Witryna Czasopism.pl (http://witryna.czasopism.pl/)
wydanie wakacyjne z dnia 10 sierpnia 2001

Pomysł na literaturę – odstąpię!


     Smutek tego wszystkiego
     No i przekonaliśmy się, że społeczeństwo, które się odwróciło od narodowej literatury, wcale nie jest fantazją. Fantastami natomiast okazali się oponenci Kingi Dunin, bo to ona już w roku 1994 odważyła się zapytać, czy rodzima poezja i rodzima proza są nam jeszcze do czegokolwiek potrzebne. Wówczas pytanie trafiło w próżnię, w najlepszym razie – uznano je za prowokację ekscentrycznej felietonistki, gotowej prawić o wyższości importowanej kultury masowej nad tą arcypolską, górną i poważną.1 Tymczasem ambicje Dunin były dużo większe. Wydanie Karocy z dyni, książki gromadzącej najcelniejsze wystąpienia tej publicystyki, to dobra okazja, by przypomnieć tamto wezwanie: „Przestańmy w końcu uważać, że literatura polska musi istnieć.”2
     Czymś nierozsądnym byłoby posądzać autorkę Literatury polskiej czy literatury w Polsce o jakieś likwidatorskie zapędy. Chodziło o coś innego, o spostrzeżenie, że literatura nie posiada żadnego przywileju, że codziennie musi zabiegać i potwierdzać swój autorytet, że musi być gotowa do wykazania racji swojego istnienia i funkcjonowania. Jeśli błogie przeświadczenie, że literatura sama z siebie jest wartością, a literatura polska jest cenna w dwójnasób, bo jest polska, pozwalało odłożyć na stronę wymienione kwestie, to Dunin chciała zasugerować, że za beztroskę i umysłowe lenistwo przyjdzie drogo zapłacić…
     I przyszło! Darujcie, ale nie będę powtarzał jeremiad o upadku czytelnictwa i żenująco niskiej kwocie, jaką statystyczny Polak przeznacza na książki. Tylko napomknę o finansowych kłopotach wielu cenionych wydawnictw, o stałej groźbie likwidacji czasopism, o coraz rzadszych premierach i czerwonym świetle dla debiutantów. I tylko w przypisie wspomnę jedno ze świadectw dojmującego poczucia własnej zbędności, poczucia, jakiego z pewnością doświadcza wielu poetów, prozaików, krytyków3… Wszystko, o czym nadmieniłem, mam za sygnał przesilenia, świadectwo krachu niegdysiejszych złudzeń, co kazały iść w zaparte i utrzymywać przez całe dziesięciolecie, że korzystająca z dobrodziejstw wolności literatura polska miewa się znakomicie…
     A pośród onych dobrodziejstw największym był – jak wiadomo – wolny rynek. Mit rynku nie tylko uwierzytelniał kariery Tokarczuk czy Stasiuka, nie tylko umożliwiał stawianie znaku równości między głośnym, uznanym a cennym artystycznie. Nade wszystko pozwalał odkładać do greckich kalend konieczność namysłu nad samą instytucją literatury (oraz kategorią literackości), jej miejscem, rolą, zadaniami… Przekonanie, że miarą sukcesu artystycznego są liczba sprzedanych egzemplarzy, medialne zamieszanie wokół osoby autora, ewentualne wznowienia dzieła bądź filmowa adaptacja – wszystko to łączyło się z bezradnością recenzentów, bo kto nie potrafił wypracować własnych kryteriów, ba! nie potrafił się posłużyć własnym gustem, ten przyjąć musiał umowny ranking popularności za substytut wartości literackiej. Im bardziej literatura traciła na znaczeniu, tym usilniej starała się upodobnić do swoich zwycięskich konkurentów. Pisarze zapragnęli, by przedstawiano ich szerokiej publiczności na obraz i podobieństwo idoli kultury masowej. Recenzenci poczęli naśladować zwyczaje prezenterów muzycznych, zaś wydarzenia literackie – ku powszechnemu zadowoleniu – zaczęto omawiać (i kreować je) podług wzorów, jakich dostarcza goniące za sensacyjnymi newsami dziennikarstwo.4
     Iluzje związanie z rynkiem nie tłumaczą jednak wszystkiego. Jeśli pisałem wyżej o umownym rankingu popularności, to dlatego, że zazwyczaj nie pokrywał się on z listą najbardziej pokupnych książek. Nikt przecież nie zawracał sobie głowy harlekinami lub prozą sensacyjną, Whartonem lub Coehlo, Harrym Potterem lub Bridget Jones. I nie wystarczy stwierdzić, że prawdziwymi bestsellerami okazały się akurat przekłady, gdy tymczasem medialne reflektory skupiono na produkcji rodzimych autorów. Przecież o Chmielewskiej, Musierowicz czy Nurowskiej również pisano i mówiono dużo mniej niżby to wynikało z powodzenia, jakim książki wspomnianych autorek cieszyły się wśród klientów księgarń. „Umowny ranking popularności” oznacza, że pewne tytuły niejako z góry namaszczano na popularne, tak dobierając fakty i konteksty, żeby w razie potrzeby zadekretowaną popularność potwierdzić. Wybór faworyzowanych książek nie był przypadkowy. Miały one dowodzić, że prawdziwym przebojem może się stać literatura wartościowa. Wartościowa przede wszystkim w sferze idei – porządkująca świat, wskazująca na sens ludzkiego bytowania, stanowiąca głos w debacie na temat tożsamości społeczeństwa, narodu czy bodaj pokolenia. Również pod względem poetyki książki takie bywały wystylizowane na literaturę „z wyższej półki”. Chętnie korzystały z chwytów, jakie wielka literatura modernistyczna wypracowała przed kilkudziesięciu i więcej laty, chwytów, do których odbiorcy przyzwyczaili się na tyle, że przy dodatkowych uproszczeniach bez trudu radzili sobie z lekturą, a jednocześnie nie zdewaluowały się one tak bardzo, by w szerokiej świadomości przestały być kojarzone z „literaturą prawdziwą”, „wysoką”, ambitną. Czytelnik mógł być zadowolony – czytał, rozumiał, a w dodatku był pewien, że obcuje ze sztuką najwyższych lotów.
     Najważniejsze były jednak słuszne i budujące idee. Dzięki nim starano się podtrzymać stereotypowe wyobrażenia o roli literatury w życiu społecznym, zgodnie z którymi pisarze winni się okazać przewodnikami, potrafiącymi w taki sposób przeprowadzić nas przez zagrożenia, jakie niesie współczesność, byśmy w wędrówce do Europy nie zagubili własnej tożsamości. W istocie chodziło o rozpaczliwą obronę inteligenckiego etosu, zwłaszcza – prawa (i obowiązku zarazem) do programowania zbiorowej świadomości. Upowszechniana przez literaturę idea „małych ojczyzn” była chyba już ostatnim wysiłkiem programowym, podjętym w starym, dobrym, inteligenckim stylu. Postulat „powieści dla klasy średniej” to już coś zupełnie innego, to próba honorowej abdykacji. Ponieważ nie sposób dłużej podtrzymywać pozorów, postanowiono odstąpić własne miejsce klasie średniej, ale po odpowiednim wyedukowaniu następcy. Stąd wołanie o dzieło, które średniozamożnych biznesmenów i ich rodziny uwolniłoby od przykrego poczucia braku osadzenia w jakiejkolwiek tradycji, wyposażyło w porządny, kupiecki kodeks oraz zestaw cnót godnych spadkobiercy Sarmatów i Żeromskich, a zarazem – światłych obywateli (in spe) Zjednoczonej Europy.
     Aczkolwiek piszę o tym z przekąsem, w trybie satyrycznym, to sprawę traktuję śmiertelnie poważnie. Mowa przecież o próbach wykorzystania literatury do operacji na zbiorowej świadomości, które – gdyby tylko się powiodły – stanowiłyby wymowne świadectwo, że w dobie rewolucji informatycznej ze starą sztuką słowa nadal trzeba się liczyć, że wciąż potrafi ona służyć „pseudologicznej identyfikacji” społeczeństwa ze wskazanymi mu w dziełach literackich ideałami, wzorcami postaw, tradycją. Tyle tylko, że wspomniane próby nie mogły się powieść. Co najmniej od czasu wyborczej klęski Tadeusza Mazowieckiego było oczywiste, że inteligencja utraciła autorytet, że jej głos nie zostanie przez nikogo wzięty pod uwagę. Zaczęliśmy też podejrzewać, że inteligencji już nie ma. I to od dawna, a tylko okoliczności polityczne nie pozwoliły zauważyć jej zgonu. Pozostał ledwie upiór, który czasem tu i ówdzie postraszy… A jeśli temu upiorowi nie odebrano zabawki w postaci literatury (sztuki, kultury, nauki), to tylko dlatego, że nikt nie był na nią łasy. Z telewizji upiora przepędzono błyskawicznie…
     Staje się więc jasne, dlaczego literatura lat dziewięćdziesiątych – mimo „apetytu na Przemianę”, mimo „przełomowej” retoryki, mimo wsłuchiwania się w sygnały dochodzące z rynku książki, flirtu z wysokonakładową prasą czy telewizją – okazała się nadspodziewanie zachowawcza, konserwatywna w wyborach estetycznych oraz ideowych. Dlaczego za wszelką cenę unikała kontaktu ze zjawiskami artystycznymi oraz intelektualnymi, które mogły przyczynić się do jej (post)modernizacji, przemiany czy odnowy. A przynajmniej – staje się zrozumiałe, dlaczego taka i tylko taka literatura była premiowana. Pewien sukces, jaki w ostatnich latach odniósł Andrzej Sosnowski, był możliwy tylko dlatego, że wysokonakładowa prasa kompletnie przestała się interesować poezją, a tym samym – nie wpływała na hierarchię autorów ani nie narzucała krytykom własnej skali wartości.
     Co najmniej od półtora roku na łamach rozmaitych czasopism literackich można znaleźć wypowiedzi, będące wymownym świadectwem zniechęcenia oraz poczucia, że minione dziesięć lat zostało w dużej mierze zmarnowane. Od tego rodzaju rozrachunków dużo ważniejsze mogą się jednak okazać pomysły na przełamanie impasu. Warto się im bliżej przyjrzeć, nawet jeśli niektóre już na pierwszy rzut oka wydają się… Powiem kurtuazyjnie: wielce oryginalne.
     
     PDW jako człowiek zbuntowany
     Oko smoka5 Pawła Dunin-Wąsowicza to książka podszyta rozpaczą. Przy lekturze nieomal każdej strony widać, że pisał ją straceniec, który przyparty do muru rzuca się na swoich gnębicieli z gołymi rękoma. Sercem zatem staję po stronie autora. Jego nadzieje i złudzenia nagle okazują mi się bliskie, jego nieprzyjaciele są moimi nieprzyjaciółmi, a jego niepowodzenia przeżywam niczym scenę śmierci Tecumseha w powieści Jana Longina Okonia. Wszelako rozum… Ha, rozum! Gdybyż można było choć na godzinkę lub dwie oddać go do depozytu!
     Zamach, jaki w Oku smoka uczyniono na topowych prozaików ostatnich lat, został w dużej mierze sprowokowany. Chyba żadne inne środowisko nie zostało tak ostentacyjnie wykluczone z „prawdziwego”, „poważnego” życia literackiego, jak krąg autorów skupionych wokół Pawła Dunin-Wąsowicza. Przyjęliśmy powszechnie, że art-zinowy rodowód pisma PDW odbiera mu powagę, pozwala je lekceważyć. A chociaż jest prawdą, że trzecioobiegową genealogię ma kilka innych tytułów i wielu autorów, to jednak oni w stosownym momencie przecięli pępowinę. Dalej, PDW kontestuje dorobek całych pokoleń teoretyków literatury, uznając, że dobre wiersze i dobra proza to coś, co fajnie się czyta, a literaturoznawcze ględzenie na ten temat jest zwykłym mydleniem oczu, próbą dowartościowania książek, po które inaczej nikt by nie sięgnął. Dalej, działalność PDW kłóci się ze stereotypem społecznym, wedle którego literatura jest czymś doniosłym i poważnym, celebrowanym przez kapłanów, rozpływających się nad doniosłością nowej książki Miłosza bądź właśnie odnalezionego listu Herberta. Więcej, działalność PDW została wymierzona w ten stereotyp. A za to płaci się cenę…
     Gdybyż to ceną było potępienie! Gdybyż na głowę wydawcy Jana Sobczaka, Artura Cezara Krasickiego, Almanzora Burszewskiego, Marka Karcerowicza sypały się razy i gromy! Gdybyż narodowej literatury i kultury bronili przed nim zbrojni w oręż felietonu publicyści – od „Życia”, przez „Res Publikę Nową”, „Gazetę Wyborczą”, po „Politykę”! Gdybyż pod jego domem czatowały bojówki młodzieży z kół polonistycznych, nasłane przez rozsierdzonych profesorów i adiunktów! Ale nie! Prowokacje Dunin-Wąsowicza trafiają w próżnię, albowiem kontestuje on taki kościół, któremu już dawno zabrakło wyznawców. W literaturę nie wierzą właśnie jej medialni kapłani, nie wierzą w to, by literatura miała coś ważnego do powiedzenia. Dlatego Dunin-Wąsowicz mógł się spotkać i spotkał jedynie z obojętnością. Dlatego w literackiej szkółce przypadła mu rola trefnisia, którego nie poważają ani nauczyciele, ani koledzy. Preceptorzy z mediów masowego rażenia zawsze będą nagradzać prymusów… I jeśli ktoś powie, że przecież współpracujący przez jakiś czas z Dunin-Wąsowiczem Krzysztof Varga odniósł, koniec końców, pewien sukces, to odpowiem, że owszem, odniósł, ale dopiero wtedy, gdy przestał być identyfikowany z „Lampą i Iskrą Bożą”.
     Ale Oka smoka nie napisał żaden trefniś. Przeciwnie, autor wyzwał rywali na ubitą ziemię, aby tam jednym pociągnięciem pióra dać odprawę prymusom. I okazało się, że sukces „prozy kobiecej” (od Tokarczuk po Saramonowicz i Kowalewską) to wyłącznie „efekt generowanego przez magazyny kobiece z »wyższej półki« zapotrzebowania na bohaterki wywiadów i reportaży” (OS, s. 41). Przyznam, że mnie – uczulonemu na Tokarczuk od czasu lektury E.E. – nie przyszłoby do głowy, że to aż takie proste. Nie wykluczam, że coś może tu być na rzeczy, ale też jest oczywiste, że Dunin-Wąsowicz pisze pamflet, a ten rządzi się swoimi prawami.
     Ambicje autora trzeba docenić. Próba unieważnienia najgłośniejszych autorów dekady (z wyjątkiem Andrzeja Stasiuka) od razu budzi sympatie. Chodzi przecież nie tylko o odświeżenie Parnasu bis, nie tylko o wywołanie poruszenia, krytycznego zamętu (choć i to jest cenne). Chodzi o takie zakwestionowanie kanonicznego obrazu dziesięciolecia, które wyrastałoby z innej skali wartości, owocowało odmienną hierarchią zjawisk literackich i samych pisarzy, byłoby wreszcie głosem za takim rozumieniem literatury i literackości, które odbiegałoby od powszechnie przyjmowanego. Mniejsza więc o to, co Dunin-Wąsowicz kwestionuje (kwestionuje wszystkich lub prawie wszystkich spośród tych, którym się lepiej powiodło). Ważne, co proponuje w zamian.
     I tu prawdziwe nieszczęście! Otóż z miłości do literatury Dunin-Wąsowicz ją uśmiercił. Dlaczego piszę, że z miłości? Bo trzeba naprawdę kochać literaturę, by zdobyć się na to wszystko: by odrzucić literaturę grzeczną (bo bardzo literacką), nie budzącą żadnych namiętności i nikomu nie następującą na odcisk, by upominać się o poezję i prozę, która budziłaby żywe emocje, funkcjonowałaby na agorze, towarzysząc ważnym wydarzeniom publicznym. By nie godzić się z wycofaniem literatury na z góry upatrzone specjalistyczno-hobbystyczne pozycje. By – wreszcie – iść pod prąd temu, co uchodzi za ducha czasu. Jak w każdym buncie, tak i tutaj łatwo zauważyć motyw afirmatywny.
     Niestety, u Dunin-Wąsowicza co najmniej równie wyraźnie zaznacza się negacja. I nie mam wcale na myśli faktu negowania wartości książek Olgi Tokarczuk, Magdaleny Tulli czy kogo tam jeszcze. Owszem, powoływanie się na Reich-Ranickiego uważam za poważny błąd taktyczny (czy naprawdę warto pompować ten balon?). Ale zasadniczo chodzi mi o coś innego – o to mianowicie, co zdaniem Dunin-Wąsowicza decyduje o wartości dzieła. A kryterium jest jedno: stopień uwikłania utworu w konteksty pozaliterackie, ze społeczno-politycznym na czele.
     Bez względu na to, jak określiłby siebie sam autor, to obrońcą realizmu, kolejnym głosem wołającym (na pustyni) o świata przedstawienie, nazwać go nie można. I to nie dlatego, że Dunin-Wąsowicz zaniedbał zajrzeć do poświęconych realizmowi rozpraw teoretyków literatury. Paweł Dunin-Wąsowicz nie może być nazwany realistą, albowiem jest nieświadomym zwolennikiem intertekstualności lub nawet – o zgrozo! – szermierzem pantekstualizmu, wedle którego tzw. mimetyczność literatury jest odmianą relacji intertekstualnej, albowiem to, co zwyczajowo nazywamy rzeczywistością, to nic więcej nad powszechnie akceptowany i uznany społecznie „tekst rzeczywistości”.
     Okazuje się zatem, że dzieło literackie jest „realistyczne” wówczas, gdy znajdziemy w nim stosunkowo dużo odniesień do „tekstu rzeczywistości”, gdy pojawią się w nim rzeczywiste nazwy ulic i popularnych zespołów rockowych, nazwiska polityków, ceny, trasy tramwajowe i autobusowe, wzmianki o wydarzeniach nagłaśnianych przez media itd. PDW operuje metodą statystyczną, zgodnie z którą autor wymieniający w wierszu nazwę firmy ubezpieczeniowej oraz podający aktualną cenę paczki tanich papierosów jest większym realistą od innego, co poprzestał wyłącznie na cenie papierosów. Jak to wygląda w praktyce? Choćby tak: „pojedynkując się na rekwizyty oraz nazwy knajp Varga wcale nie przegrywa z Tyrmandem czy Hłaską” (OS, s. 50). Kłopot wszelako w tym, że powieściopisarze w takiej akurat konkurencji ze sobą nie rywalizują. Takie pojedynki mogą toczyć jedynie autorzy przewodników gastronomicznych.
     Że pantekstualizm Dunin-Wąsowicza mimowiedny, to jeszcze samo w sobie katastrofą nie jest (choć chluby autorowi Oka smoka nie przynosi). Katastrofa wynika z absolutyzacji „tekstu rzeczywistości”. Doskonałe dzieło „realistyczne” („mimetyczne” czy „werystyczne”) byłoby więc taką kopią „tekstu rzeczywistości”, której nie dałoby się odróżnić od oryginału. Literatura zatem nie naśladowałaby żadnej rzeczywistości, ale jej symulak, który byłby dziełem przede wszystkim prasy oraz telewizji, będąc jednocześnie przekonaną, że naśladuje rzeczywistość. Cokolwiek powiedzieć o koncepcji Dunin-Wąsowicza, to trzeba zauważyć, że takiego „realizmu” nikt by nie wymyślił ani sto, ani pięćdziesiąt, ani nawet dwadzieścia lat temu. Bo ja wiem? Może naprawdę taki realizm, które polegałby na odwzorowywaniu telewizji (bo przecież autobiografię również można upozować na scenariusz nostalgicznej telenoweli), jest dziś tym jedynym możliwym?
     Nieszczęście Dunin-Wąsowicza polega również na tym, że bardzo często zdarzają mu się niedociągnięcia interpretacyjne. Autor Oka smoka okazuje się kompletnie nieczuły na ironię. Nie dostrzega jej nawet u swoich ulubionych pisarzy, Andrzeja Stasiuka czy Krzysztofa Vargi. Dowiadujemy się w rezultacie, że taki Stasiuk tęskni za światem zhomogenizowanym, w którym wszystko upodobniło się do wszystkiego (ironiczna wypowiedź Kostka, jednego z bohaterów Białego kruka, została odczytana prostolinijnie i na domiar złego uznana za „liberalno-kosmopolityczną deklarację samego autora” – OS, s. 55). Zdarza się też Dunin-Wąsowiczowi pominąć ważne tropy interpretacyjne. Dla przykładu, nie zauważywszy, że pointa znanego wiersza Sendeckiego Tym razem obejdzie się bez ofiar stanowi aluzję do słynnej kwestii Marii Antoniny („Nie mają chleba? Niech jedzą ciastka!”; u Sendeckiego: „Będzie święto, będziemy jeść / ciastka”), nasz autor dochodzi do wniosku, że wydarzenia z roku 1989 poeta sprowadził „do prywatnego wymiaru rodzinnego święta” (OS, s. 15). Nic z tych rzeczy! Wiersz opisuje po prostu krajobraz po zwycięskiej rewolucji. Omyłki czy potknięcia mogą oczywiście zdarzyć się każdemu, wszelako w Oku smoka jest ich zdecydowanie za dużo.
     Być może dlatego, że niezbyt udane są jego własne próby interpretacyjne, Dunin-Wąsowicz lubi w cudzych pracach krytycznych szukać rozmaitych klasyfikacji, taksonomii, typologii. Ci w młodej literaturze wyróżnili trzy postawy, tamci wskazali na cztery tendencje, a ten wyodrębnił dwa nurty – przypomina z lubością we wstępnej partii książki. Sam również klasyfikuje aż miło, grupując pisarzy podług ich „stanowisk wobec aktualnych problemów społecznych i politycznych” (OS, s. 43-44). A trzeba dodać, że owe stanowiska przekładają się na wybory estetyczne. Dowiadujemy się, że „liberałowie” operują realizmem, „konserwatywni romantycy” sięgają po konwencję political fiction, a ulubiony oręż anarchistów stanowi groteska. Poetom o konserwatywnych ideałach bliski jest klasycyzm, natomiast liberalizm i anarchizm znajdują poetycki wyraz w ramach opcji barbarystycznej. I można tylko mieć nadzieję, że klasyfikację Dunin-Wąsowicza potwierdzą najbliższe wybory parlamentarne i nie znajdzie się żaden wyrodny poeta-klasycysta, który zagłosuje na Platformę Obywatelską…
     
     Poeta ojcem będąc
     Nie trzeba szukać długo, by natknąć się w Zwierzęciu na J.6, drugiej książce krytycznoliterackiej Karola Maliszewskiego, na te gorzkie słowa: „Pisać można i w więzieniu, w oblężonej twierdzy, jeśli się ma dla kogo, jeśli się funkcjonuje w przestrzeni wspólnego sensu. Najgorszy jest brak odzewu, milczenie nie zainteresowanego tłumu” (ZJ, s. 8-9). Ale nim zaczniemy narzekać na „milczący tłum”, warto choć przez chwilę pomyśleć o sobie. Bo przecież zabrakło między nami złotoustych, którzy by „milczący tłum” porwali za sobą. A przede wszystkim – zabrakło nam wiary w literaturę. Owszem, jeden Maliszewski… Wszelako Maliszewski w latach, gdy robił za krytycznoliterackie sumienie pokolenia, nie potrzebował poklepywania po ramieniu za żarliwość, zaangażowanie, pracowitość. Nie potrzebował ani wyrazów uznania, ani ironicznych uśmieszków za swoimi plecami. Potrzebował paru adwersarzy – równie żarliwych, zaangażowanych i pracowitych. Potrzebował partnerów do takiego sporu, w którym wyrazem szacunku dla przeciwnika jest rozbiór jego argumentacji do najmniejszej drobinki. Tak, pamiętam, był w „Nowym Nurcie” sławny spór sympatyków klasycyzmu ze zwolennikami barbarzyńców. Ale czy wy pamiętacie, jak się skończył? Nawet nie skamleniem, bo tą oto notką Jarosława Klejnockiego:
     „Pragnę przeprosić pana Karola Maliszewskiego za użycie pod jego adresem w tekście Trochę czytał, ma tupet i lubi pouczać (»NN« nr 22/95) sformułowania »prowincjonalny belfer«, którym – jako obraźliwym i ad personam – mógł się poczuć dotknięty.”7
     A przecież była to – tak zwykło się uważać – najważniejsza debata wewnątrzpokoleniowa… Dajmy jednak spokój polemikom, którymi przed laty żył Parnas bis. Czytajmy Maliszewskiego:
     „Rozdrobnienie i rozejście się do własnych grupek i kółek, doprowadziło do zaniku istotniejszych relacji komunikacyjnych między środowiskami, co zwłaszcza dotkliwie odbierają ci, którym brak jakiejś czasopiśmienniczej czy innej wspólnej, ogólnopolskiej, płaszczyzny prezentacji, porozumienia, konfrontacji” (ZJ, s. 10).
     Rozumiem! Zrozumieć mi o tyle łatwiej, że już przed kilku laty na tę samą nutę lamentowali Arkadiusz Bagłajewski i Andrzej Niewiadomski.8 Wszelako z tym akurat problemem można by sobie poradzić stosunkowo łatwo. Bo właściwie dlaczegóż to nie iskrzy między Maliszewskim a Śliwińskim, Czaplińskim a Nowackim, Niewiadomskim a Kępińskim, Cyranowicz a Gutorowem czy – co mi tam! – między Uniłowskim a Kingą Dunin? Dlaczegóż to nie jesteśmy świadkami malowniczych a przy tym budujących scen z powszechnej wojny na idee? Bo nie ma żadnego ogólnopolskiego pisemka, z którym wszyscy wymienieni (i jeszcze dwudziestu innych) by współpracowali? Wolne żarty! Bo wzajemnie się nie czytamy? Też nie (mam nadzieję, że nie)… Dlaczego więc?
     Po pierwsze dlatego, że szkoda czasu i energii na wyczerpujące umysłowo polemiki, gdy trzeba się mizdrzyć w masowych przekaziorach. Po drugie, by rywalizować na idee, trzeba wprzódy takowe posiadać, nie wstydzić się ich i wierzyć, że literatura służy ich kreowaniu. Po trzecie, trzeba by naiwnie ufać, że w toku takich sporów cokolwiek może się rozstrzygnąć, że czemuś one służą, pozwalają coś osiągnąć, że mogą one zmienić choćby nas samych. Tymczasem przekonaliśmy się wszyscy – i to jakże, ach, jakże boleśnie! – że prawdziwe życie jest gdzie indziej, poza tym życiem, które nazywamy literackim. Że to właśnie tam, gdzie indziej, rozdają prawdziwe laury i zaszczyty, posady i synekury, umowy i zlecenia. Że to właśnie tam jednych wynoszą na strony podręczników szkolnych, a innym odmawiają najmarniejszej recenzji czy bodaj wzmianki.
     Jest źle, ale – powiada Maliszewski – poetom i poezji przypadł szczególnie marny los. Konstruując na wstępie książki opozycję między sytuacją dzisiejszej poezji oraz prozy, autor – trudno, trzeba mu to wytknąć – uwikłał się w sprzeczne ze sobą twierdzenia. Najpierw czytamy, iż poezja „podlega innym uwarunkowaniom, długofalowym, często utajonym, procesom”, a już sześć linijek niżej dowiadujemy się, że w tej samej poezji „sytuacja zmienia się jak w kalejdoskopie” (ZJ, s. 7). Z kolei dla nowej prozy charakterystyczne ma być „nastawienie prorynkowe”, ale już po pięciu linijkach trafiamy na zdanie, które głosi, iż ta sama proza „przebojowo wybiła się na merkantylną niezależność” (ZJ, s. 7). Przy okazji – co to jest „merkantylna niezależność”?
     Czymkolwiek by była, to teza o odmiennej sytuacji poezji i prozy okazuje się brzemienna w następstwa. Pozwala mianowicie Maliszewskiemu odwrócić słynną diagnozę, jaką w Śladach przełomu sformułował Przemysław Czapliński. W odróżnieniu bowiem od tego, co spotkało prozę, rytuały życia poetyckiego po roku 1989 nie uległy żadnym zasadniczym przeobrażeniom. Tutaj przełom „zaistniał (…) przede wszystkim w strukturach i sposobach poetyckiego mówienia”, aczkolwiek – przyznaje nasz autor – „nie był tak gruntowny, jak to sobie wyobrażałem na początku drogi krytycznoliterackiej” (ZJ, s. 8). Zauważmy, to ostatnie dopowiedzenie sugeruje, że mimo wszystko nie udało się odwrócić diagnozy ze Śladów przełomu o sto osiemdziesiąt stopni, a tylko… No właśnie, ile? Aż o sto dwadzieścia czy tylko o dziewięćdziesiąt?
     Na czym polegałby ów przełom (choćby niezbyt gruntowny)? Na przejściu od „bruLionizmu” do „postbruLionizmu”, od „bruLionu” rozumianego jako ostatna, nieco spóźniona faza Nowej Prywatności (ale za to przynosząca jej szczytowe osiągnięcia), do czegoś innego, czemu patronował „Nowy Nurt”:
     „Różnica polega na subtelnym odcieniu rozumienia totalności. W pierwszym przypadku [chodzi o »bruLionizm« – przyp. K.U.], mimo pozorów dysharmonii i histerycznie deklarowanej prywatności, jej rozumienie jest jeszcze możliwe. (…) Przypadek drugi [»postbruLionizm« – przyp. K.U.] jest bardziej skomplikowany. Tutaj totalność nie tylko jest zabroniona, jest także niemożliwa. Pozorny zarys uniwersalnego modelu istnienia rozprasza się na poczekaniu w następnym sprzecznym, aksjologicznie zredukowanym minimalistycznym wierszu, a rozpad podmiotu ma sygnalizować wewnętrzny indyferentyzm poszczególności tej właśnie jedynej, nie podlegającej uogólnieniu, jednostki” (ZJ, s. 79-80).
     Jasne? No, może nie do końca, bo krytyk myślał raczej o wewnętrznym zróżnicowaniu (tak sugeruje logika wywodu), a nie o „wewnętrznym indyferentyzmie [= niezróżnicowaniu] poszczególności” itd. W każdym razie chodzi o to, co Maliszewski nazywa również przejściem od nowoczesnosnego „rytualizmu” (co do tego, że „bruLion” był najpewniej ostatnim etapem logiki rozwojowej modernizmu – pełna zgoda) do ponowoczesności, określonej tu „jako psychologiczna kategoria niewiary w całościowy sens i jako kategoria estetyczna oznaczająca wiersz-zlepieniec, zabawnie sprzeczne archiwum chwytów i toposów” (ZJ., s. 119-120; por. s. 74, 191). Robocza to i nader gruba definicja (dla nowoczesnych „całościowy sens” również nie jest dostępny, przyjmują oni jednak, że należy go poszukiwać bądź nadbudować), ale niech będzie.
     Maliszewski podkreśla – i to mu się chwali – że podziału na „bruLionizm” i „postbruLionizm”, na nowoczesnych i ponowoczesnych nie można bezpośrednio przełożyć na kategorie pokoleniowe czy rocznikowe. Wszak monopol „bruLionowców” przełamali ich rówieśnicy: M.K.E. Baczewski, mlb (blisko związany z pismem Tekielego!), Niewiadomski, Pióro, Andrzej Sosnowski, Tkaczyszyn-Dycki… Młodsi podążyli za nimi lub co najwyżej – obok nich. Więcej, opozycja, o której mowa, oraz przemiana, którą Maliszewski opisuje, zaznacza się również w twórczości najważniejszych autorów z „wielkiej piątki »bruLionu«” (jakikolwiek byłby osobowy skład owej piątki).
     To dobry moment, by zwrócić uwagę, że ową ważną przemianę (aczkolwiek – pamiętajmy – nie można mówić o gruntownym przełomie) Maliszewski opisuje jeszcze inaczej: jako przekroczenie progu dojrzałości, jako pogodzenie się z tym, że poezja nie odmieni świata, i – wreszcie – pogodzenie się z tymi rolami społecznymi, które przypadły każdemu z autorów: „po emfatycznym okresie bohaterskim, po demonstracji siły witalnej i sposobów realizacji wiersza uderzającego [?], epatującego, nastąpił »czas filozofów«, czas spokojnego budowania, indywidualnego rozstrzygania, czas analitycznych, konsekwentnych, wycyzelowanych wierszy” (ZJ, s. 73). Brzmi to troszkę jak komunikat: pogroziwszy komu trzeba piąstką wiersza, poeci w spokoju rozeszli się do domów, by zająć się swoimi sprawami… Tym razem jednak Maliszewski chwali „rozdrobnienie i rozejście się do własnych grupek i kółek”. Bliscy okazują mu się ci spośród dawnych „bruLionowców”, którzy wykroczyli poza „wzorzec rytualnej, nonszalanckiej kontestacji” (ZJ, s. 70 – rzecz ciekawa ta kontestacja, która jest zarazem rytualna i nonszalancka); interesuje go bunt, który przemija, uświadamia sobie własną iluzoryczność, no i rzecz jasna – się ustatecznia. Krytyk zatem wybiera Świetlickiego i Podsiadłę, a nie Jaworskiego czy Wróblewskiego, bo ci ostatni – powiada – pozostali dokładnie tymi, kim byli dziesięć lat temu: kontestatorami w krótkich majteczkach.
     Dlaczego Maliszewski chwali Biedrzyckiego? Bo „krotochwila z wolna na ustach zamiera” (ZJ, s. 84). Dlaczego Melecki okazuje się lepszy od Krzysztofa Śliwki? Bo „świat Meleckiego nie wydaje się aż taki drapieżny, bezwzględny. Tu raczej nie ma agresji i buntu. Jest mądrość, dojrzałość, wysublimowany sceptycyzm” (ZJ, s. 135 – podkreśl. K.U.). Co poruszyło krytyka podczas lektury Trzeciej połowy Świetlickiego? „(…) wyobrażam sobie, że coś w bohaterze statecznieje, krzepnie. W końcu sam mam dzieci i wiem, jak to jest” (ZJ, s. 21).
     Oto mamy kolejną sprzeczność. Historia wybijania się na dojrzałość tylko z pozoru może się wydawać wariantem wcześniejszej opowieści o przejściu od „bruLionizmu” do „postbruLionizmu”. Ta ostatnia jest przecież opowieścią o pewnej drobnej, subtelnej różnicy (różnicy semantycznych odcieni), która jednak jest nieredukowalna, która znamionuje cięcie między nowoczesnością a ponowoczesnością. Za sprawą owej subtelnej różnicy niedostrzegalne nieomal przejście staje się katastrofą, ruchem, w toku którego podmiot zmienia się nie do poznania (dla siebie samego) – z nowoczesnego przeobraża się w ponowoczesny. Ta zatem opowieść mówi o nieciągłości. Natomiast historia o wkraczaniu w dojrzałość mówi o czymś zupełnie innym: jest historią przemiany, a ściślej – rozwoju jednorodnego „ja”. Jeszcze inaczej: „postbruLionizm” najpierw określa się jako coś różnego od „bruLionizmu”, definiuje przez niepodobieństwo do niego. Z kolei w ramach innej historii okazuje się wyłącznie inną, „dojrzałą”, postacią tego samego „bruLionizmu”.
     Kolejny problem wiąże się z przeciwstawieniem zimnemu, wykalkulowanemu konceptualizmowi (to dlatego książki Tadeusza Pióry czy Andrzeja Sosnowskiego – choć pod adresem obu autorów pada wiele ciepłych słów – pozostają obce Maliszewskiemu) takiej poezji, która czytelnika potrafi przyprawić o dreszcze, o szybsze bicie serca, o wstrząs umysłowy i fizyczny zarazem, o krople zimnego potu, które występują na plecach (zob. ZJ, s. 143). Według autora Zwierzęcia na J., poeta bowiem nie pisze, ale żyje za nas, zagląda tam, skąd nasz wzrok ucieka, próbuje tego, przed czym się wzdragamy, zawsze postępuje o krok dalej niż my – wszystko jedno czy chodzi o życie, czy o przeżycie, czy o rozumowanie. Bardzo to wszystko młodopolskie, ba! romantyczne, i jakoś nie rymuje się ani z sympatią, którą Maliszewski deklaruje dla wszelkich przejawów ustatecznienia się młodej poezji, ani też z rozpoznaniem wskazującym na jej ponowoczesny jakoby charakter.
     
     Spór czy mediacja
     Książki Pawła Dunin-Wąsowicza i Karola Maliszewskiego przede wszystkim wydały mi się wyrazistym świadectwem tego, iż przyszedł czas na daleko idące zmianę naszego sposobu myślenia o literaturze. Jeśli o to chodzi, wszyscy trzej zgadzamy się ze sobą.
     Oczywiście, nasze programy naprawcze znacznie się różnią. Sam skłonny byłbym postrzegać literaturę jako taką instytucję życia publicznego, która starałaby się nas uchronić przed uzurpacjami innych, zwłaszcza zakusami Jej Królewskiej Mości Telewizji. Inaczej niż Karola Maliszewskiego, marginalizacja znaczenia literatury nie martwi mnie aż tak bardzo. A zarazem nie potrafiłbym się pogodzić z dojrzałością rozumianą jako zarzucenie niegdysiejszych aspiracji, jako zgoda na klęskę. Dojrzewanie do klęski i zgoda na tę klęskę niekoniecznie są tym samym. Póki co, margines uznałbym raczej za dobre miejsce do podjęcia kontrataku. Tutaj bliżej mi do Pawła Dunin-Wąsowicza. Tyle tylko, że nie chodzi o akcję samobójczą!…
     Jeśli już sięgnąłem do militarnej metaforyki, to również po to, by zasygnalizować, że nie przekonuje mnie projekt, jaki przedstawił niedawno Przemysław Czapliński.9 Aczkolwiek w jego szkicu nie zostało to zaznaczone, kluczowa dla tego pomysłu na literaturę opozycja między rolami „prawodawcy” a „tłumacza, pośrednika, mediatora” (PP, s. 17) została wzięta ze znanego eseju Zygmunta Baumana, który wywołał spore poruszenie w środowisku humanistycznym na początku lat dziewięćdziesiątych. Oczywiście, w ujęciu Czaplińskiego to właśnie literatura (szczególnie – proza narracyjna) winna wziąć na siebie powinności związane z ową szczególnego rodzaju mediacją:
     „(…) zadaniem [literatury – przyp. K.U.] jest przedstawianie języków, którymi posługujemy się w życiu społecznym i w których usiłujemy się porozumieć – ich stan, wydolność, pojemność, otwartość, potencjał samoprezentacji i porozumienia. Paradoksalnie więc literatura powinna dziś stać po stronie różnic. Ale »stać po stronie« to nie znaczy podtrzymywać ich istnienia, lecz sprzyjać ich pełnemu przedstawieniu. (…) Mediacyjna rola prozy polega na tym, że uświadamia ona wszystkim grupom nieostateczność ich języków, a równocześnie przemoc w każdym z tych języków tkwiącą. Społeczeństwo, które ma swoich mediatorów, nie jest wolne od różnic ani konfliktów. Jest natomiast wolne od strachu przed różnicami, a także od złudzeń jedności i wynikających stąd poróżnień” (PP, s. 17-18).
     Propozycja Czaplińskiego w najważniejszym punkcie wydaje się zdumiewająco bliska credo, które pojawia się na koniec Karocy z dyni Kingi Dunin. Przypomnę, Dunin wpisała swoje rozważania w ramy popularnej bajki, która w jej książce podlega nieustannym reinterpretacjom, bywa prze-pisywana, obrasta w rozliczne warianty. Dlaczego bajka? Bo nic innego nie mamy. Dobre chociaż to, że „zawsze znajdzie się jakaś bajka łącząca nas ponad wszelkimi różnicami, dzięki której istnieje nadzieja, że jednak komunikacja jest możliwa. A skoro tak, to może potrafimy się też czasem dogadać” (KD, s. 164-165). I jeśli wcześniej autorka wołała, że literatura to coś więcej jak tylko „pewna forma organizacji języka”, bo również „forma społecznej komunikacji” (KD, s. 48), to dlatego, iż literatura dysponuje szczególną mocą „budowania symbolicznych światów i że jej przestrzeń znaczeń jest, albo przynajmniej potencjalnie może być, bogatsza od przestrzeni znaczeń dominującego dyskursu” (KD, s. 41). Inaczej mówiąc, nic nie zastąpi literatury jako maszyny do opowiadania fascynujących i zajmujących bajek!
     Ale ranga bajek nie wynika z walorów rozrywkowych bądź głęboko słusznego i prawdziwego morału. Owszem, bywają one przyjemne i pożyteczne, ale raczej dlatego, iż tworzą pewne uniwersum symboliczne, w którym wszyscy mieszkamy, a tym samym – umożliwiają komunikację, pozwalają się porozumieć. Nadrzędną wartością okazuje się tu sama komunikacja, porozumienie „ponad różnicami”, konsensus. Bajki są jedynie narzędziem, środkiem łączności. A ponieważ wykorzystywane są w funkcji medium, to tym samym ich przekaz traktowany bywa cokolwiek ironicznie. Nie ma to nic wspólnego z opisywanym przed laty przez Barthes’a „wtórnym system semiologicznym”, który konstytutował mit. Chodzi raczej o przekorne odwrócenie równie starej formuły McLuhana: tym razem message staje się medium i tylko medium, znaczącą nic-nie-znaczącą, „pustą” przesyłką, zorientowaną na funkcję fatyczną. Stąd ironia: „Karoca z dyni pomaga nam przemieszczać się między wysokim a niskim, istniejącym a możliwym. Jest pojazdem zbudowanym z ironii. (…) Tylko w tym ruchu jesteśmy w stanie zachować dystans do naszej bajki, jednocześnie jej nie opuszczając” (KD, s. 165).
     Tak na marginesie, czytając w swoim czasie recenzje, jakie Kinga Dunin poświęciła książkom Olgi Tokarczuk10, jakoś nie miałem wrażenia, iżby akurat w tym bajkopisarstwie nasza autorka dostrzegała wyraźny ironiczny ton albo też sama zachowywała dystans wobec bajek, jakie tworzy i opowiada autorka Prawieku. Czyżby mimo wszystko były bajki i bajki? Fabulacje i fabulacje? A niektóre z nich – słuszne, bo zgodne z przekonaniami tego, kto czyta? Mniejsza jednak o to, bo akurat w Karocy z dyni o utworach Tokarczuk głucho. Zresztą pochwała bajkopisarstwa tak rozumianego, jak proponuje Kinga Dunin, jest mi dość bliska. Ale też sądzę, że bajki to cokolwiek za mało. Nawet gdyby chodziło o bajki opowiadane na sposób ironiczny. Ja również wysoko cenię bożka ironii, ale podejrzewam, że samą solą attycką nikt nie naje się do syta.
     Czaplińskiego oraz Dunin łączy właśnie przekonanie o mediacyjnej roli literatury. Po drugie, oboje w zawoalowany sposób usiłują przywrócić literaturze centralne miejsce wśród dyskursów publicznych. Wszak sama literatura nie powinna uczestniczyć w żadnym sporze. Ona ma służyć pacyfikowaniu sporów, albo mediując między stronami (ostrożniejsza propozycja Czaplińskiego), albo wręcz pozwalając zdystansować się wobec dzielących nas różnic (bardziej optymistyczny wariant Dunin). Tak czy owak, literatura pełniłaby rolę dyskursu dominującego, ustalając ustalając i narzucając innym dyskursom procedurę negocjacyjną.
     Uważam, że jest to program absolutnie nierealny. Takiej uprzywilejowanej roli nikt i nic literaturze nie odda bez walki. A już na pewno nie zrobi tego telewizja, która zawłaszczyła rolę aranżera publicznych sporów. Zamiast do niej aspirować (zapewne bez powodzenia), literatura powinna raczej wystąpić jako strona sporu, jeden z wielu dyskursów publicznych, falsyfikujący swoich konkurentów.
     Obawa przed włączniem się do sporu ma, jak sądzę, dwa źródła. Po pierwsze, jest próbą zaklinania rzeczywistości, upierania się przy tym, że literaturze należą się królewskie prerogatywy: niechaj wszyscy pozostali przedstawiają dzięki niej swoje racje, a literatura pozostanie arbitrem pilnującym, aby publiczne debaty odbywały się z poszanowaniem ustalonych przez literaturę reguł tej szlachetnej rywalizacji. Po drugie, jest czkawką po etosie inteligenta, który pragnął reprezentować całe społeczeństwo. I być może pragnie nadal, choć klienci już dawno wymówili mu pełnomocnictwa. A skoro tak, to jedynie zajęcie pozycji strony w zbiorowej debacie może okazać się sposobem na odzyskanie choćby cząstki utraconego autorytetu.
     

Krzysztof Uniłowski


PRZYPISY
1. Raczej do wyjątków należał Jerzy Jarzębski twierdzący, że problemy, na które w szkicu Literatura polska czy literatura w Polsce wskazała Dunin, mieszczą się w rzędzie tych fundamentalnych. Zob. uwagi w książce Jarzębskiego: Apetyt na Przemianę. Kraków 1997, s. 59, 74.
2. K. Dunin: Karoca z dyni. Warszawa 2000, s. 66. Kolejne cytaty z tej pozycji oznaczam w tekście głównym skrótem KD.
3. K. Maliszewski: Pisarzu, odpowiedz. „Odra” 2000, nr 12. Zob. także publikowane w kolejnych numerach miesięcznika głosy w dyskusji, jaką sprowokowała publikacja artykułu Maliszewskiego.
4. Na tego rodzaju tendencje w życiu literackim kilkakrotnie zwracał uwagę Darek Nowacki. Zob. tegoż: O krytyku-samotniku. „FA-art” 1994, nr 3; Czyńcie swoją powinność. „Nowy Nurt” 1995, nr 24; (Nie)widzialna ręka rynku. Polska proza lat dziewięćdziesiątych w nowych sytuacjach. „Dykcja”, nr 9-10 [1998].
5. P. Dunin-Wąsowicz: Oko smoka. Literatura tzw. pokolenia „brulionu” wobec rzeczywistości III RP. Warszawa 2000. Paginacja przytoczeń z tej pozycji w tekście głównym. Numer strony poprzedzam skrótem OS.
6. K. Maliszewski: Zwierzę na J. Szkice o wierszach i ludziach. Wydawnictwo Dolnośląskie. Wrocław 2001. Paginacja wszystkich przytoczeń w tekście głównym. Numer strony poprzedzam skrótem ZJ.
7. J. Klejnocki: Przepraszam. „Nowy Nurt” 1996, nr 2.
8. Zob. A. Niewiadomski: Nudno, coraz bardziej nudno… „Kresy” 1996, nr 1; A. Bagłajewski: Czy potrzebne jest dzisiaj pismo centralne? „Dykcja”, nr 6 [1997].
9. Zob. P. Czapliński: Polska poróżniona. „Pracownia”, nr 24 [2001]. Cytaty z tego szkicu oznaczam w tekście głównym skrótem PP.
10. Zob. np. K. Dunin: Czas Olgi. „Exlibris on line” 1999, nr 1.


Artykuł ukazał się w czasopiśmie „FA-art” nr 1-2 (43-44) 2001.


Witryna Czasopism.pl (http://witryna.czasopism.pl/)
wydanie wakacyjne z dnia 10 sierpnia 2001