Witryna Czasopism.pl (http://witryna.czasopism.pl/)
wydanie wakacyjne z dnia 20 lipca 2001

Soc i biologia


     Od pewnego czasu używa się chętnie skrótu „soc”, odmieniając wdzięcznie „socem”, „socu” „w socu”. Chodzi tu o kierunek w sztuce i okres szczęśliwie należący do historii, zwany socrealizmem. Muszę wyznać, że razi mnie ten skrót, chociaż rozumiem, że ma oswajać minioną grozę i użytkować dowcipnie oraz lekko komunistyczną nowomowę. Mam taką skazę: lubię mówić pełnymi zdaniami, nie bierze mnie nonszalancja, chyba że sąsiadująca ze szczególnym wyrafinowaniem. Ale dzisiaj, kiedy postanowiłam napisać o socjobiologii, wyraz ten sam mi się podzielił na „soc” i „biologię”, co – wyznam od razu – wynika z mojego rozdrażnienia. Bo wartość intelektualna owej dziedziny myśli ludzkiej wydaje mi się „socem” (a więc niepoważnym spłyceniem) biologii oraz wyjątkowo niebezpieczną manipulacją ideologiczną.
     Wiem co mówię, bo sama jej uległam. W początkach mojej naukowej kariery popełniłam horrendalny tekst pt. Postmodernizm jako daremna walka z biologią. Nie pisałabym o tym, starając się raczej zadbać o zniszczenie wszelkich dostępnych egzemplarzy tegoż arcydzieła, gdyby nie to, że moja młodzieńcza aberracja może być pouczająca. Teza tego artykułu da się wyłożyć mniej więcej tak: granicą postmodernistycznej dekonstrukcji jest biologia, a właściwie pewne warunki graniczne wyznaczane przez genetykę i środowisko. Nie da się przekroczyć podziału na prawą i lewą stronę, albowiem strażnikiem jest nam projekt, w który popadliśmy w momencie świeckiego Stworzenia. Wydawało mi się to genialne w swej prostocie, a literackie przykłady zdawały się być tej prostoty sprzymierzeńcami. Zapłodnił mnie zaś intelektualnie twórca nowej teorii wszystkiego E.O. Wilson i jego tekst opublikowany w zbiorze Człowiek zwierzę społeczne (Warszawa 1991).
     
     Nauka a cuda
     Wilson jest spadkobiercą oświeceniowo-darwinowsko-pozytywistycznego trybu myślenia, którego nadrzędnym celem pozostaje opisanie świata w kategoriach naukowych, zrozumiałych, przyczynowo-skutkowych. Nie wiem, czy ma rację z punktu widzenia dyscyplin bliższych laboratoriom, eksperymentom i czystym spekulacjom, ale ideologicznie jego system jest dość niebezpieczny.
     Po pierwsze jest to nowy, naukowy, sterylnie elegancki (bez biblijnego okrucieństwa) mit założycielski. Dowiadujemy się zeń, że na obecny stan rzeczy wpływ miały niepowtarzalne zestroje w przeszłości naszej planety. Po pierwsze: wielkie wymierania jako zdarzenia o znaczeniu kluczowym dla dziejów życia (dinozaury, płytkowodne zwierzęta bezkręgowe), w następstwie uderzenia obiektu kosmicznego w Ziemię, które to fakty zapewniły „przestrzeń życiową” drobnym ssakom, przodkom człowieka. Po drugie: nieprawdopodobne nagromadzenie wydarzeń wpływających na kształt gatunków. Wnioski: obecny stan rzeczy powstał w następstwie tak wielu zmiennych, że jest „cudem”, a z cudami się nie dyskutuje. Nie poradzimy sobie z czymś, co nie poddaje się ani prawu wielkich liczb, ani teorii chaosu. Dalej, pozorna „nadmiarowość” kultury, jej „ślepe ścieżki”, wynaturzenia, dziwactwa (tak, tak, również feminizm) powtarza dość dokładnie rozrzutność samej natury, a przecież dobrze wiemy, co stało się z dinozaurami, którym wydawało się, że mogą wyglądać sobie jak chcą dziwacznie. I dokąd uciekły na tych swoich łapach, gdzie zasterowały je te monstrualne ogony? Słowem: oryginalność staje się nawozem historii ludzkości, bo i tak wszystko jest z góry dane, jesteśmy znakomicie zdeterminowani.
     Jasne, że spłycam myśl Wilsona, ale też sama dyskusja nie jest tak znów przepastnie głęboka. Chociaż dotyczy spraw poważnych: idzie w niej o granice ludzkiej wolności, prawo wyboru, możliwość jakiegokolwiek działania w środowisku, które jest wypadkową wspomnianego już świeckiego projektu stworzenia. Jeśli wszystko od tych milionów, czy ilu tam lat działa sobie tak logicznie, niezmiennie, cudnie i deterministycznie, to cóż może ułomna jednostka ludzka uczynić z tym światem, odziedziczonym po wielkim wybuchu, planecie małp, a nawet rybach? Może, odpowiada socjobiologia, byle miała świadomość granic, byle grzecznie przyjęła, że ogólnie wszystko jest w porządku, bo biologia stoi na straży mądrości, a wszelkie anarchistyczne próby podważenia tej prawdy mogą doprowadzić do mniejszej lub większej katastrofy.
     
     Alibi dla bocznych ścieżek
     „Ludzkie reakcje emocjonalne i najbardziej podstawowe obyczaje moralne, które są ich rezultatem, zostały prawie na pewno zaprogramowane przez dobór naturalny” – powiada Wilson w przywoływanym już dziele. Jakież to obyczaje? Oczywiście, „najbardziej podstawowe”. A jeśli trafi się w ich katalogu coś takiego, jak np. wybujały indywidualizm, niechęć do prokreacji, feminizm, homoseksualizm – to mamy na te „boczne ścieżki” znakomite wytłumaczenie. Są one „ślepymi próbami ewolucji”, podrygiwaniem zaledwie, nie zagrażającym głównemu nurtowi zdarzeń.
     Opisując początki, jak każdy moralista i prawodawca, Wilson wyznacza nam kodeks postępowania. Wystarczy logicznie pomyśleć, a wszelkie kataklizmy, utopie, ofiary okażą się niezbędnymi mechanizmami wyrównawczymi. Na placu boju pozostanie zaś zawsze to, co niezmienne, podstawowe, niepodważalne: dwie płcie, których obecność i aktywność prowadzi do słusznego postępu jakim jest przyrost pokoleń w ruchu reprodukcji. Nasi przodkowie niewątpliwie wiedzieli co robią, rozmnażając się płciowo po raz pierwszy. A zatem i wszystko inne dobre jest i sprawiedliwe. Kobieta jest słabsza od mężczyzny i na nią spada troska o potomstwo. Mężczyzna wojownikiem jest i czasem bija w ramach treningu kobietę, bowiem od tysiącleci jakoś tak się dzieje, że ten obyczaj staroplemienny nie zamiera. Jeśli gałąź nie usycha – przyda się widocznie ludzkości. Jeśli łomot nie został zastąpiony jakąś inną formą zachowań – jest prawidłowością ukształtowaną na poziomie biologicznym.
     To wilsonowskie myślenie zasila takie płody myśli ludzkiej, jak Płeć mózgu, słynna i zagadana, niestety nie na smierć, także przez feministyczne analizy. Kolejne zastępy czytelniczek i czytelników dowiadują się z niej, że kobieta nie może wyjechać tyłem z parkingu, bo ma tak zrobiony mózg, że niestety, przykro nam, pani podziękujemy, pogódź się dziewczyno z własnymi ograniczeniami, w końcu każdy parking można sforsować przodem, a w ogóle kobieta czułą jest i do rodzenia stworzoną przez szerokie biodra, przeszkadzające w domykaniu drzwi na przednim siedzeniu samochodu.
     A poważnie, a dalej. Naturalny cykl i naturalna regulacja urodzin. Ochrona kobiety w miejscu pracy. Społeczne przyzwolenie na przemoc domową. Zakaz wstępu do armii. Dowcipy o blondynkach. Wszystkie te zachowania, przeświadczenia, nie mogą być nawet nazywane stereotypami, czyli „obrazami w głowach”, jak ładnie określiła je psychologia. Bo przecież są oparte na wielowiekowej tradycji, tę zaś wspiera biologia, która zapoczątkowała pierwsze zachowania społeczne, zweryfikowała je i dopieściła, dostarczając współczesności produkt prawie doskonały. Próby dokonywania jakichkolwiek zmian graniczą więc z szaleństwem i powinny zostać zahamowane, co zresztą nie budzi też wielkich emocji, jako że wyhamowanie nastąpi „naturalnymi siłami”, śmiejmy więc się z utopijnych prób zmian wbrew naturze. Jeśli chcemy być na czasie, nowocześni, w zgodzie z naukowym światopoglądem.
     
     Potrzeba prostoty
     Myślę, że naukowość jest w tym przypadku fetyszem szczególnie urokliwym, albowiem zaspokaja potrzeby bardzo wielu ludzi, także tych, którzy poszukują na marginesach głównego nurtu nauki i kultury; ludzi szczególnie podatnych na infekcję magią i mitologią. Wilson opowiada nam przecież, co było na początku, wiąże paleontologię z medycyną, archeologię z oceanografią. Wszystko ze wszystkim. To piękny gest, takie scalenie ludzkich myśli, niepokojów, odkryć, hipotez i zadumań. W dobie kryzysu i rozszczepienia wielkich opowieści, socjobiologia mogłaby przejąć ich funkcję, zastąpić religię, usprawiedliwić nieobecność Boga, dać moralny pion niezdecydowanym, zagubionym, przerażonym. Ale jeśli pobiorą tę lekcję, dojdą do wniosków niebezpiecznych, bo wykluczających scenariusze odmienne od zastanych. Chodzi bowiem o usankcjonowanie status quo, o wytłumaczenie zastanego świata, nie zaś o impuls jakiejkolwiek zmiany. Bo skoro wzory społeczne oparte są na biologicznym wyposażeniu ludzkości, naiwne i niebezpieczne byłoby dążenie do ich zmodyfikowania.
     Więc chociaż bywa różnie, a geny wyjaśniają tak zbędne z punktu widzenia ogólnoludzkiej harmonii zachowania jak miłość homoerotyczna, to przecież nie będziemy propagować nierozsądnie, a nawet samobójczo zawierania małżeństw między osobami tej samej płci. Wydaje mi się (chociaż Wilson o tym akurat milczy), że niechęć do pedała i lesby jest w pełni usprawiedliwiona (tak jak i używanie tych sympatycznych nazw przez szkolną dziatwę), bo w końcu należy do ogólnie akceptowanych zachowań i nikogo nie dziwi. W końcu biologia wie co robi, kiedy przekłada się na użycie kija przeciw kibicom przeciwnej drużyny. A w ogóle – społeczności mają rację, bo mają biologię. Równaj raczej do ogółu, bo inaczej wyginiesz.
     Tak się rozprawiam z moim niegdysiejszym zachwytem nad socjobiologią, a może wcale nie wiem o czym piszę. Może przez ostatnie dziesięć lat ta dziedzina wiedzy wydała świetne owoce, a ja straciłam wiarę, jak każda kobieta wkraczająca w wiek średni, kiedy biologia podpowiada, że nie wszystko już wypada. Więc mam za złe, bo nie mogę wrócić do niewinnego zachwytu sprzed lat. Nie potrafię zawierzyć żadnej utopii, pozbyć się podejrzliwości. Wszystko wydaje mi się bardziej skomplikowane. A szkoda. Chciałabym takiego umysłowego socu, który wyjaśniłby mi świat. Który by mnie uspokoił i zwolnił z myślenia. Który by mnie przekonał, że wszystko, wszystko co nas spotyka, zostało dawno zaplanowane i jest najlepszym z możliwych planów. Także to, że urodziłam się dziewczynką. Więc pal diabli wyjeżdżanie tyłem, przejdę się pieszo, licząc na to, że podwiezie mnie jakiś dobrze z-soc-jalizowany samiec. W zgodzie z biologią, oczywiście.

Inga Iwasiów




Artykuł ukazał się w czasopiśmie „Zadra” nr 1 (6) 2001.


Witryna Czasopism.pl (http://witryna.czasopism.pl/)
wydanie wakacyjne z dnia 20 lipca 2001