Witryna Czasopism.pl (http://witryna.czasopism.pl/)
Nr 13 (95) z dnia 2 maja 2004

FILM W SZKOLE, SZKOŁA W FILMIE


     „Dzieci rodzą się mądre, ale potem idą do szkoły” – ten nagryzmolony na jakimś murze napis potwierdza stereotyp szkoły jako miejsca tłumiącego indywidualność, wtłaczającego niepotrzebną wiedzę i uczącego konformistycznych zachowań. Każdy zetknął się z jakimś Pimką wymagającym zachwytu dla poety, który bynajmniej nie zachwycał, albo nauczycielem-niespełnionym naukowcem czy artystą, wyładowującym swoją frustrację na uczniach. Czas jednak robi swoje i dziś pani od chemii, która w liceum pojawiała się w sennych koszmarach, wydaje się nawet sympatyczna, a nasze zmagania z reakcjami utleniania stają się pretekstem do snucia własnych „wspomnień niebieskiego mundurka”. A przecież, obok dydaktycznych potworów, była i przyjemna część ciała pedagogicznego – nauczyciele, których lubiliśmy, ceniliśmy i których zawsze wspominamy z sympatią. Często sporo im zawdzięczamy – zarażenie pasją, zachętę do samorealizacji, szczerą rozmowę, która zmieniła coś w naszym życiu na lepsze.
      Kwitną kasztany, matura tuż-tuż, więc i pora na szkolne wspominki stosowna, mnie jednak ów napis przypomniał się nie tyle w związku z egzaminami – których na szczęście nie muszę zdawać – co filmem od paru tygodni goszczącym na naszych ekranach, a mianowicie w związku z Być i mieć Nicolasa Philiberta. Być i mieć to film niezwykły pod wieloma względami, choćby i dlatego, że ów dokument o małej francuskiej szkole robi furorę na całym świecie. Co jest ewenementem, zważywszy, że dziś filmy dokumentalne, wzorem telewizji, zazwyczaj gonią za sensacją i skandalem, prezentując temat szkolny wtedy, gdy chodzi o agresję uczniów albo pedofilskie skłonności nauczycieli, a Być i mieć z nastawieniem na sensację nie ma nic wspólnego. Przyczynę sukcesu filmu Philiberta najlepiej chyba odzwierciedla tytuł wywiadu, jaki dla kwietniowego „Kina” przeprowadziła z reżyserem Grażyna Arata: Szkoła jest nadzieją. Być i mieć, pokazując sześć miesięcy z życia małej, zróżnicowanej wiekowo klasy i jej nauczyciela, pana Lopeza, daje nadzieję, że może istnieć szkoła, w której uczeń traktowany jest podmiotowo, akceptuje się jego indywidualność i rozpoznaje potrzeby. I wcale nie musi to być ekskluzywna, prywatna szkoła, wabiąca atrakcyjnym programem i bezstresową atmosferą. Philibert przedstawia wiejską szkółkę w Olwernii, gdzie od 20 lat uczy ten sam nauczyciel, syn hiszpańskiego robotnika i francuskiej chłopki, naprawdę kochający swój zawód i swoich uczniów. Ci, którzy nie widzieli jeszcze filmu, niech się nie zrażają, bo, wbrew pozorom, nie jest to ckliwa opowieść, w którą łatwo mógłby przeistoczyć się film fabularny. Sam reżyser przyznaje, że szukanie odpowiedniej szkoły trwało długo, podobnie jak realizacja filmu – przez te pół roku codziennie kręcono tylko 35 minut materiału. Istotne jest to, co Philibert mówi o samej formule filmu dokumentalnego, którego nie powinno się traktować jako wiernego odzwierciedlenia rzeczywistości, bo przecież olbrzymią rolę odgrywają w nim subiektywne decyzje reżysera, jak np. wybór obiektu. Ekipie nie chodziło o to, by bohaterowie jej nie zauważali – to sugerowałoby filmowanie z ukrycia – ale żeby ją zaakceptowali. Stąd też to dzieci i nauczyciel decydowali, czy chcą, aby dany moment był zarejestrowany, choć pewne sceny wyszły z inspiracji reżysera, np. rozmowa z uczniami, podczas której pan Lopez mówi o swoim przejściu na emeryturę – i tak była nieunikniona.
      Nauczyciel to fantastyczna postać, niemal archetypowa – pan Lopez jest mądry i wymagający, skromny i powściągliwy, łagodzący konflikty, uważnie słucha zarówno rozkosznego Jojo, jak i Juliena, na którym choroba ojca wymusiła przedwczesną dojrzałość. W relacjach z tym chłopcem najbardziej uwidocznia się mądrość pana Lopeza, nie tylko uczącego dzieci, ale, może przede wszystkim, przygotowującego je do wejścia w życie – on nie oszukuje uczniów fałszywą wizją świata, tylko oswaja ich z jego ciemniejszą stroną, której częścią są również nieuleczalne choroby.
      „Banały bywają odkrywcze” – tak mój przyjaciel podsumował Być i mieć, szkoda, że życie potrafi do najpiękniejszej historii dopisać gorzki epilog. Film miał swoją premierę dwa lata temu w Cannes, od tamtej pory święci tryumfy na całym świecie i w każdym niemal artykule na jego temat jest wzmianka o procesie, który pan Lopez wytoczył realizatorom filmu – jak łatwo się domyślić, chodzi o udział w zyskach, „mieć” po prostu przysłoniło „być”. Philibert jednak nadal ciepło mówi o swoim bohaterze i próbuje dlań znaleźć usprawiedliwienie. O tym gorzkim epilogu nie wspomina w swojej recenzji Jan Olszewski (Mieć i nie mieć) i jestem mu za to wdzięczna, bo – mając w pamięci sam film – wolę nie myśleć o tym, że ponoć wszystko (i wszyscy) jest wyłącznie kwestią ceny.
      A jeśli już jesteśmy w szkole, to warto – za Iwoną Cegiełkówną (Lektury nieobowiązkowe, czyli czego Jaś się nie nauczy) – przedstawić fakty i upomnieć się o stosowne miejsce edukacji medialnej w szkolnych programach. Jednym z haseł reformy oświaty było kształcenie wielostronne, integracja przedmiotów, co na gruncie humanistyki zaowocowało tzw. wiedzą o kulturze – w teorii obejmuje ona różne teksty kultury, w tym film, ale w praktyce wygląda to różnie, zależnie od nauczyciela i możliwości szkoły, zarówno jeśli chodzi o sprzęt, jak i dostępność filmów. Wiedza o mediach ciągle funkcjonuje jako przedmiot nadobowiązkowy, a przecież X Muza skończyła 100 lat, dawno podniesiono ją do rangi sztuki, a Internet to dla uczniów codzienność (na pewno bliższy im jest język blogów niż egzaltowane wyznania bohaterów Nowej Heloizy). I mądry nauczyciel to dostrzega, czego efektem programy autorskie, szkolne i pozaszkolne inicjatywy, o których mowa w artykule. Pośrednim dowodem na to jest coroczny – trwający od szesnastu lat – Konkurs Wiedzy o Filmie w Koszalinie, którego uczestnicy, nierzadko licealiści z małych miejscowości pozbawionych stałych kin, naprawdę imponują fachową wiedzą.
     Na początku lat 90. zachwycaliśmy się Stowarzyszeniem Umarłych Poetów Petera Weira, poszukiwaliśmy nawet „polskiego Keatinga”. Dziś pewnie chcielibyśmy spotkać „polskiego Lopeza” (a może kiedyś go spotkaliśmy), nauczyciela, dzięki któremu mądre dzieci, nawet jeśli jeszcze bardziej nie zmądrzeją, to chociaż nie wyjdą ze szkoły głupsze.
     

Katarzyna Wajda





Witryna Czasopism.pl (http://witryna.czasopism.pl/)
Nr 13 (95) z dnia 2 maja 2004