Witryna Czasopism.pl (http://witryna.czasopism.pl/)
Nr 12 (94) z dnia 22 kwietnia 2004

IRAK: POWTÓRKA Z LIBANU?


     Od ponad roku Irak nie schodzi u nas z pierwszych stron gazet. A jeśli schodzi z pierwszych stron – to góra na drugie. Przy czym w całym tym medialnym szumie jak na lekarstwo jakichś śmielszych prognoz czy głębszych analiz sięgających na przykład po analogie z bliskowschodniej historii. Ale wreszcie doczekaliśmy się. W 16. numerze „Tygodnika Powszechnego” z 18 kwietnia Wojciech Pięciak stawia, ciekawe i całkiem dorzeczne, pytanie, czy Irak może stać się drugim Libanem (Irak jak Liban). I nie chodzi mu bynajmniej o ten Liban z dawnych lat, jedną z kolebek arabskiego odrodzenia intelektualnego, a swego czasu całkiem stabilną demokrację, ale o Liban wojny domowej, gruzów, zgliszcz i kompletnego zaniku państwa zmiecionego przez zwalczające się nawzajem milicje religijne.
     Czy jest to możliwy scenariusz dla Iraku? Zbierzmy na początku fakty. Irak jest sztucznym tworem, stworzonym przez Brytyjczyków po I wojnie światowej. Tworem, którego terytorium nakreślono bez poszanowania dla granic plemiennych i narodowych, powołanym do życia głównie po to, by niedopieszczony książę Fajsal, towarzysz walk słynnego Lawrence'a z Arabii (w filmie grany przez, niezawodnego w roli wschodnich arystokratów, Omara Sharifa) miał gdzie rządzić, bo Francuzi sprzątnęli mu sprzed nosa tron syryjski. Dziś ten sztuczny twór zamieszkuje 23 miliony ludzi, z czego 77% to Arabowie, 19% to Kurdowie, a 1,5% Turkmeni. Z tego 95,5% to muzułmanie, przy czym 61,5% z nich to szyici, skoncentrowani na południu (reszta to sunnici). Chrześcijan, głównie Chaldejczyków i Asyryjczyków, jest około pół miliona i zamieszkują przeważnie północ, razem z Kurdami i Turkmenami. Nikt tu za nikim specjalnie nie przepada, a po wojnie wszyscy patrzą sobie jeszcze uważniej na ręce. Można dużo zyskać, a jeszcze więcej stracić.
     Gdyby o przyszłości kraju miał zadecydować wyścig plemiennych i sekciarskich milicji, niewykluczone – jak przypuszcza Wojciech Pięciak – że laur zwycięstwa przypadłby oddziałom kurdyjskich peszmergów. Przypomnijmy, że już podczas wojny iracko-irańskiej Kurdów nie wcielano do armii irackiej, ale tworzono kurdyjskie milicje plemienne. To właśnie dowódcy owych milicji wywołają w 1991 r. powstanie. Watażkowie ci teraz oferują swe „tysiąc szabel” dwóm największym partiom irackiego Kurdystanu, Patriotycznej Unii Kurdystanu (PUK) i Demokratycznej Partii Kurdystanu (KDP), stanowiącym w gruncie rzeczy konfederacje plemienne, na czele których stoją „święte” rody Talabanich i Barzanich. Poza tym dowódcy milicji dorabiają się fortun na przemycie. Dla nich paradoksalnie podział Kurdystanu między kilka państw plus autonomia na własnym podwórku okazały się błogosławieństwem. Są granice, interes się kręci. Celników można tu było zawsze z łatwością przekupić. Embargo nałożone na Irak – to był raj! Klan Barzanich robił całkiem dobre interesy z reżimem w Bagdadzie. Business is business. I tak hartowała się mafijna zwartość, tak niezbędna przy dokonywaniu udanego skoku na stolicę.
     Pięciak pisze o sympatii Kurdów do Amerykanów i ich sojuszników. Sympatia ta – co prawda – według ostatnich doniesień coraz bardziej ustępuje miejsca irytacji i zniecierpliwieniu, ale jest też druga strona medalu. To Amerykanie będą musieli polubić Kurdów, bo arabscy szyici i sunnici ostatnio robią wszystko, by ich do siebie zrazić. A Kurdom obcy był zazwyczaj ekstremizm religijny – tu więc zdobywają kolejne punkty – choć image trochę im psuje teraz terrorystyczna Armia Islamu (Dżund al-Islam). Barzani i Talabani podzieli między siebie wpływy w irackim Kurdystanie, islamistom zostawiając na razie jedynie okolice miasta Halabdża, cieszącego się smutną sławą ofiary zbrodniczych talentów, jakie objawił w 1988 r. kuzyn Husejna „chemiczny Ali”. W Halabdży wciąż widzi się poparzonych, ale ostatnio coraz więcej ponurych młodzieńców z brodami „na taliba”. Zyskują poklask wśród tych, którym już nie w smak korupcja i nepotyzm ludzi Barzaniego i Talabaniego. Ale ich dni wydają się być policzone, bo obaj kurdyjscy bossowie nie będą ich dłużej tolerować. Ani Amerykanie.
     Tyle tylko, że sam Kurdystan jest już małym Libanem, potencjalnie wybuchową mieszanką różnych społeczności. Kurdowie żyją jeszcze mocno zanurzeni w świecie rodowo-plemiennym, posługują się dwoma, raczej niezrozumiałymi dla nawzajem siebie, dialektami: kurmandżi – na północy i sorani – na południu. Wśród Kurdów spotyka się i sunnitów, i szyitów, a także członków Czcicieli Diabła, owianej złą sławą sekty jezydów, oraz przedstawicieli ugrupowania nie mniej dziwacznego i tajemniczego - Ahl-i-Haqq (Lud Prawdy). Już samym Kurdom więc daleko do jedności. A są też inni. Wśród Asyryjczyków trafiają się zwolennicy utworzenia Wielkiej Asyrii, ale swoje plany będą chyba musieli odłożyć na następne kilka tysięcy lat. Chaldejczycy (pozostają w unii z Rzymem) z kolei są przekonani, że amerykańscy politycy potajemnie przeszli na islam i dlatego dopuszczają, by mordowali ich fundamentaliści. Nikt się zresztą z nimi specjalnie nie liczy. Ani iracka opozycja, ani prezydent Bush. Nie pomogły nawet odezwy Chaldejskiej Federacji Ameryki. Do Turkmenów zalotne oczko puszcza natomiast Turcja. Wszak to krewni z wielkiej tureckiej rodziny, tylko trochę później zsiedli z koników. I nie może im się dziać żadna krzywda. A ostatnio rzeczywiście było trochę przepychanek. W sierpniu 2003 r. Kurdowie zniszczyli nowo otwarty turkmeński meczet. Wybuchły kilkudniowe zamieszki, zginęło kilkunastu Turkmenów. W Turcji zawrzało. Do tego dochodzi jeszcze problem z osadnikami arabskimi przesiedlanymi tu w ramach prowadzonej przez reżim Husajna polityki arabizacji. Kurdowie ich teraz z powrotem wysiedlają. A że wśród Arabów tych dominują akurat szyici, wkrótce może się o nich upomnieć, spędzający ostatnio sen z powiek siłom koalicji, Muktada al-Sadr.
     O fenomenie popularności tego duchownego pisze arabista Stanisław Guliński (Nieszczęsny dar wolności), przyrównując go do przywódcy afgańskich talibów, demonicznego Mułły Omara. Młody, niedouczony, demagog „(…) z trudem wypowiada się w klasycznym języku arabskim – wielu śmieszą pretensjonalnie wtrącane przezeń słowa – a jego autorytet jest ograniczony – podsumowuje autor – Kręgi uczonych spoglądają na niego z politowaniem graniczącym z pogardą”. Tak czy inaczej, ma on grono oddanych zwolenników. Tak zresztą często bywało w świecie szyizmu. Poszczególni uczeni urzędujący w świętych miastach szyizmu jak Nadżaf, Karbala czy perski Gom, mieli swoje prywatne armie złożone z miejskiej biedoty, rodów, dzielnic i okolicznych plemion. „Przywódcy szyiccy często są w równym stopniu duchownymi, prawnikami i politykami – a czasem i trybunami ludowymi” – konkluduje Guliński. Muktada al-Sadr z pewnością podpada najbardziej pod tę ostatnią kategorię.
     U szyitów trudno zresztą o prawdziwych mężów stanu. Nie ufali im ani Turcy, ani Anglicy. Szyici iraccy dlatego nie potrafią rządzić. W okresie monarchii 1921-58 na czele rządu irackiego stało 30 premierów, z czego tylko pięciu było szyitami. Szyita trafiał do rządu najczęściej wtedy, gdy w kraju działo się źle, a na południu wybuchały niepokoje. Potem było jeszcze gorzej. Po zamachu w 1963 r. arabsko-sunnicki reżim partii Baas przyjął zasadę „Wszyscy szyici to Persowie” i kazał „perskim psom” milczeć. Co jakiś czas ujadali już tylko szyiccy ajatollahowie. Jak mówili za dużo, to robiono im kęsim. Służby specjalne działały zresztą kompleksowo i kęsim robiły także ich rodzinom. W 1999 r. zamordowały ajatollaha Muhammada Sadika al-Sadra wraz z dwoma synami. Trzeci, Muktada al-Sadr, zdołał się w porę ukryć i dlatego przeżył. Dziś odziedziczył wpływy po ojcu i stał się przywódcą biedoty szyickiej, rzucając poważne wyzwanie siłom koalicyjnym. Jak dotąd przywódcy duchowi szyitów pisali głównie uczone traktaty o teorii władzy w islamie, ale ich pojętnym uczniem okazał się dopiero, przebywający w latach 1964-78 na wygnaniu w Iraku, ajatollah Chomejni. Udało mu się to, o czym iraccy ajatollahowie mogli tylko pomarzyć – wprowadzić teokratyczne rządy duchownych. Czy uda się to teraz Muktadzie al-Sadrowi? Chyba ma jednak małe szanse.
     Czy zatem Irak stanie się drugim Libanem? Zobaczymy. Niestety – nie jest to niemożliwe.
     

Jerzy Rohoziński





Witryna Czasopism.pl (http://witryna.czasopism.pl/)
Nr 12 (94) z dnia 22 kwietnia 2004