Witryna Czasopism.pl (http://witryna.czasopism.pl/)
Nr 11 (93) z dnia 12 kwietnia 2004

I FOTOGRAFIA LECZY


     To się nazywa sztuka prawdziwie użytkowa: fotografia leczy, a fotograf jest tłumaczem! I chociaż jeden z autorów ostatniego numeru „Biuletynu Fotograficznego” (nr 4/2004) przekonuje, że „fotografia nie jest sztuką, lecz magią”, to jednak numer ten przynosi treści nawet jak na magię dość intrygujące. Niezwykle ciekawe jest na przykład biuletynowe przepytywanie pewnego artysty, które kończy się tak: na pytanie o to, jakiego pytania jeszcze nie zadali mu dziennikarze (sic!), artysta uprzejmie wyznaje, że pytania o to, czy robienie zdjęć pomaga mu w życiu. Na postawione sobie pytanie odpowiada, że niestety nie. Po wyjaśniającym akapicie następuje najważniejsze zdanie: „fotografia leczy mnie z osamotnienia”. I to jest koniec rozmowy. Artysta to znany fotograf Wojtek Wieteska, więcej niezadanych pytań nie było, a do wywiadu i finalizującego go zdania jeszcze powrócę.
     
     Znaczny zasięg obiektywu
     Okładka najnowszego „Biuletynu…” tradycyjnie jest czarno-biała, tym razem przedstawia parę całujących się młodych, skośnookich ludzi, czym przypomina, że wiosna tuż-tuż. I nie tylko. Widok ten ujęty właściwie, tj. dobrze wykadrowany, może poprawić nastrój patrzącego, skłonić go do refleksji lub zwyczajnie zaintrygować, jak to okładki mają w zwyczaju. W zależności od potrzeb. Może być również (nie dam głowy, że na pewno) ilustracją do rozmowy Mai Herzog-Majewskiej i Marty Eloy Cichockiej z Wojtkiem Wieteską. Fotografia leczy z osamotnienia – tak panie zatytułowały tekst, co jest tytułem budującym i sugeruje przedstawienie jak najbardziej osobistych poglądów na jeden, w tym przypadku – pojemny temat.
     Wieteska to artysta doświadczony, świadomy oraz z tak zwanym dorobkiem. Każdą kolejną wystawę ma zwyczaj komponować z rozmysłem, po coś i jeszcze potrafi ładnie o tym opowiadać, choć nie nazbyt kwieciście, co jednak tylko budzi zaufanie. Potrafi na przykład przygotować wystawę będącą „fotograficznym esejem” i rzecz tę ładnie uzasadnić. Umie wytłumaczyć, dlaczego pokazując jeden temat stara się być bardziej reporterski, a przy innym stawia na dokument. Przypomina o tym, że w prawdziwym eseju nie ma anegdoty, ale wypowiedziach w innego rodzaju powinna być, o tym, że obraz może być samodzielny, wyczyszczony i istnieć bez słów. Odkrywa także tajemnicę wernisażu: „(…) Dla mnie wernisaż jest fajnym momentem. W tym dniu coś nagle umiera – zdjęcia zostały pokazane publicznie, oderwały się ode mnie, odeszły”. Dzięki tej osobistej, jak się okazuje, niezbyt dojmującej tragedii, przychodzą nowe zdjęcia, więc smutek po odejściu zostaje uleczony. A w znacznym zasięgu obiektywu Wieteski wkrótce pojawia się nowy temat.
     
     O wyższości wystaw nad albumami i nie tylko
     Laik pojęcia nie ma, jak trudno jest przygotować album i dobrą wystawę, nie mówiąc już o tym, że raczej nie orientuje się, że chodzi tu o dwie różne trudności. Dla Wieteski wystawa jest ważniejsza, bo album ogranicza np. w formacie, a niektóre tematy wymagają przecież niektórych formatów. Jak wiadomo, podczas twórczego wysiłku niemałą rolę odgrywa intuicja. Wieteska przyznaje, że działa intuicyjnie i osiąga wtedy stan podobny do medytacji: odrywa się od wiedzy, którą posiada – trudna to sztuka, lecz możliwa. I wszystkie twórcze sposoby są wtedy dozwolone.
     Wieteska jest jednocześnie operatorem, od piętnastu lat korci go film, ale korceniu temu nie ulega. Z aparatem czuje się bowiem odpowiednio samotny, bo film – to cała ekipa. Na razie więc wybór ma prosty – samotność, nieco jakby afirmowaną.
     Ale artysta uczy też młodych adeptów towarzyskiego podejścia do przeszłości, czyli tego, że istnieją ścisłe związki między pokoleniami fotografików, których nie należy ignorować. Fotograf musi wiedzieć, że fotografia ma za sobą 170 lat, jakąś tradycję i zdecydowanie z czegoś wynika.
     Wywiadowi z Wieteską towarzyszą autorskie fotografie, po których ma się ochotę na więcej. „Fotografia leczy mnie z osamotnienia” – wyznaje twórca, zdjęcia z „Biuletynu…” zaś mogą każdego fotografującego uleczyć z ewentualnej pychy, a innych z ewentualnej niewiary w ten rodzaj wypowiedzi. Fotografie Wieteski wydają się bowiem bardzo „rozmowne” i jako takie zmieniają wymiar osamotnienia.
     
     Co porusza u Lukrecjusza
     Na deser można sobie przeczytać tekst Fotograf jest tłumaczem, będący zbiorem fragmentów książki Bogdana Konopki pt. De rerum natura, skróconym rozdziałem tejże, skróconą wypowiedzią innego autora, która ma pełnić rolę komentarza do książki Konopki albo jeszcze czymś innym (doprawdy trudno jednoznacznie stwierdzić, z czym mamy tu do czynienia). Czymkolwiek by ten tekst nie był, jest odpowiednio gęsty, więc można się nad nim zadumać. Choćby nad takimi uwagami jak ta: „moc fotografii potwierdzającej, że to co było – było, odnosi się do "natury rzeczy" – rzeczy pojmowanej w zakresie mocnym i szerokim, po Lukrecjańsku. Moc fotografii jest jej epifanią”. Nie mówiąc już o wniosku Autora, że „Zadanie Tłumacza i zadanie Fotografa polega na tym samym”.
     Nie należy się tych treści bać, wręcz przeciwnie, proszę powstać z kolan i zmierzyć się z teorią! W międzyczasie nie zabrania się urzeczywistniania zdjęć (w sensie: robienia) w praktyce, książka przecież najwyraźniej służy oswajaniu tematu.
      Zamieszczony w „Biuletynie…” esej (to akurat, że tekst ma charakter eseistyczny, jest pewne) przynosi piękne fragmenty z De rerum natura Lukrecjusza, takie, które mogą się odnosić się niemal do wszystkiego, w tym jednak kontekście odnoszą się do fotografii. I człowieka przez duże C. Są to uwagi zastanawiające i wciąż świeże, choć Lukrecjusz żył co najmniej dawno temu. Jego spojrzenie na niektóre, podstawowe sprawy może pomóc fotografującemu w znalezieniu własnego miejsca w historycznym ciągu (foto)utrwaleń.
     W kontekście słów Wieteski o osamotnieniu, przywołane w eseju fragmenty z Lukrecjusza brzmią co najmniej ciekawie, jeśli nie intrygująco. Lukrecjusz mówi bowiem, że ulotne wizerunki krążą, przypadkowo spotykają się w powietrzu i łączą. Oczywiście podaje on swoją prawdę wierszem, przepięknie i poetycko, tak że trafia ona nie tylko do głowy, ale i do serca. Bo to przecież serce fotografa powinno postarać się odnaleźć pośród tych wizerunków połączenia, wytłumaczyć (tak jak to robi tłumacz) to, co jest Krążącym na „wiele sposobów, we wszystkie strony”. Do życia (niektórym) potrzebne jest bowiem i serce (a w każdym razie czynnik duchowy), i aparat, a właściwie wszystkie człowiecze aparaty (aparat mowy, ruchu itd.). Świadomość istnienia krążących wizerunków (uwaga, jest to szerokie pojęcie, rozumiane u Lukrecjusza inaczej niż współcześnie) i tego, że są one tak po prostu dostępne, powinna leczyć nie tylko z osamotnienia, ale i z poczucia chaosu czy niemocy.
     Grunt to umieć tłumaczyć to, czego się „dotyka”, i nie być osamotnionym. W niczym.
     PS Dobrze jest także znać języki!
     

Miłka O. Malzahn





Witryna Czasopism.pl (http://witryna.czasopism.pl/)
Nr 11 (93) z dnia 12 kwietnia 2004