Witryna Czasopism.pl (http://witryna.czasopism.pl/)
Nr 9 (91) z dnia 22 marca 2004

A PO KAWIE SADDAM


     Na okładce oraz w artykule rozpoczynającym lutowe „Foto. Miesięcznik wszystkich fotografujących” zamieszczono zdjęcia z kalendarza Lavazza – szlagier ostatnich miesięcy, przedrukowywany w większości czasopism fotograficznych (na łamach gazety Witryny Czasopism.pl przy okazji omawiania lutowego „Foto-Pozytywu” pisała już o nim Miłka Malzahn). W porównaniu ze stylem kalendarza Pirelli ikony Lavazzy to mocne uderzenie w komercyjne stereotypy, bliskie prowokującej konwencji Benettona. Dotyczy to zwłaszcza projektu Davida LaChapelle’a sprzed dwóch lat, w którym motyw kawy wpleciony został w scenerię kobiecych fantazji erotycznych. Kobieta, dotąd bierny przedmiot narracji, staje się tu jej podmiotem. Czyżby mocno zakorzeniony w literaturze i filmie kobiecy autotematyzm oddziaływał na konserwatywne myślenie twórców reklamy? I tak, i nie. Przede wszystkim LaChapelle to nie tuzinkowy copywriter, lecz silna osobowość artystyczna, o czym może świadczyć fakt, iż pod chwilowy mecenat wziął go sam Andy Warhol, zaś prasa nazwała go „Fellinim fotografii”. Poza tym owa kobieca erotyka wcale nie jest tu tak bardzo kobieca – to raczej hipoteza kobiecości stworzona przez samego fotografa. Świadczy o tym atmosfera onirycznego niedopowiedzenia – obraz spowija dwuznaczne zamglenie, potęgujące wrażenie odrealnienia przedstawionej sceny. Propozycja LaChapelle’a jest swoiście ambiwalentna, ani feministyczna, ani postfeministyczna, ani tym bardziej szowinistyczna wymyka się obiegowym -izmom. Toczy się tu wewnętrzna gra. Kobieta pojawia się w sytuacji wziętej z własnego marzenia, marzenie to jednak okazuje się nieautentyczne, jest męską symulacją kobiecej fantazji, w której to symulacji kobieta jest nieobecna, widzimy tylko jej ciało, atrybuty duchowości są zamaskowane (ciemne okulary na oczach, ucięta w kadrze głowa, motyw maski, nieprzytomne spojrzenie, skierowane najczęściej poza kadr). Oczywiście można stwierdzić, że znów kobieta została zredukowana do ciała. Nie wydaje mi się jednak, by LaChapelle podejmował trud stworzenia subtelnej gry zaprzeczeń tylko po to, by w rezultacie powrócić do reklamowego banału. To nie wymuszona nieobecność a świadoma odmowa uczestnictwa, przedstawienie suwerennego gestu kobiety, która sprzeciwia się jednostronnej logice spojrzenia. Zresztą, wartość tych zdjęć polega właśnie na wieloznaczności, pobudzającej wizualny dialog, który niekoniecznie musi prowadzić do jasnej konkluzji.
      Nurtuje mnie tylko jedna kwestia, mianowicie sposób, w jaki kalendarz został tutaj zaprezentowany. Wątpliwości budzi reprodukowanie zdjęć, których jest wszędzie pełno, i powstrzymywanie się przy tym od jakiegoś interpretującego komentarza. Bardzo zdawkowa notka wprowadzająca w temat to nawet nie komentarz, a cóż dopiero interpretacja. Może redakcja ma dobre mniemanie o polskiej kulturze wizualnej, więc uznała, że każdy odbiorca oceni i zinterpretuje fotografie na własną rękę? Jeśli tak, to chylę czoła przed optymizmem. Wydaje mi się jednak, że nagi obraz w swej niemej faktyczności jest u nas pomijany, a co najwyżej traktowany jako zwykłe decorum. Wyjąwszy wciąż jeszcze nieliczną garstkę entuzjastów ikonologii, analizy obrazu czy badań wizualnych (w dodatku najczęściej zamkniętą w uniwersyteckich murach), większość ludzi nie dostrzega w fotografii równorzędnego do tekstu nośnika sensu. Patrzą i nie widzą. Dlatego, według mnie, zadaniem czasopism promujących fotografię jest uczulanie widza na jej wewnętrzną semantykę, dosłownie praca u podstaw, której efektem powinna być umiejętność dostrzegania „tekstowości” w fotografii i „fotograficzności” w tekście.
      Brak autorskiego komentarza nie zawsze jednak jest wadą, o czym można się przekonać, czytając stałą rubrykę „Foto” pt. Kwestionariusz. Jasno i rzeczowo sformułowany zestaw standardowych pytań daje fotografowi swobodę wyrażenia swoich poglądów i upodobań, a wrażenie autentyczności odpowiedzi, na powstanie którego niewątpliwie wpływa sama forma kwestionariusza, czasem bierze się dodatkowo i z jej treści. Tak dzieje się w przypadku wypowiedzi Krzysztofa Millera, fotografa „Gazety Wyborczej”, który swoją postawą całkowicie zaprzecza stereotypowi fotografa wojennego. Patrząc na sprawę obiektywnie i biorąc pod uwagę ilość przygotowanych reportaży (Miller fotografował wojnę w Mołdawii, Karabachu, Gruzji, Abchazji, Kurdystanu, Bośni, Chorwacji, Burundi), trzeba by powiedzieć, że Miller jest fotografem wojennym. Sposób, w jaki fotografuje, zdecydowanie wyróżnia go jednak spośród grona fotografów specjalizujących się w tej tematyce. Miller pokazuje nie Wojnę, lecz uwikłanego w nią Człowieka. Oddaje swoje spojrzenie na usługi krzywdzonych, nigdy zaś agresorów, choć czasami niełatwo odróżnić jednych od drugich, bo taka ambiwalencja wpisana jest w logikę wojny. W każdym razie siła jego fotografii nie polega na epatowaniu krwią i przemocą, nie ma tu spektakularnych akcji militarnych, nie ma też taniego sentymentalizmu. Jest natomiast zawsze rzeczywistość w swej moralnej niejednoznaczności, niejasna i złożona, daleka od ideologicznych uproszczeń. Słowem, Miller nie poddaje się gorączce łatwej sensacyjności, która cyklicznie ogarnia media. Dowodem – jego odpowiedź na pytanie „Osoba, którą chciałbym sfotografować”: Saddam Husain – portrety w więzieniu. Rozpatrywanie zainteresowania Husseinem w kategoriach odpowiedzi niestandardowej może kogoś zdziwić, bo przecież osoba Husseina od kilku miesięcy znajduje się w samym centrum informacyjnego cyklonu. Byłoby tak, gdyby w efekcie pracy Millera miał powstać wizerunek Husseina, jaki prezentują media. O wszystkim w nich mowa, tylko nie o osobie. „Wcielenie zła”, „terrorysta”, „wróg USA”, „straszak”, „były prezydent” etc. etc., nie widać Husseina, tylko same gęby, jakie przyprawiają mu amerykańscy spece od propagandy i ich telewizyjne porte-parole. Sam człowiek i jego osobowość zawieruszył się gdzieś w tej całej paplaninie „środków masowego przekazu”. Dlatego właśnie odpowiedź Millera robi tak duże wrażenie i zaskakuje swoją oryginalnością. Chęć wykonania portretu komuś, kto istnieje wyłącznie jako kukiełka voodoo mass mediów, zdradza niezależność myślenia, a to w fotografii wojennej chyba rzecz najcenniejsza.
      W lutowym „Foto” w ogóle dużo jest osób, mniejszych i większych. Obok udzielającego wywiadu Adze Ego fotoreportera „Rzeczypospolitej” Bartłomieja Zborowskiego, który według mnie jest autorem dość sztampowych obrazków, pojawia się, niestety wspomniany jedynie w krótkim epitafium, zmarły niedawno Helmut Newton i, wzmiankowany, Terry O’Neil – fotograf niezły w swojej klasie, to jest w klasie tzw. fotografii gwiazd. W numerze oprócz tego znajdziemy jeszcze zdjęcia z weneckiego karnawału, dość nietypowe fotografie z podróży do Australii, temat wiosny w obiektywie oraz oczywiście testy sprzętu fotograficznego, które zawsze stanowiły najmocniejszą stronę „Miesięcznika wszystkich fotografujących”. W lutowym numerze testowano najnowszą lustrzankę cyfrową Nikona D2H, przeznaczoną do pracy reporterskiej w trudnych warunkach.
      Wspomnę jeszcze o artykule, który mnie osobiście bardzo zainteresował, z racji sympatii, jaką darzę wszelkie eksperymenty w technikach fotografowania. Robert Urbański w rubryce Warsztat (artykuł pt. Tajemniczy ogród) opisuje w dość przystępny sposób fotografię otworkową, tzw. pinhole photography, która w Polsce zaczyna zyskiwać sobie coraz szersze grono zwolenników. Chodzi tu o urządzenie znane powszechnie pod nazwą camera obscura, wspominane już przez renesansowych uczonych. Jest to fotografia bez użycia aparatu fotograficznego – wystarczy zwyczajna puszka lub pudełko, negatyw oraz otworek, który zastępuje obiektyw. To wszystko. Czyż to nie wspaniała alternatywa dla cyfrowych symulacrów? Zdjęcia wykonane tą metodą cechują się bardzo swoistą atmosferą. Niezwykłej głębi ostrości w środku zdjęcia towarzyszy mroczne winietowanie na bokach. Słowo „metoda” czy „technika” nie jest tu fortunne, gdyż fotografia otworkowa to raczej odrębny styl widzenia i rejestrowania rzeczywistości. Siłą rzeczy kontemplatywny, ponieważ wykonanie jednego zdjęcia może trwać nawet kilka godzin, a jeśli dodać do tego czas potrzebny na własnoręczne przygotowanie camery obscury, załadowanie negatywu a potem jego wywołanie, to okaże się, że jedno zdjęcie wypada na jedną dobę!! W czasach owładniętych estetyką agresywnej manipulacji brzmi to pewnie jak historia o średniowiecznych rycerzach…
     

Igor Kędzierski





Witryna Czasopism.pl (http://witryna.czasopism.pl/)
Nr 9 (91) z dnia 22 marca 2004