Witryna Czasopism.pl (http://witryna.czasopism.pl/)
wydanie przedpremierowe z dnia 10 czerwca 2001

Wolałbym sprzedać ten tekst za milion papieru


     Od kiedy pamiętam zawsze pociągało mnie bycie w mniejszości. Znaczyło to dla mnie kiedyś tyle, co bycie w opozycji, bycie przeciw większości, której zasadności istnienia nie byłem w stanie akceptować. Ten program dziś zdaje mi się być nadal aktualny. Nadal chcę być w mniejszości, ale nie szukam mniejszości w relacji z innymi, którzy mniejszość świadomie – etnicznie, ideologicznie – stanowią.
     Gotów byłbym głosić program totalnego izolacjonizmu, introwertyzm absolutny. Czy jednak taki program jest dziś możliwy albo raczej, czy dać może korzyść jakąś? Zdaje mi się, że w ogólnym galimatiasie definicyjnym korzyść z takiego programu czerpać można wielką. Po pierwsze nie mogę jasno określić swej etnicznej przynależności. Po drugie – nie mogę określić jasno swej przynależności ideologicznej. Po trzecie wreszcie – nie mogę jasno określić swej tożsamości literackiej. Jedyne, czego jestem pewien to to, że I've got penis not pussy (ładniej to brzmi po angielsku) . Nie czuję się jednak wyrzutkiem, bezpaństwowcem, choć momentami i w niektórych miejscach czuję się jak imigrant (czuję się JAK, ale nie jestem).
     W zasadzie czuję się przedstawicielem jakiegoś wymarłego plemienia, wspólnoty być może jedynie wyobrażonej. Na dobrą sprawę wszystko, czego chcę, można określić jako wishful thinking. CHCIAŁBYM BYĆ W MNIEJSZOŚCI. Dlaczego? Nie dlatego, że modnym jest mówienie o mniejszościach (na razie w Polsce mówimy o mniejszościach etnicznych jedynie, zapominając o innych możliwych i niemożliwych mniejszościach). Mówimy o subkulturach, sektach, choć w sposób wyraźny stanowią one mniejszość – możliwą dziś do zdefiniowania przy użyciu tych samych parametrów co mniejszość etniczna.
     Terytorium swego nie znakuję, bo cywilizacyja pozbawiła mnie metod najprostszych, a metody przez cywilizacyję zbyt powikłanymi mi się zdają. Kryzys reprezentacji. Doskonale wyrażany w powieściach Zyty Rudzkiej, Joanny Wilengowskiej, aby na dwóch jedynie przykładach poprzestać. Kryzys wyrażania.
     Retoryka pojednania? retoryka pojednania jakoś mi nie odpowiada. Bo albo retoryka albo mistyka porozumienia. Brak jasności. Lepiej „wycofać się w konsumpcję”. Ta przynajmniej nastawiona jest na przyjemność w sposób wyraźny. Nie ma mowy o duchowych męczarniach, nie ma mowy o łączeniu przeciwieństw, o harmonii – nie ma mowy, bo jest po prostu harmonia stosowana, a nie propagowana.
     Mniejszości nieumiejętnie się u nas propaguje, nieumiejętnie się je reklamuje. Bo co większość obchodzi mniejszość? Mniejszość pozostanie mniejszością, a jeśli nie pozostanie to roztopi się, ulegnie homogenizacji (której nota bene ulega, bo czyż przedstawiciele mniejszości, nawet narodowych, nie biorą udziału w procesie konsumowania dóbr tak samo jak przedstawiciele większości?).
     Oczywiście może chodzić o dobra inne niż dobra materialne, ale czyż dobra kultury nie są dobrami materialnymi? Czyż dobra kultury użytkowej nie są wytworem ducha? Nie chcę być przewrotny, nie chcę być wywrotowcem. W zasadzie to już nie chcę być w mniejszości. Chcę zarobić na kulturze, chcę czerpać korzyści finansowe z pracy ducha mego. Prawda, że nie chce naród kultury. Ale dlaczego nie chce? Bo mu się wmawia, że jest chamski, bo mu się wmawia, że braki ma ogromniaste w temacie kultury. A naród zapalczywy i jak mu się wmawia, że jest do dupy, bo książek nie czyta, bo do teatru nie chodzi, to dupą się odwraca dając tym samym znak, że nikt nie będzie się tu mądrzył, bo niby dlaczego mniejszość kulturalna ma być lepsza od większości niekulturalnej?
     Program egalitaryzmu nie sprawdza się, to już wiemy. Zalecenia Rady Europy zdają się być w tej materii dość jasne. Polityka kulturalna państwa ma mieć na celu: (1) zachowanie tożsamości kulturowej narodu, (2) zapewnienie równego dostępu do kultury, (3) promocję twórczości i wysoką jakość dóbr i usług kulturalnych, oraz (4) takie zróżnicowanie oferty kulturalnej, aby każda grupa społeczna mogła w niej znaleźć „coś dla siebie”1. Te cele zdają się być o tyle fundamentem egalitaryzmu, co elitaryzmu. Rzecz bowiem polega cała na tym, że państwo nie jest w stanie, nawet przy programowej decentralizacji zarządzania nim, wykreować mechanizmów innych niż administracyjne, a te czynią jednych uprzywilejowanymi, innych tym samym mniej uprzywilejowanymi. Rozwiązania administracyjne są ryzykowne albowiem napisane jest, że urzędnik chce form prostych, oczywistych. A takie formy nie sprawdzają się w przypadku wielu twórców, wielu dzieł o podbudowie mistycznej. Nie każdy twórca jest w stanie przygotować projekt przejrzysty dla urzędnika. Jaki stąd wniosek? Artyści, mistycy winni stać się urzędnikami, aby zrozumieć innych mistycznie nasączonych artystów. Programy kulturalne, czy programy kulturowe wysuwają za każdym razem na plan pierwszy element promocji kultury. Podsuwają także projekty tożsamościowe sugerując konieczność odrębności i jednocześnie łączenia. Gdzie tu logika? Albo mamy różnice, albo ich nie mamy. Oferta kulturalna nie jest urozmaicona, choć jednocześnie urozmaicona jest. Paradoksem jest jednak przede wszystkim idea zarządzania kulturą z pozycji urzędu. Społeczeństwo obywatelskie to nie tylko wolność wyboru. To także niewola wyboru. Jeśli pasi mi punk to nie chcą ze mną rozmawiać ci od Preisnera. A co jeśli pasi mi tak punk, jak i Preisner? Oj, niezdecydowany? lepiej uważać.
     Tak, lubimy jasno określonych, choć wątpię, czy zawsze jesteśmy pewni, z czym tak naprawdę się identyfikujemy. Młodzi, statystyczni katolicy, których mam przyjemność nauczać w szkole nie wiedzą, że Stary i Nowy Testament, jest im w zasadzie ganc pomada. I dobrze. Po co się angażować? Jak chcą, żebym mówił TAK, to mówię TAK. Plastikowa młodzież, którą mam przyjemność nauczać nie potrafi wymienić tuż przed maturą epok literackich zgodnie z chronologią. I dobrze. Toć to nie potrzebne na co dzień. W zasadzie chodzi tylko o utrzymanie się przy życiu. Z życiem trzeba się identyfikować! Jak, ironicznie niewątpliwie, pisał Rainer Maria Rilke: „Przetrwać – oto wszystko”. Zaangażowanie jest zagrożeniem. Zawsze mogą powiedzieć, że jesteś w mniejszości, że i tak cię zjedzą, że jesteś po prostu śmieszny, bo chcesz tego, czego większość nie pragnie?
     I have been conquered2. That is what I think. That is what I feel. I think you know what I mean. To samo można po niemiecku, francusku. To samo można było kiedyś śmiało po rosyjsku. Panta rei.
     To, czego nam teraz najbardziej potrzeba, to nadal „pięknie się różnić”. Tak naprawdę nie chcemy znoszenia różnic, choć jednocześnie homogenizacja nam odpowiada. Wreszcie możemy być ludzcy tak, jak zostało zapisane.
     Jestem w części łomżaninem, w części warszawiakiem. Urodziłem się w Olsztynie. To miasto wisi nad mą trzydziestoletnią łepetyną jak miecz Damoklesa. Nie jestem ani z „Borussi”, ani z „Portretu”. Nie jestem ani z „Pracowni”, ani z „Twórczości”. Robię swoje, bo nie mam nic innego do roboty. Nie potrzeba mi identyfikacji regionalnej. Tu żyję, ale nie odczuwam potrzeby podkreślania tego na każdym kroku. Nie muszę odpowiadać za wszystkich wybitych do nogi, repatriowanych, pozostałych, wysiedlonych3. Niech każdy mówi to, co ma do powiedzenia. Będzie ciekawiej.
     Dziś wolę pisać po angielsku. Jest „bliżej krwiobiegu”. Mówić jednak wolę po polsku. Jeździć wolę po drogach Niemiec, Holandii. Uprawiać miłość wolę w Polsce. Wierzę Raymondowi Federmanowi, kiedy pisze, że „those who listen in silence when I shout our name seem to certify by their silence that our name is still there!”.
     Dorastałem4 słuchając piosenek w języku angielskim. Dorastałem czytając polskich poetów z okresu „Nowych Roczników”. Dorastałem jeżdżąc po Warmii i wyciągając z ojcem stare meble z warmińskich strychów od repatriantów i tych, którzy „mieli pochodzenie” (termin dwuznaczny). Dorastałem jeżdżąc na wczasy do Bułgarii i Jugosławii. Dorastałem oglądając „Bonanzę” i „Czterech Pancernych”. Dorastałem w tym wszystkim, ale dopiero teraz to wszystko, w czym i z czym dorastałem do mnie dociera. Dociera do mnie jako przedmioty mistycznej i metafizycznej konsumpcji. Dociera to wszystko do mnie jako hipertekst. Dociera to wszystko do mnie w zapachach, rzeczach, których dotykam, w twarzach, które widzę, w tekstach, które czytam. Dociera to wszystko do mnie silnie szczególnie wtedy, kiedy nie wytrzymuję »ciśnienia rzeczywistości«. Dociera to wszystko do mnie i blokuje? Chciałbym uprawiać narrację nostalgiczną, ale zbyt wielu do tego koryta już się dorwało.
     W zasadzie wszystko sprowadza się do odnalezienia podobnych sobie, podobnie myślących5. Potem jednak rodzi się chęć rozpropagowania pomysłów, idei. Rodzi się chęć bycia autorytetem, chęć pokazania swego zaangażowania w przekonaniu, że inni nie chcą, boją się zaangażować.
     THEN, LET'S ENGAGE6!
     Jak dzisiaj to widzę, nie należy likwidować dystansu, różnic. Owszem, należy żywić nostalgię za rzeczywistością niewieloznaczną, za rzeczywistością bez podziałów, ale należy też to marzenie karmić wzmacnianiem różnic etnicznych czy ekonomicznych. W zasadzie powinien obowiązywać pokój, ale bez pocałunku. Pokój niedefinitywny. To eliminuje nudę. Choć z drugiej strony: któż wie jak by było, gdyby różnic naprawdę nie było?
     W zasadzie jestem zwolennikiem eklektyzmu, ale takiego, jak rozumiał go Diderot: nie przywiązywać się do żadnej idei, gromadzić wiedzę o świecie, ale unikać patosu, wzniosłości, która budzi największą odrazę. Unikać haseł. Unikać jednoznaczności.
     

Piotr Siwecki


Przypisy
1. Patrz: Dorota Ilczuk, Polityka kulturalna a społeczeństwo obywatelskie w świetle literatury, badań Rady Europy i Unii Europejskiej, „Kultura Współczesna”, nr 1/1999

2. Kolonizacja jest współcześnie przedmiotem rozlicznych refleksji, a samo pojęcie dotyczy zarówno literatury jak i obyczajów, struktury państw postkolonialnych. Zdaje mi się, że termin ten z powodzeniem można zastosować także do literatury, obyczajowości, struktury państwa polskiego. Wydaje mi się on być stosowny zarówno w odniesieniu do sytuacji lat 1945-1989 jak i sytuacji po 1989 roku. Skłonny byłbym mówić o kolonizacji czy literaturze »narodów podbitych« szczególnie ze względu na podejmowane w niej tematy, ale też ze względu na technikę pisarską. Nostalgiczny nurt współczesnej literatury polskiej skłonny jestem wywodzić po części z dokonań literatury niemieckojęzycznej, jak i »tajemniczego ducha kresowego« typowego dla twórczości polskich pisarzy koncentrujących dawniej i dziś swą uwagę na przeszłości (niekoniecznie własnej) sytuowanej na terenach utraconych przez Polskę po II wojnie swiatowej. Kolonizacja to więc nie tylko modyfikowanie języka przy wykorzystaniu zapożyczeń, to nie tylko technologia, ekonomia nowy język wymuszająca, ale to także tematy i techniki pisarskie. Nie wydaje mi się jednak, aby miał to być proces niszczący - wręcz przeciwnie: jeśli Polacy piszą tak jak na przykład Niemcy, to być może to właśnie jest sygnałem »ostatecznego rozwiązania«, oh, sorry, pojednania, oczywiście. Kolonizacja kultury i tożsamości zdaje mi się być procesem pozytywnym, zapładniajacym.

3. Niebagatelny wpływ na rozwój mojej regionalnej świadomości, mojej tożsamości miały kontakty z ludźmi, od których w dzieciństwie mój ojciec kupował jajka (małżeństwo: ona - Warmianka, on - Wilniuk) i mleko (oboje z Wilna) oraz ksiażki o proweniencji rozmaitej. Nie były to jednak wpływy jednoznacznie decydujące. Wiele innych czynników sprawiło, że jestem, jaki jestem. Nie przestaję poznawać. Staram się nie ograniczać. W pewnym sensie bliskie są mi dokonania poetyckiej szkoły „Borussi”, ale do końca nie chcę identyfikować się z tą, jakby nie było interesującą, poetyką. Być może z przekory, a być może z powodu różnicy wieku.

4. Dorastanie ma tu wymiar nie tylko indywidualny, osobisty. Ma także wymiar pokoleniowy. I być może to właśnie z owego nakładania się ontogenezy i filogenezy należy wyciągnąć wnioski dotyczące tożsamości. Faktem bezsprzecznie dla mnie istotnym pozostaje to, iż moje dorastanie przebiegało na prowincji, czy może, nieco łagodniej rzecz ujmując, w pewnym oddaleniu od centrum kulturowego. Takie usytuowanie zaważyło niewątpliwie na mojej świadomości regionalnej. Nie czuję się jednoznacznie obcym, ale też nie czuję związku z ziemią warmińską innego jak związek zwykłego sentymentu do dzieciństwa, a poprzez to do krajobrazu, miejsc, historii, którą poznawałem zarówno z autopsji, jak i opowieści.

5. W zasadzie chodzi o wybór partnerów, o identyfikację z tym, co mi po prostu odpowiada, co pozwala mi rozstrzygać życie na moją korzyść. Jest to więc sprawa pewnej strategii. Właściwie tożsamość zawsze ma wiele źródeł: od rodziny począwszy, poprzez »środowisko rówieśnicze«, na doborze lektur skończywszy. Nie odpowiada mi jednak idea wspólnej poetyki. W pewnym sensie jest to pójście na łatwiznę.

6. Zaangażowanie to wyraz chęci panowania nad światem, wyraz pragnienia posiadania wiedzy pełnej. Trudno dziś zaprzeczyć, że istnieje jakiś wspólny element łączący wszystkich. Montaigne, Kartezjusz i Emerson przeczuwali istnienie »ducha powszechnego« przenoszonego przez każdą jednostkę. Będąc nosicielami wspólnego ducha staramy się uczynić go niepowtarzalnym, staramy się własne emanacje owego ducha konfrontować z ogólnością. Stąd zaangażowanie w świat jest próbą rozpowszechnienia pewnego memotypu. (patrz też: Piotr Bukowski, Ku topologii nowożytnej podmiotowości, „Teksty Drugie”, nr 1/2/1999; Juan Delius, Natura kultury, „brulion”, nr 1/1996; D. J. Huppatz, Noise From the Left, http://www.altx.com/au/manifest1.htm)


Tekst ukazał się w nr 11 (2001) pisma literacko-kulturalnego „Portret”.


Witryna Czasopism.pl (http://witryna.czasopism.pl/)
wydanie przedpremierowe z dnia 10 czerwca 2001