Witryna Czasopism.pl (http://witryna.czasopism.pl/)
Nr 3 (85) z dnia 22 stycznia 2004

NARODZINY SZPIEGOSTWA


     Zdekonspirowano, całkiem niedawno, szpiega pracującego dla Rosjan, co niejako wywołało temat, chociaż kryminały od zawsze są niezwykle poczytne. Ostatnio zaś triumfy święcą detektywistyczne opowiastki o przygodach Erasta Fandorina, urzędnika carskiego do spraw specjalnych (Boris Akunin). To historyczne podejście do problemu można pogłębić, czytając „Mówią wieki” (nr 1/2004), a konkretnie tekst: Szpiedzy Księstwa Warszawskiego. Informacji jest tu wiele, lecz elektryzująca jest ta, że ojcem polskich szpiegów był Napoleon, a jego „dzieci” od samego początku oczywiście nie miały łatwo.
     
     Robak nie robak?
     Niełatwo być szpiegiem, szczególnie szpiegiem złapanym, lecz nie jest także łatwo szpiegowską siatkę utworzyć i w ogóle puścić taką skomplikowaną machinę w ruch. Konrad Bobiatyński, autor Szpiegów Księstwa Warszawskiego, przypomina, że epoka wojen rewolucyjnych i napoleońskich to okres rozwoju wywiadu, niedocenianego wcześniej. Dopiero w owym czasie istotną rolę zaczęły odgrywać raporty o nastrojach społeczeństwa, sytuacji gospodarczej i politycznej państwa. Zaczęto inwigilować polityków i środowiska opozycyjne oraz urabiać nastroje społeczne. Niewiele się, nawiasem mówiąc, od tamtego czasu zmieniło, akcje propagandowe to dla nas, współczesnych, chleb powszedni. O nasze nastroje dbają reklamy, na każdym rogu – billboard z propozycją współuczestniczenia, a podczas niejednego festynu spożywa się kiełbasę wyborczą. I to żadne szpiegostwo – to jest demokracja.
     Wracając do historii – najbardziej znanym „szpiegiem” na ziemiach polskich z czasów oficjalnych narodzin owego procederu jest mickiewiczowski Jacek Soplica vel ksiądz Robak. Ze szczerym oddaniem mobilizował szlachtę przeciwko rosyjskiemu zaborcy, za co spotkała go nagroda i kara. Tajemniczy przy tym był i z przeszłością, choć przeszłość to dla szpiega chyba dosyć drażliwa kwestia. Legendy o emisariuszach napoleońskich krążą ponoć do dziś, nie tylko z powodu malowniczości sytuacji, ale też dlatego, że byli to chyba tacy pierwsi polscy szpiedzy słusznej sprawy.
     
     Polskie szpiegostwo – francuskie początki
     Francja próbowała stworzyć na terenia Księstwa Warszawskiego sprawną siatkę szpiegowską i sporo z tym miała kłopotu. Początkowo korzystano z usług profesjonalnych agentów albo wysyłanych za granicę, pod pozorem np. urlopu, polskich oficerów. Przy tym nie zdawano sobie sprawy z roli wywiadu w kształtowaniu polityki zagranicznej i planowaniu posunięć militarnych, toteż szpiedzy potrafili mocno mijać się z prawdą.
     Władze Księstwa bazowały na informacjach od dowódców pułków stacjonujących przy granicy, korzystano też z innych niezbyt wiarygodnych źródeł – doniesień ludności wiejskiej, wędrownych handlarzy, żydów, dezerterów wojsk nieprzyjaciela, osób przyjeżdżających z zagranicy. J. Bond jeszcze się nie narodził!
     Na szczęście, że tak się wyrażę, pogarszające się stosunki (1810 r.) z Aleksandrem I uświadomiły Napoleonowi, że dotychczasowy sposób zdobywania informacji jest kiepski. Postanowiono sprawę mocno przemyśleć, tudzież się przeorganizować. I w ten sposób Napoelon stał się, jak by nie patrzeć, ojcem profesjonalnego polskiego szpiegostwa. Najpierw zabrali się do formowania fundamentów francuscy wojskowi. Pierwsza agencja wywiadowcza powstała w przygranicznym Terespolu, ale nie zdała egzaminu.
     Super-szpiegiem okazał się dopiero Aleksander Sapieha. Raporty słane do Paryża stawały się coraz dokładniejsze. Przekazywano nie tylko dane o rozmieszczeniu i liczebności wojsk, ale też elaboraty o sytuacji wewnętrznej w Rosji. Pełną parą ruszyła agitacja pronapoleońska wśród nastawionej antyrosyjsko ludności.
     
     Nie szata zdobi szpiega
     Zwykli szpiedzy, na przykład na Litwie, wędrowali sobie (niezauważeni) jako akrobaci, nauczyciele, artyści, muzykanci, lekarze i mnisi wędrowni. Do dziś niektóre profesje uważa się za arcypodejrzane, a powiedzenie „nie szata zdobi człowieka”, można odnosić także do sprytnego kamuflażu. Może posunę się za daleko, ale widzę analogię między ówczesnymi agencjami a dzisiejszymi stacjami telewizyjnymi, które wysyłają ekipy dziennikarzy w daleki świat, by badały nastroje. Dziś legalnie i nie po szpiegowsku, a dla wiedzy o świecie i orientacji cywilizacyjnej, bo i czasy mamy inne. Podobno.
     Za Napoleona agenci rozlokowani wzdłuż ważnych szlaków, prowadzących głównie do Petersburga, dobrze się kamuflowali, lecz zbyt szeroki zakres obowiązków nałożonych na którąś z kolei (bo były częstokroć rozwiązywane) agencję, brak funduszy i ogromne przestrzenie powodowały, że praca nie była efektywna. Sprawnie działała za to „specjalna komórka przy sztabie armii polskiej do badania nastrojów w państwie Romanowów”, ale Francuzi i tak niczego nie byli pewni.
     Pierwsi nasi szpiedzy zaliczali też spore wpadki, np. we wrześniu 1811 r. z powodu absolutnie fałszywych doniesień doszło do panicznej ucieczki urzędników polskiej administracji z kasą i kancelarią do Siedlec. Z Terespola. Wstyd. A na ulepszanie funkcjonowania siatki – tradycyjnie brakowało funduszy! Korzystano zatem ze sprawdzonej metody zdobywania informacji przez pojedynczych oficerów, wysyłanych w różnych celach poza kordon, ale niektórzy, „obcy”, sami niechcący dzielili się informacjami. Na przykład przyjaciel cara Adam Jerzy Czartoryski sondował elity Księstwa co do możliwości wspólnego z Rosją wystąpienia przeciw Napoleonowi, jego zaś uprzejmie i delikatnie sondowano, czy wie coś więcej. Wiedział. I chciał się wiedzą podzielić, co znacznie ułatwiało szpiegowską pracę. Wykorzystano gadatliwego arystokratę może nie całkiem po jego myśli i zupełnie bez jego wiedzy, ale w zbożnym celu. Nie był pewnością pierwszy i nie ostatni.
     Tak więc wiadomo było, że Rosja chce wojny, lecz w Paryżu wierzono, że najpierw zakończy wojnę z Turcją. Pomyłka! Nasz wywiad wiedział swoje – i nic to nie dało. Takie były początki. Mozolnie budowano struktury wywiadowcze od podstaw, bez doświadczenia w tej pracy, bez ośrodków szkoleniowych za bezpieczną granicą, bez środków... Na własnych błędach trochę się nauczono, a trochę (rzecz jasna) nie.
     Ciekawe, że w Polsce nie działała wtedy żadna Mata Hari. Zatrudnianie sprytnych kobiet, to chyba był następny etap rozwoju tej dziedziny działalności politycznej. Chyba, że pani Walewska... ale to już czysta konfabulacja! A może nawet pomówienie?
     

Miłka O. Malzahn





Witryna Czasopism.pl (http://witryna.czasopism.pl/)
Nr 3 (85) z dnia 22 stycznia 2004