Witryna Czasopism.pl (http://witryna.czasopism.pl/)
Nr 2 (84) z dnia 12 stycznia 2004

MADE IN CHINA


     Jeszcze kilka lat temu bardzo chętnie lubiliśmy opowiadać, jak to poprzedni ustrój niszczył nam życie, ograniczał rozwój, nie pozwalał mówić pełnym głosem – zabawne, że często podobne wyznania padały z ust artystów w tamtych czasach promowanych i hojnie nagradzanych. Z drugiej strony, słuchaliśmy opowieści, np. filmowców, o sposobach omijania cenzury i o wspólnocie, jaką tworzyli z widownią, porozumiewając się za pomocą swoistego języka ezopowego. Dziś te kombatanckie wspominki trochę przycichły, fala socnostalgii każe dostrzegać jaśniejsze strony PRL i pamiętać słowa Mistrza Bułata, że w całym socjalistycznym obozie Polska jest najweselszym barakiem. I musimy przyznać, że w innych demoludach było gorzej, np. nie jeździliśmy autobusami, w których szyby były zamalowane na czarno... I nie przeżyliśmy rewolucji kulturalnej jak Chińczycy, rewolucji, która przecież w praktyce oznaczała redukcję, zarówno jeśli chodzi o pewne dziedziny sztuki, jak i samych artystów.
      Polscy filmowcy średniego i starszego pokolenia, wspominając swoje boje z cenzurą, mówią o intelektualnym wyzwaniu, jakie dla nich stanowiła – ciekawe, czy podobnie myślą dziś ich chińscy koledzy, dla których polityczny nadzór jest nadal codziennością, o czym pisze w styczniowym „Filmie” Elżbieta Wiącek (Kino – elektryczny cień). Pierwsze kina w tym kraju powstały wkrótce po pokazach kinematografu braci Lumière i popularnością szybko dorównały... palarniom opium. Od 1949 roku, kiedy to powstała ChRL, kinematografia podporządkowana jest reżimowi – w końcu, jak stwierdził klasyk, kino jest najważniejszą ze sztuk, a przewodniczący Mao wziął sobie to do serca. Mało kto chyba wie, że żona przywódcy, popularna aktorka operowa, inspirowała powstawanie „robotniczych musicali”. Druga połowa XX wieku w historii chińskiego kina to upaństwowienie kinematografii, kolektywne filmy propagujące komunizm i samokrytyka twórców, którym zdarzyło się nieco zboczyć z jedynie słusznej drogi. I wspomniana rewolucja kulturalna, w wyniku której stracono lub zesłano „na wieś” w celu reedukacji ponad 20 tys. filmowców. Ci twórcy, którym udało się wyjechać do Hongkongu, umocnili tamtejszy przemysł, dając kinomanom m.in. niezapomniane filmy kung-fu z Brucem Lee. Świat, zwłaszcza Europa, odkrył chińskie kino i zachwycił się nim w latach 90., za sprawą takich filmów jak Zawieście czerwone latarnie Chena Kaige czy Żegnaj, moja konkubino Zhanga Yimou – obaj twórcy to najwybitniejsi przedstawiciele tzw. Piątego Pokolenia, czyli pierwszych absolwentów Pekińskiego Instytutu Filmowego, utworzonego po rewolucji kulturalnej w 1978 roku. Paradoksalnie filmów tych nie znają ich rodacy, bo z przyczyn politycznych, jako rozrachunkowe, dystrybuowane były wyłącznie poza granicami kraju.
      Wydaje się, że nam, mającym za sobą kilkanaście lat życia w nowej rzeczywistości polityczno-społecznej, trudno jest uwierzyć, że są jeszcze miejsca, gdzie rządzi cenzura – choć z drugiej strony casus Nieznalskiej pokazuje, niestety, iż, aby być skutecznym cenzorem, nie trzeba koniecznie pracować w Głównym Urzędzie Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk. W Chinach, jak pisze autorka, pomimo przemian gospodarczych i odwilży, każdy nowy tytuł musi być przedstawiony komisji Urzędu Kinematografii, która decyduje o dystrybucji. Kino nadal traktowane jest jako narzędzie służące umacnianiu ustroju, dlatego istnieją tematy tabu, których poruszać nie można, jak np. kryzys rolnictwa czy zjawisko nielegalnego rynku pracy w wielkich miastach. Dodatkowo twórcy muszą mieć na względzie fakt, że film może być obejrzany przez widza w każdym wieku, co w praktyce oznacza np. ograniczenia w sferze ekranowej erotyki. Bardziej zachowawczym i skłonnym do kompromisu filmowcom pozostaje kręcenie agitek, na które zresztą łatwiej zdobyć pieniądze, zaś reżyserzy chcący zachować niezależność po prostu robią filmy bez oficjalnego pozwolenia, w razie ulicznej kontroli przekonując urzędników, że realizują reklamę. Z pomocą twórcom przychodzi też technika cyfrowa – poręczna kamera ułatwia zdjęcia i postprodukcję, jako że laboratoria czy montażownie nadal są państwowe. Niestety, do presji politycznej dochodzi też ekonomiczna – kurczy się widownia, bo, po pierwsze, państwowe zakłady rezygnują z rozdawania pracownikom biletów (są coraz droższe), po drugie, sami widzowie wolą oglądać ocenzurowane produkcje amerykańskie niż rodzime, które według nich nie pokazują rzeczywistości i rozgrywają się w zbyt wolnym tempie...
      Elżbieta Wiącek robi krótki przegląd chińskiego kina ostatnich 2-3 lat, zwracając uwagę zarówno na ciągle powielane klisze (idylliczna prowincja), jak i nowe motywy, np. emancypację kobiet, która wcale nie musi kończyć się źle. Najwięcej miejsca poświęca twórczości Zhanga Yuana, wybitnego reżysera tzw. Szóstego Pokolenia, bardziej znanego publiczności zagranicznej niż rodzimej. Jego najnowsze dzieło, Zielona herbata, jest tegorocznym chińskim kandydatem do Oscara w kategorii najlepszego filmu nieanglojęzycznego, a we wcześniejszych obrazach, jak Mama czy Wschodni Pałac, Zachodni Pałac, dał się poznać jako twórca odważny, poruszający tematy tabu: dziecięcy autyzm, homoseksualizm, alkoholizm, szykanowanie artystów – nic zatem dziwnego, że w swoim kraju nie jest promowany.
      Kino w języku chińskim oznacza „elektryczny cień”, a tamtejsze filmy, jak chociażby Wszyscy albo nikt czy Balzak i mała Chinka, pokazują, że mimo egzotyki – i cenzury – stawiane są w nich odwieczne pytania: jak żyć, jak być szczęśliwym? A że trudno znaleźć na nie jednoznaczną odpowiedź, więc pewnie długo jeszcze będziemy pogrążać się w elektrycznym cieniu – dobrowolnie, bo to piękne kino, na dodatek rodzące się w ciężkich warunkach. Może zatem narzekający na swój los polscy filmowcy powinni przeczytać tekst Elżbiety Wiącek i z pokorą przyznać, że niektórzy mają gorzej.
     

Katarzyna Wajda





Witryna Czasopism.pl (http://witryna.czasopism.pl/)
Nr 2 (84) z dnia 12 stycznia 2004