Witryna Czasopism.pl (http://witryna.czasopism.pl/)
Nr 2 (84) z dnia 12 stycznia 2004

NIEPEWNI GRACZE GIEŁDOWI


     W najnowszym numerze szczecińskiego dwumiesięcznika „Pogranicza” (2003, nr 5) jak zwykle dla każdego jest coś miłego. Czytelnicy chcący zorientować się, co słychać w książkowym świecie, zajrzą do obszernego działu recenzji, ci, których zajmuje przede wszystkim historia literatury, znajdą kolejny tekst Włodzimierza Boleckiego o polskim modernizmie (Pamięć – „choroba na śmierć” – świadomość. „Niecierpliwi” Zofii Nałkowskiej), a osoby mniej zainteresowane sprawami literackimi przeczytają zapewne artykuł Doroty Samborskiej-Kukuć o filmach Lyncha („Mulholland drive” Davida Luncha – kulisy prestidigitatorstwa). Mnie zainteresowały okołoliterackie aktualia – cóż, taka skaza zawodowa – dlatego skupię uwagę na szkicu Krzysztofa Uniłowskiego Skąd wiemy, kto jest ważny (w literaturze najnowszej)?
      Uniłowski rozpoczyna szkic od przypomnienia numeru „Tekstów Drugich” poświęconego „młodej” literaturze (1996, nr 5). Wydawało się wtedy, że młodzi pisarze zostali nobilitowani, zaakceptowani przez uniwersyteckich literaturoznawców. Sprawy potoczyły się nieco inaczej, bo rok 1996 był momentem przesilenia w literaturze poprzedniej dekady, początkiem końca koniunktury na nowe pisarstwo w nowej Polsce. To jednak w mniejszym stopniu interesuje Uniłowskiego. Krytyk pyta, kto wprowadzał uniwersyteckich literaturoznawców w świat nowej literatury, kto wskazywał im wartościowych pisarzy i warte uwagi książki (wiadomo przecież, że historycy literatury, nawet współczesnej, czy teoretycy literatury rzadko, niestety, posiadają pełną orientację w nowościach; można nad tym ubolewać, ale tak właśnie jest). Na usta ciśnie się zaraz odpowiedź: oczywiście, że krytycy. Uniłowski jest innego zdania i stwierdza wprost: „wpływ krytyki na akademickie literaturoznawstwo jest w istocie prawie żaden i niczego nie zmienia fakt, że krytykami bywają z reguły pracownicy uniwersytetu”. Jeżeli nie krytycy, to kto dokonuje wstępnego rozpoznania pojawiających się na rynku książek? Inaczej rzecz ujmując, gdzie szukać „grupy trzymającej władzę” ustalania hierarchii nowości wydawniczych? Śląski krytyk stwierdza: „również krytyk nie rozpoznaje ani nie ustala żadnych wartości. Z mniejszą lub większą ochotą przystaje na narzuconą mu hierarchię. I po tym względem niczym nie różni się od literaturoznawcy. O tym, jaki pisarz jest ważny, jaka książka wartościowa, obaj, niezależnie od siebie, dowiadują się z tego samego źródła – giełdy, jaka funkcjonuje na przecięciu biznesu wydawniczego, wpływowych mediów, koniunktur ideologicznych oraz politycznych, obowiązujących snobizmów i kulturalnych mód”. I to jest odpowiedź na pytanie postawione przez autora w tytule szkicu: mówiąc krótko – giełda rządzi.
      Z giełdą literacką jest podobnie jak z innymi obszarami współczesnej gospodarki: układ sił i interesów jest tam tak powikłany, że w gruncie rzeczy nie można właściwie ustalić, czyj wpływ jest największy, kto podejmuje kluczowe decyzje i odpowiada za kształt hierarchii. Jeżeli o tym, co w literaturze najnowszej ważne, co skupi na sobie uwagę uniwersyteckich literaturoznawców, snujących potem swoje opowieści o historii literatury współczesnej, decyduje bezosobowa giełda, to dyskusyjna staje się rola krytyków jako ekspertów, predestynowanych z racji posiadanej wiedzy do współtworzenia „list obecności”. Uniłowski pisze: „racja istnienia krytyki okazuje się jeszcze wątlejsza. Wycofała się ona rakiem z mediacji między autorem a szerszą publicznością, zarzuciła aspiracje do określania obowiązującego sposobu rozumienia literackości i – jak się okazuje – przestała pośredniczyć między życiem literackim a uniwersytetem”. Krytycy są więc – wedle Uniłowskiego - niczym gracze giełdowi, którzy nie mają pewności, że papiery, którymi obracają, mają jakąkolwiek wartość. Sami nie wpływają na kształt ustalanej na giełdzie hierarchii, jedyne co mogą zrobić, to uzasadnić ją. Jak tego rodzaju uzasadnienia wyglądają, autor szkicu prezentuje na przykładzie działalności krytycznoliterackiej Przemysława Czaplińskiego.
      W tym samym numerze „Pograniczy” ze szkicem Uniłowskiego polemizuje w felietonie Andrzej Skrendo (Teraz na ciebie zagłada…). Autor pisze nieco ironicznie o „chorobie medialnej”, na którą zapadają krytycy literaccy, i „śmierci krytyka”. Intencja Skrendo jest jasna, w humanistyce obwieszczano śmierć wielu person – najgłośniejsza była „śmierć autora” – ale mimo hałaśliwych rytuałów grzebalnych wciąż one istnieją (inna sprawa, czy mają się dobrze, czy nie). Podobnie rzecz się ma z krytykami. Skrendo w kwestii zasadniczej przyznaje rację Uniłowskiemu, też nie podoba mu się „giełdowy” dyktat, ustanawianie hierarchii „na drodze przemocy”. Zaznacza jednak: „Męczy mnie tylko to niekończące się gadanie o ‘medialnej rzezi’ i jakaś mglista tęsknota za ‘autentyczną’ komunikacją. Rodzi ono mylne wrażenie, że mamy za dużo mediów. Tymczasem mamy ich za mało. Im częściej, na wszelkie sposoby, w odmienny sposób, dzięki różnym głosom różnych krytyków, toczyć się będą dyskusje o literaturze, tym lepiej”. Felietonista „Pograniczy” opowiada się więc za różnorodnością, pielęgnowaniem odmienności napędzających dyskusję. Tyle tylko że sama różnica, nawet wspierana wielością mediów prezentujących konkurencyjne „wersje prawdy”, nie załatwi sprawy. A to dlatego, że giełda wypracowała sobie świetne sposoby oswajania i – koniec końców – unieważniania tego, co umiejscowione jest poza jej centrum (zgadzam się w tym miejscu z tezami Uniłowskiego zawartymi w artykule, który ukaże się niebawem w miesięczniku „Śląsk”, a obecnie jest dostępny w Internecie na stronie www.literatorium.pl). Bo i cóż nam z tego, że będziemy się pięknie różnić i równie pięknie dyskutować, jeżeli nie dowie się o tym nikt spoza literackiego getta!?
      Szkic Uniłowskiego jest ważny i mam nadzieję, że sprowokuje dyskusję. A czy coś z niej wyniknie? Obawiam się, że niewiele. Tego rodzaju dyskusji było już po roku 1989 sporo: o kryteriach wartościowania dzieła literackiego, kondycji krytyki, „dyskursie dominującym”, związkach z mediami… Może brak efektów takich wymian zdań i opinii bierze się stąd, że wciąż jeszcze nie opowiedziano w sposób zadowalający na pytanie zasadnicze: jakie jest miejsce literatury w społeczeństwie tworzącym się na nowych zasadach po roku 1989. Co w tej sytuacji robić? Jeśli o mnie chodzi – postaram się robić jak najrzetelniej to, co robiłem dotąd, czyli być niezależnym maklerem na „literackiej giełdzie”.
     

Robert Ostaszewski





Witryna Czasopism.pl (http://witryna.czasopism.pl/)
Nr 2 (84) z dnia 12 stycznia 2004