Witryna Czasopism.pl (http://witryna.czasopism.pl/)
wydanie przedpremierowe z dnia 30 maja 2001

Moje spotkania z Czyczem


     Po wyjściu Staszka Czycza w 1978 r. ze szpitala im. G. Narutowicza bywałem dosyć często w jego mieszkaniu (tym pierwszym) na Krupniczej. Moje, z reguły, niezapowiedziane wizyty, wprowadzały go w stan wojowniczego ożywienia. Był jednakże na tyle szczery wobec mnie, że gdyby odczuwał niezadowolenie z mojej obecności, z całą pewnością nie omieszkałby mi tego powiedzieć.
     Zawsze częstował mnie herbatą (bardzo mocną) i po zdawkowych stwierdzeniach, że każdy dzień pracy nad jakimś tekstem jest dla niego czymś w rodzaju katorgi, potrafił zaskoczyć mnie jakąś opowiastką o swoim życiu codziennym, zdumieć swoimi obserwacjami i przemyśleniami.
     – Ja, wiesz, jakby na to nie spojrzeć, tak, tak, od samego urodzenia miałem pecha…
     – O jakim ty pechu mówisz?
     – No, tak, ty tego nie zrozumiesz. Z twoim wyglądem, to mógłbyś mieć wszystko, a ja każdy życzliwy gest, byle złamańca musiałem zdobywać. Jako chłopak nosiłem nóż ze sobą… Nawet mnie się bali. Na początku. Bo nie była to jakaś kosa, ale zwyczajny kozik.
     – Czy ty chcesz mi powiedzieć, że miałeś trudne dzieciństwo?
     – Usiłuję ci powiedzieć, że miałem gorsze dzieciństwo niż ty.
     – Skąd wiesz?
     – To widać.
     – Przenikliwość psychologiczna?
     – Wrażliwość… No i tu by trzeba parę spraw wyjaśnić, ale niech tam… Powiedz mi, czy twoi koledzy wołali ciebie po nazwisku?
     – Wołali.
     – Jak?
     – Marynowicz!
     – Ani się nie zająknąłeś. Byłem tego pewny. Można by nawet zawołać na ciebie: Stawrogin! Pamiętasz jak Pszoniak wołał do Nowickiego w Biesach? Do ciebie też tak można wołać. Marynowicz! Szczególnie, kiedy wypijesz trzeciego kielicha…
     – A co ty chcesz od swojego nazwiska?
     – Daj spokój. Przecież z takim nazwiskiem to można sobie w łeb strzelić. Udręka. Upokorzenia. Ciągła bijatyka o swoją niezależną tożsamość. Co ja mam wspólnego ze swoim nazwiskiem?
     – Stworzyłeś siebie.
     – Teraz tak można sobie opowiadać. Stworzyłeś. Nazwisko to nawet nie tyle kolor skóry, co jego faktura. Forma. Doświadczyłeś tego kiedyś?
     – Nie wiem o czym mówisz.
     – Pewno, że nie wiesz… Jak do ciebie koledzy wołali?
     – Marynowicz.
     – A na mnie, skurwiele, wołali: Cyc! No, no i sam widzisz. Żyj z takim nazwiskiem.
     
     Siedzimy już od kilku godzin przy herbacie. Staszek był ciekaw plotek z III Kliniki Chirurgicznej, gdzie wykonano mu kilka zabiegów operacyjnych. Opowiadam o wszystkim, co go interesuje, on zaś prócz komentarzy dolewa mi jedynie ciągle herbaty. W pewnym momencie, gdzieś o godzinie pierwszej po południu, wstaje i stwierdza:
     – Poczęstowałbym cię jakąś kanapką, ale nie jadam chleba. Czasami bułki, ale suche. Nie smakowałyby ci.
     – To może zejdźmy do stołówki…
     – Nie chodzę do stołówki. Skończyłem z garkuchnią. Męczę się sam.
     – Ale ja cię zapraszam…
     – I co oni tam dają?
     – Dzisiaj? Jest kilka potraw do wyboru. Siekany…
     – To możesz mnie od razu zabić. Nie jestem zainteresowany jedzeniem siekańca.
     – Ale przecież musisz coś jeść.
     – Co? Mój nie istniejący żołądek przyjmuje jedynie wymierzone i wyważone posiłki. W dodatku przygotowane według tej samej receptury. Rano, w południe i wieczorem. Do wyboru mam biały ser saute, następnie saute á la biały ser i jeszcze na deser przygotowuję sobie niekiedy serszek. I nie jest to produkt jakiś tam kupiony. Po prostu sam go wytwarzam.
     – Opowiadasz. Żart?… Tylko mi nie mów, że jesz jedynie biały ser…
     – A kto ci mówił, że ja go jem. Ja go nie jem. Ja go zażywam.
     
     Spotykam Staszka na rogu Krupniczej i Garncarskiej.
     – Cześć!
     – A, cześć! – Czycz poprawia okulary, ale spogląda na mnie sponad nich. – Jak zwykle dobrze wyglądasz. Ty masz zdrowie. Tak, tak. To tylko ja jestem w sytuacji człowieka tragicznego. Mówię ci, nawet kiedy leżę spokojnie w łóżku prześcieradło samo się pode mną zwija. Taka przypadłość. Nie wierzysz?
     – Nie.
     – Za grosz zrozumienia. I tylko mi nie mów, że jesteś psychologiem. Nie możesz być jednocześnie psychologiem i agnostykiem. Widzisz, agnostyk ma zawsze ogromne kłopoty z wiarą. Natomiast psycholog powinien mieć ogromne zaufanie do ludzi… Naprawdę nie wiem co robić. Bo jak długo można spacerować po Wenecji.
     – Zapomnij o prześcieradle.
     – Ja już o nim zapomniałem, tylko ono nie może zapomnieć o mnie.
     
     Częściej zaglądałem do Staszka, kiedy jeszcze mieszkał na Krupniczej w oficynie, gdzie do korytarza prowadzącego na poddasze wchodziło się przez podwórzec, drzwiami po lewej stronie. Onegdaj Czycz dzielił ów, jak go zwykł nazywać, „przedział” razem ze Sławomirem Mrożkiem, a później z Adamem Macedońskim.
     To mieszkanie rzeczywiście miało coś z układu właściwego dla wagonu kolejowego: do dużego pokoju gościnnego przechodziło się przez wąski, drugi korytarz.
     Wówczas Staszek sypiał i pracował w niewielkiej kanciapie. Siadał do maszyny przyodziany w wełniany sweter nazywany przez niego kataną.
     Już z końcem lat siedemdziesiątych pisał swój największy życiowy poemat o Andrzeju Wróblewskim, znanym malarzu. Pomysł na ten utwór podrzucił Czyczowi Andrzej Wajda. Staszek bardzo zapalił się do „zbudowania” owego poematu, jak zwykł mawiać. Jednakże w swoim myśleniu typowym dla Hioba – od samego początku chciał go skonstruować właśnie jako wielkie, wielowarstwowe dzieło literackie (na wzór symfonii) rozpisane w wątkach równoległych (dosłownie), gdzie występujące w powiązanych dialogach ze sobą (lub istniejące milcząco obok siebie) żyją i ujawniają swoje życie w ciągach strumieni świadomości.
     Było to przedsięwzięcie, można by powiedzieć, astronomiczne i dla twórcy tak wrażliwego, jak Czycz po prostu niewiarygodnie bolesne. Oglądałem pierwsze próby owego utworu, który, co ważne, Staszek zapisywał już na maszynie o wałku, obejmującym swoim zasięgiem papier formatu A3. To był po prostu czystej wody heroizm.
     Czycz marzył wówczas, kiedy edytowanie komputerowe stawiało pierwsze kroki, o takiej maszynie do pisania, która miałaby kilkukolorową taśmę i zmienną czcionkę do wykonywania wytłuszczeń, kursywy oraz wariacji z podkreśleniami. Oczywiście jego potrzeby w tym względzie do końca żywota pozostały w sferze marzeń. Niemniej na tej wiekowej, rozklekotanej maszynie do pisania Staszek dokonywał zdumiewających zabiegów. Tekst pisany w kilku kolumnach był raz czarny, raz czerwony (jedyne dostępne barwy na dwukomorowej taśmie), to znów podkreślony linią przerywaną na zmianę z ciągłą.
     Nie odstępował od swojej pracy nawet wówczas, kiedy mechanizm przesuwu wałka odmówił posłuszeństwa. Naprawa maszyny przy tak bolesnym przedsięwzięciu, jakim… ujawniał się sam poemat-scenariusz o Andrzeju Wróblewskim, była ponad siły Staszka. Katastrofa zaś z zepsutym narzędziem pracy, utwierdzała jedynie Czycza, że Los wybrał go, aby wykonać na jego osobie pełne studium życiowego pecha.
     O ile wiem, Staszek nigdy tej maszyny nie oddał do naprawy i – co ciekawsze – pisał na niej nieprzerwanie. Będąc wówczas jeszcze w stanie wielkiego gniewu, wymyślił rzecz wręcz niewiarygodną…
     Zaglądam ci ja któregoś dnia do niego, a on mi opowiada, iż ukończył, którąś tam z wersji części poematu. Pytam go więc niefrasobliwie:
     – Przeszedłeś na zapis ręczny?
     – Nie, usprawniony, maszynowy – odpowiada Czycz.
     – Oddałeś staruszkę do naprawy?
     – Jaką staruszkę? Gdybym jej nie uwiązał, bawolicy, pociągnęłaby za sobą wóz z meblami.
     Wchodzę tedy do jego kanciapy i co widzę: wałek maszyny jest przytroczony gumą do klamki drzwi, a w układ wałkowy wkręcony jest papier w kratkę, biurowy.
     – Przywiązałeś maszynę do kołka niczym krowę?
     – To stara, wypróbowana metoda pasterzy.
     – Ciekawostka. A jak to działa?
     – W jedną stronę chodzi sama. W drugą należy pociągnąć ją łańcuchem.
     Rzeczywiście coś w tym było. Wałek przesuwał się po odbiciu litery, ale kiedy dojechał do końca, tzw. karetka nie była w stanie go ruszyć. Zachował się natomiast sprawny mechanizm zwalniający tzw. tabelę. Wystarczyło więc wcisnąć jeden klawisz i wałek ciągnięty przez gumę wracał do początkowego ustawienia.
     Dramat zapisu poematu o Andrzeju Wróblewskim osiągnął w ten sposób swoje apogeum, stał się osobistym dramatem kolejnego twórcy, który musiał walczyć z maszyną o zachowanie obrazu znanego malarza dla potomności. Straszne…
     
     Czycz miał dwóch ulubionych filozofów Heraklita i Parmenidesa. O koncepcji obydwu mógł rozprawiać bardzo długo, wyciągając przy tym zaskakujące oryginalnością wnioski.
     Krótko mówiąc, Heraklita cenił za to, że ów myśliciel w jednym zdaniu rozwalił w drobny mak wszelki człowieczy spokój, a kto wie czy nie spokój Ziemi. Heraklit zawsze wprawiał Staszka w stan wielkiego ożywienia.
     – Patrz – mówił – przyszedł taki, sklecił kilka słów w jedno zdanie i spokój prysnął na wieki. Jak można pracować, kiedy ciągnie się myśl Heraklita? I ty się dziwisz, że ja nie mam ochoty nigdzie wychodzić? Tym bardziej – po co mam gdziekolwiek jeździć, skoro wszystko jest w ruchu.
     Parmenides przeciwnie, działał na Czycza uspokajająco. Delektował się arystokratycznym spokojem konserwatywnej, jak zwykł mawiać, myśli tego filozofa.
     – Patrz – mówił – przyszedł nauczyciel, spoił słowa w zdanie i zapanował spokój. Świat przestał się kręcić jak opętany. Stoisz pewnie na gruncie zasad i reguł. I niech cię nie zmyli panujący na około ruch. Proszę, zauważyłeś na pewno, że lubię chodzić, ale jakże inaczej się chodzi, kiedy można postać, a nawet usiąść. Moim wkładem do myśli Parmenidesa jest takie proste spostrzeżenie, że inaczej się chodzi, kiedy w pobliżu jest krzesło.
     
     Czycz najchętniej poruszał się w przestrzeni rozciągającej się między mostem Dębnickim, Błoniami, Wenecją i Krupniczą. W tym wieloboku znajdował wszystko, co było mu niezbędne do życia. Lub też nie znajdował wielu z takich rzeczy nazywanych niezbędnikami i wtedy świat objawiał swoje, dla niego, ponure oblicze. Świat wówczas bywał, zgodnie z jego ulubionym słówkiem, francowaty.
     Spotkałem go na ulicy Retoryka. Twarz ściągnięta, rysy wyostrzone, ruchy nadspodziewanie szybkie. Ten rodzaj zachowania mógł świadczyć tylko o jednym: Staszek musiał być czymś naprawdę wzburzony.
     – No, tak. Ulica warta nazwy. Wymowna jest bardziej, niż ci się zdaje. Wyjdźmy z niej, bo mnie zaraz szlag trafi. Retoryka. Sztuka wymowy to, czy dopełniacz ? Jedno i drugie warte siebie.
     – Ale co się stało?
     – Czwarty raz tu jestem w ciągu miesiąca, zdajesz sobie z tego sprawę? To jest ponad granice wytrzymałości ludzkiej!
     – Ale po co ty tu przychodzisz tyle razy?
     – Jak to po co? Chciałem kupić żelazko.
     – Aha. I nie było?
     – Znacznie gorzej.
     – Może trzeba było pójść do innego sklepu…
     – Tu były takie, które mi najbardziej odpowiadały. Tanie.
     – Tak. To jest argument. Może jeszcze dowiozą?
     – Już nie kupię. Mam dość Retoryki na kilka miesięcy. I nie tylko.
     – To też jest argument.
     – Pierwszy raz tu byłem na początku miesiąca… No bo jeszcze tydzień temu żelazko stało na wystawie… Chcę wejść, a tu wisi jakaś francowata kartka wypełniona bazgrotami pewnie przez eskpedientkę: „Wracam za godzinę. Wyszłam do banku”. Dobra myślę sobie, możesz sobie iść gdzie chcesz, gdybym miał na ciebie czekać godzinę, to to cholerne żelazko musiałbyś mi dać za darmo. Ja nawet nie mogę takich incydentów komentować… No, dobrze…
     Przychodzę znów za tydzień. I co widzę? Wisi karta z napisem: „Inwentaryzacja”. Sklep ma cztery metry na cztery. Na tej powierzchni jest kilka półek , na których znajduje się byle co. Między innymi żelazka. I z tego powodu trzeba robić inwentaryzację? Takie rzeczy mogą się zdarzać tylko w państwie komunistycznym… No, dobrze… Przychodzę po kolejnym tygodniu… Nie uwierzysz?
     – Wisi kartka.
     – Z napisem: „Przyjęcie towaru”. Powiedz mi: jakiego rodzaju towar można przyjmować przez cały dzień do tak małego sklepu z artykułami żelaznymi? Chyba tylko kosiarkę w częściach dla zmylenia kapitalistycznego przeciwnika. Wszystko jak w tym dowcipie: przed wojną pisano nad sklepem „Rzeźnik”, a w środku było mięso, dziś pisze się „Mięso”, a w środku jest rzeźnik…. No, dobrze… Pomyślałem sobie jednak, że skoro przyjęto jakiś towar, to za tydzień można będzie wybierać pośród kilku typów żelazek. Przychodzę dzisiaj i nie uwierzysz…
     – Wisi kartka.
     – Nie, stoi kolejka długa taka, francowata, że końca nie widać.
     – Wkurzyłeś się i wróciłeś do domu.
     – Nie, stanąłem żeby kupić to francowate żelazko. Ale pytam ludzi: co rzucono do sklepu, że ta kafejka taka długa. Byłem przekonany, że mi odpowiedzą: panie, sklep był zamknięty przez miesiąc, to wreszcie jak go otworzyli, to trzeba coś kupić.
     – Na przykład żelazka.
     – Na przykład. Ale ludzie stali murem, bo do sklepu przywieźli karnisze. Aluminiowe, długie karnisze. Ja tu, rozumiesz, stoję po jakieś małe, nieistotne żelazko, a tu handel odchodzi na sprzęt zaciężny. Każdy, kto wychodził ze sklepu, to targał takie po skurczybyku długie karnisze. No, dobrze… Przychodzi wreszcie moja kolej i nie uwierzysz.
     – Sprzedali wszystkie żelazka.
     – Nie, kupiłem karnisze.
     – Ale jakoś karniszy przy tobie nie widzę …
     – Bo po co mi jakieś gówniane karnisze. Sprzedałem to żelastwo na pniu. Przecież, cholera jasna, ja chcę kupić tylko jedno, małe, francowate żelazko.
     
     W III Klinice Chirurgicznej AM w Krakowie, gdzie przyjęto Czycza na Oddział Chirurgii Plastycznej, po kilku dniach przyszła do niego pielęgniarka, aby uzupełnić dane do historii choroby. Między innymi chodziło o wypełnienie rubryki „zawód”. Dziewczyna pyta Staszka o jego profesję, na co Czycz ze spokojem odpowiada:
     – Pisarz. Może być też poeta.
     – Tak mam to zapisać? Poeta? Bo wie pan chodzi o ubezpieczenie. To znaczy pisze pan do gazet?
     – Bywa, że coś mi w gazetach wydrukują.
     – Czasami? To jest pan redaktorem?
     – Nie. Może pani napisać – pisarz.
     Dziewczyna ożywiła się. Na jej twarzy pojawiło się zdziwienie i zainteresowanie.
     – To z czego pan żyje?
     – Z pisania książek.
     – Czyli że jest pan dziennikarzem?
     – Bywałem. Ale nie szło mi najlepiej. Byłem i jestem pisarzem. Ośmielam się być również poetą.
     – Ale skoro pan pisze książki, to jest pan również dziennikarzem. Bo chyba pan niewiele pisze. Ja nie znam pańskich książek.
     – Szkoda. Dwie lub trzy mogę pani ofiarować. Napisałem kilka niezłych opowiadań.
     – Dziękuję. Czyli że mogę wpisać w rubryce zawód – dziennikarz?
     – Nie, ja nie jestem dziennikarzem. Nie słyszała pani, że istnieje taka profesja jak pisarz?
     – No, tak, ale… chyba nie ma takiego zawodu?
     – Proszę się nie martwić, ja jestem ubezpieczony.
     Dziewczyna jednakże nie może się zdecydować na wpisanie w rubryce zawód: pisarz, na co Staszek próbuje jeszcze wyjaśnić jej, że on jest tym, za kogo się podaje.
     – Wie pani, kiedyś pewnego znanego francuskiego kompozytora, zaproszonego na dwór carski, zapytano na jakim gra instrumencie. Wówczas Mistrz odpowiedział skromnie, że na żadnym, bo mu to nie potrzebne. Jest kompozytorem.
     „Ale na jakimś instrumencie musi pan grać, bo przecież jest pan muzykiem” – padło jednoznaczne stwierdzenie z ust jednego z uczestników spotkania.
     „Nie jestem muzykiem, tylko kompozytorem” – odpowiada grzecznie Mistrz.
     „Jak zwał tak zwał. Skoro pan komponuje muzykę, to jest pan muzykiem. I dlatego chcielibyśmy żeby pan nam coś zagrał.”
     „Jeśli państwo już tak bardzo chcecie – odpowiada spokojnie Mistrz – to mogę wam zagrać na bębnach.”
     Po tego rodzaju wyjaśnieniach twarz pielęgniarki nie wyrażała doznanego nagle olśnienia, że istnieje taki zawód jak pisarz. Czycz poprawia się na krześle i nieco ściszonym głosem dodaje:
     – Jeśli pani chce, to dla pani mogę zostać pisarzem wojskowym i grać na cymbałach.
     – Żartuje pan?
     – Jak Boga kocham nie. Nie śmiałbym. Słowo honoru.
     – To niech mi pan powie, co mam wpisać do rubryki zawód?
     – Niech pani wpisze: elektryk. A miejsce pracy: Związek Literatów Polskich w Krakowie.
     
     W latach 1978-1980 Staszek Czycz niemal regularnie przychodził na środowe spotkania jakie organizowało Koło Młodych przy ZLP w Krakowie. Po jednym z takich spotkań, na którym prezentował się jeden z młodych twórców, w czasie dyskusji, gdy koledzy młodego poety „pastwili się” nad jego wierszami, Czycz wygłosił niemal całą mowę adwokacką (co jak na niego było wyczynem nie lada) w obronie krytykowanego twórcy.
     Po takim wystąpieniu, że względu właśnie na osobę Staszka, którego ówcześni młodzi twórcy bardzo dobrze znali, dyskusja umarła śmiercią naturalną.
     Słuchałem tego wystąpienia Czycza z pewnym zdziwieniem, bo prezentowane wiersze, szczerze mówiąc, nie były najwyższych lotów. Zwróciłem się więc do niego:
     – Słuchaj, Staszku, przecież ty doskonale wiesz, że nie jest to dobra poezja…
     Na to Czycz:
     – Dobra? Co to znaczy dobra? Co mi do tego? Ja tylko uważam, że każdy człowiek ma prawo do obrońcy nawet wówczas, jeśli popełni największe przestępstwo.
     Po chwili, nim zdążyliśmy wstać od stolika, tenże młody poeta nieco speszony podchodzi do Czycza i dziękuje mu serdecznie za krytycznie pozytywne wsparcie. Co Staszek przyjmuje z właściwym dla „dobrego adwokata” zrozumieniem. Na co z kolei młody twórca zachęcony słowami nie tylko otuchy, ale i pochwały sięga do teczki, wyciąga rękopis ukończonej niedawno sztuki scenicznej i prosi Czycza o jej posłuchanie, albowiem jest przekonany, że dramat, który napisał może być wystawiony na scenie każdego krakowskiego teatru.
     Staszek wyprostowuje się gwałtownie, wstaje i nie ukrywa swojego zniecierpliwienia, ale młody dramaturg zdaje się nie dostrzegać tego rodzaju niekorzystnych dla niego oznak zachowania i wręcz przymusza Czycza do wysłuchania przynajmniej dwóch scen z pierwszego aktu. Chcąc nie chcąc Staszek siada i słucha.
     Dosadnie, a krótko rzecz określając: sztuka była drętwa, w dodatku – co pogłębiało ów efekt drętwoty – autor czytał ją bez zbytnich zróżnicowań intonacyjnych. W jego wydaniu szczególnie groteskowo brzmiały przytaczane didaskalia. Autor odczytywał je klepano-drewnianym głosem. Wszystkie dodatkowe efekty dźwiękowe jak np. „tupanie”, „klaskanie” czy wybuch śmiechu „Cha, cha, cha” nabierały, nie zamierzonego przez autora, zabawnego efektu, mogącego przyprawić słuchacza o paroksyzm śmiechu. W każdym razie ja powstrzymywałem się z wielkim trudem.
     Czycz siedział sztywno, nie okazując żadnych emocji, dopiero kiedy autor skończył i poprosił go o wyrażenie uwag krytycznych natury warsztatowej, wyraźnie się ożywił.
     – Proszę dać mi ten tekst… Ja jestem wzrokowcem… O tutaj w tym miejscu zamiast „cha, cha, cha” zmieniłbym na „cha, cha, cha, cha”. To samo tutaj, czy tu. Wyraźnie za mało jest tego „cha, cha”. W pana wydaniu „cha, cha” wyraźnie ożywia dramat. To brzmi bardzo… ciekawie. Tak, no… Do „tupania” warto dodać „szuranie”, to od razu zagęszcza atmosferę… I tak dalej. W ogóle nie należy zapominać o didaskaliach.
     – A tak w ogóle – jak pan ocenia moją sztukę? Czy według pana jest ona dobra?
     – Tak w ogóle? Myślę, że jeśli wprowadzi pan kilka sugerowanych przeze mnie zmian, sztuka będzie znacznie lepsza, niezależnie od tego jaka by nie była. Naprawdę.

Sylwester Marynowicz



* * *
Instytut Polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego, Stowarzyszenie „Krakowska Alternatywa” oraz Redakcja magazynu kulturalno-artystycznego „Ha!art” zapraszają do wzięcia udziału w sesji literaturoznawczej „czyczujemy” poświęconej twórczości Stanisława Czycza, która odbędzie się w dniach 16-17 listopada 2001 w Krzeszowicach – rodzinnym mieście pisarza. Twórczość Stanisława Czycza – jednego z najbardziej oryginalnych autorów generacji pokolenia „Współczesności” do tej pory nie doczekała się gruntownego literaturoznawczego opisu. Projekt „czyczujemy” to pomysł na całościową prezentację dorobku krakowsko-krzeszowickiego literata, której podsumowaniem ma być książka pt. czyczujemy. Pozycja zbierze najciekawsze teksty o Czyczu - zarówno te już opublikowane, jak i te napisane z okazji listopadowej sesji. Do udziału w sesji zapraszamy przede wszystkim literaturoznawców i krytyków reprezentujących uniwersytety, ośrodki naukowe i redakcje czasopism literackich, a także zainteresowanych współczesną literaturą polską doktorantów, studentów oraz miłośników dzieła Czycza. Opiekę naukową nad sesją objął prof. dr hab. Jerzy Jarzębski. Na proponowane tematy referatów organizatorzy oczekują do 30 września 2001 roku.

Koordynatorzy sesji: Piotr Marecki i Adam Wiedemann

Kontakt z organizatorami: e-mail czyczujemy@poczta.onet.pl GSM 0606303850, 0602174203
Adres: Al. 3 maja 5 (pok. 467), 30-063 Kraków
więcej informacji: http://www.ha.art.pl


Tekst ukazał się w nr 1 (6) 2001 magazynu kulturalno-artystycznego „Ha!art”.


Witryna Czasopism.pl (http://witryna.czasopism.pl/)
wydanie przedpremierowe z dnia 30 maja 2001