Witryna Czasopism.pl (http://witryna.czasopism.pl/)
Nr 35 (82) z dnia 22 grudnia 2003

CO W ZDROWYM CIELE


      Leni Riefenstahl sporo można było zarzucić, ale na pewno nie można jej odmówić talentu i kreatywności. Kiedy ogląda się niemiecki dokument Potęga obrazu, poświęcony jej osobie i twórczości, to z podziwem patrzy się na starszą (już po dziewięćdziesiątce) panią filmującą podwodne pejzaże – żeby móc zdobyć w latach 70. uprawnienia płetwonurka sfałszowała metrykę. I zabawne jest oglądanie artystki, gdy ta, oburzona przytoczonym przez dziennikarza fragmentem pamiętnika Goebbelsa, z którego wynika, że była jego kochanką – niemal rzuca się na rozmówcę z pięściami. Ale jest jeszcze inna Leni, ta na fotografii zrobionej w Polsce, w miasteczku Końskie, we wrześniu ’39: przerażona kobieta, wpatrzona w punkt poza kadrem, a obok niemieccy żołnierze. Wokół tego zdjęcia i wydarzenia stworzono legendę. Reżyserka, mając do dyspozycji specjalną ekipę filmową, pojechała z niemieckim wojskiem dokumentować jego tryumf, tymczasem właśnie w tym mieście była świadkiem strzelania do polskich cywili. Jak wspomina w swoich pamiętnikach, właśnie wydanych u nas, zaprotestowała, odwołując się do powinności i honoru niemieckich żołnierzy, na co jeden z nich wycelował w nią swoją broń i wtedy zrobiono jej pamiętne zdjęcie. Reżyserka mija się z prawdą twierdząc, że cała akcja była odwetem na Polakach, partyzantach, którzy jakoby zabili grupę niemieckich żołnierzy i zmasakrowali ich ciała, chociaż, z drugiej strony, chyba nie spodziewała się, że będą ich witać kwiatami... Ta naiwność widoczna jest też później, kiedy wstrząśnięta Leni wraca do Berlina, opowiada o całym zajściu, a Hitler obiecuje ukarać winnych i daje słowo, że polskim cywilom nic się nie stanie. Może to naiwność, może kalkulacja, chęć pokazania siebie w dobrym świetle, tym bardziej, że reżyserka często twierdziła, jakoby długo nic nie wiedziała o nazistowskich zbrodniach – tylko czy w Niemczech lat 30. można było być artystą zamkniętym w wieży z kości słoniowej?
     Reżyserska filmografia Leni Riefenstahl ilościowo jest raczej skromna, co kogoś nieinteresującego się kinem, może nieco zdziwić, kiedy bowiem tego lata artystka umarła (w wieku 101 lat!) media, donosząc o tym, mówiły o śmierci czołowej propagandzistki nazizmu, nadwornego filmowca Hitlera, etc. Tylko (?) dwa pełnometrażowe dokumenty – Triumf woli i Olimpiada – dały jej pozycję najważniejszego reżysera III Rzeszy. Dlaczego? Ponieważ były dobre, bo – cytując jednego z moich wykładowców – „baba czuła kamerę jak mało kto.” I dlatego reżyserka, mając na koncie film o zjeździe NSDAP w Norymberdze i olimpiadzie w Berlinie, po wojnie miała większe problemy niż jej kolega po fachu, Veit Harlan, autor obrzydliwie antysemickiego filmu Żyd Süss.
     Oglądanie dzisiaj Triumfu woli skłania do smutnego wniosku, że nazizm musiał wtedy zwyciężyć – filmowa wizja jest szalenie sugestywna i ówczesnym widzom zapewne nie pozostawiała wątpliwości, że przyszłość z Führerem jest świetlana. Jednocześnie, pewnie bardziej niż w Olimpiadzie, rzuca się w oczy inscenizacja, sztuczność ekranowej rzeczywistości, tak jakby pokazywani sportowcy sprowadzeni byli do ciał, ciał doskonałych. Tak, jak poniekąd, sama Leni, o czym pisze w grudniowym „Kinie” Andrzej Gwóźdź.
     Kult ciała, czyli Leni Riefenstahl, to esej mniej skupiony na twórczości niemieckiej reżyserki, a bardziej na niej jako prekursorki fitness i body building, choć te sfery – jak pokazuje autor – przenikają się. Na początku była gimnastyka, do której Leni zachęcał ojciec i to na długo zanim sport stał się narzędziem nazistowskiego wychowania. Potem był taniec – też raczej jako wyczyn niż sztuka. I free climbing, czyli wspinaczka bez asekuracji, jaką reżyserka uprawiała nie znając jej dzisiejszej nazwy. Swoje umiejętności alpinistyczne (z aktorskimi było gorzej) wykorzystywała w filmach górskich realizowanych przez Arnolda Fancka, reżysera, ale przede wszystkim kierownika alpejskich eskapad. Legendarna jest opowieść o tym, jak Fanck, chcąc nakręcić scenę schodzenia lawiny, przywiązał aktorkę do skały i spokojnie filmował, podczas gdy ją naprawdę zasypywały zwały śniegu… A Leni realizowała jego pomysły bez sprzeciwu, bez stereotypowej kobiecej histerii. Bo nie była stereotypową kobietą i robiła wszystko, żeby nią nie zostać – autor pisze, że te ekstremalne wyczyny były ceną, jaką płaciła za wpisanie swojego ciała w obręb męskiej cielesności. I utwierdzenie swojej pozycji w męskim świecie. Efektem tego, jak przekonuje Gwóźdź, jest wizja kobiecości w jej filmach – kobiety to tło, chór klakierek. Sama Leni modyfikowała swój wizerunek i ze sportsmenki, reklamującej najnowszy fason stroju gimnastycznego, stała się damą zachwalającą krem. I Leni, już reżyserka, aseptyczny kontrapunkt nieczystej (i niewiernej wobec Rzeszy) Marleny Dietrich, wyemancypowana kobieta, z dżokejką na głowie, we flanelowych spodniach, która na berlińskim stadionie wydaje dyspozycje co do ustawienia kamer. I pewnie chętnie stanęłaby w szranki z zawodnikami, może nie bez powodzenia.
     Ciało zawsze w pełni kontrolowane, łączące naturalność z perfekcją – jak widać Leni Riefenstahl te same idee wcielała (nomen omen) w życie i sztukę. Jak pisze Andrzej Gwóźdź – jeśli bodybuilding jest próbą nieustannej ekspozycji ciała, rewindykacji wieczności przez iluzję młodości, to reżyserka jest tego doskonałym przykładem. Pewnie dzięki temu żyła długo i zapewne miała dosyć okazji do rozmyślań nad niebezpiecznymi związkami sztuki i polityki, bo cóż z tego, że w zdrowym ciele zdrowy duch, skoro atmosfera zatruta…
     

Katarzyna Wajda





Witryna Czasopism.pl (http://witryna.czasopism.pl/)
Nr 35 (82) z dnia 22 grudnia 2003