Witryna Czasopism.pl (http://witryna.czasopism.pl/)
Nr 33 (80) z dnia 2 grudnia 2003

MUZA UKRYTA I JAWNE PRETENSJE


     „Muzo natchniuzo” – pisał poeta (Białoszewski) i wzywał jej imię niedaremnie, w efekcie przechodząc do historii. Czy „Muza – magazyn muzyczny” przejdzie do historii jeszcze nie wiadomo, na razie ma się dobrze i zadamawia się we współczesności. Nr 7 tego pisma zaś przybliża oddalonym Seude, Muńka, Paręsłów, Raczyńskiego i Horowitza, co pozwala zainteresowanym na obranie właściwego azymutu. Łapanie orientacji względem najnowszych trendów brzmieniowych to trudna sztuka, tym bardziej, że potrafią się one ukryć w najmniej spodziewanych miejscach. Otóż w 7 „Muzie” zastajemy opowieść o wirtuozie, który się muzom (a już na pewno krytykom) nie kłaniał, a one (nie oni) i tak uczyniły go geniuszem brzmień. Przynajmniej zdaniem Jana Latusa.
     
     Ale nikt go nie lubił
     Mówiono, że jest pustym showmanem, że to neurotyk, że nie panuje intelektualnie i emocjonalnie nad muzyką klasyków, nad Beethowenem, Schubertem, ba, nad Chopinem nawet. Vladimir Horowitz powtarzał banały na temat muzyki, nauczać nie potrafił, latami nie grywał koncertów, a jak już zagrał to za astronomiczną gażę, co wzbudzało niemałą zawiść. Tym mocniejszą, że grał wspaniale. Nikt go nie lubił, a podziwiać musieli. Nie dało się inaczej.
     Bardzo cenili go młodzi pianiści, co autor tekstu: Największy pianista wszechczasów? na własne oczy widział, na własne uszy słyszał. Horowitz był wyjątkowym technikiem, co Jan Latus ze znawstwem i swadą opisuje. Do tego tak obrazowo, że laik podnosząc głowę znad „Muzy” zaczyna podziwiać wielkiego pianistę, nigdy niczego co mogłoby być tzw. muzyką poważną nawet nie wysłuchawszy.
     Być może dzieje się tak z powodu opowieści o żelaznych palcach Horowitza i artykulacji, dlatego że mistrz kładł dłonie na klawiaturze zupełnie nieprawidłowo i nic sobie z tego nie robił. Wręcz przeciwnie. Ponadto nośny miał bas (bardzo trendy) i nie nadużywał pedałów, by nie rozmydlać dźwięku. I najważniejsze (z punktu widzenia laika): przy fortepianie był prawie nieruchomy, a jednak elektryzował słuchaczy w sposób absolutny i wyjątkowy.
     Któż by nie chciał sam przeżyć jego koncertu? Każdy by chciał. A wrażliwy czytelnik – najpierwszy.
     
     Ale: sto lat, stooo laaat
     Horowitz miałby teraz sto lat, ale jego geniusz i tak jest wieczny. Pozostały po nim liczne nagrania, nawet na DVD. Można więc w każdej chwili sprawdzić czy czar geniuszu na nas działa, czy też nie. Można też wysłuchać jego parafraz, które uporczywie i z różnym skutkiem wciąż powtarzają po nim aktualnie najlepsi w tej dziedzinie. Horowitz ponoć grał tak, jakby miał trzecią rękę, proszę to sobie wyobrazić! Podczas koncertów do utworów dodawał od siebie dźwięki, w czym słuchacz-fachowiec się z pewnością orientuje a niefachowiec dzięki tej informacji powinien się domyślać, iż był to nader twórczy pianista. Grał klasykę nowocześnie, ale z sensem i dyscypliną, z rozedrganiem, z rytmem i logiczną konstrukcją. To zresztą dość uniwersalna definicja dobrego grania.
     Do tego wszystkiego mówią o nim, że miał nieporównywalny dźwięk, że smutek był w nim i bogactwo (opis na dwa „latusowe” akapity). Suma sumarum: kresową duszę miał Horowitz, która obnażał w swoim graniu, ukraińskie stepy miał i melancholię żydowskiego chłopca. A i tak oskarżano go, że Brahms w jego wykonaniu jakby cieszy się życiem? (sic!) Że klasycy w jego interpretacji to ludzie z krwi i kości, choć każdy widzi, że są pomnikowi. Nie widział, nie słyszał, grał co czuł. Taką przynajmniej, niezachwianą konkluzję wysnuwa się z „muzowego” tekstu.
      I , że Horowitz odważnym był pianistą oraz bezkompromisowym, a muza (muzyki) strzegła go skrycie przed zakusami zazdrośników.
     Był reprezentantem starej, romantycznej szkoły pianistycznej, w której dowolność interpretacji była większa, a rola wykonawcy – bardziej eksponowana (i to nie był jazz?) Szukając zadowalających go rozwiązań, powoływał się na listy samych kompozytorów, robiących swego czasu to samo co on. Zamieniających dźwięki.J
     Miał styl życia gwiazdy, recitale grywał tylko po południu, miał własny samolot i na obiad życzył sobie gotowanego kurczaka. I jak czytelnik po tej informacji, może nie polubić nielubianego?
     Horowitz po prostu miał dar, a to się lubi. Może nawet bardziej z perspektywy czasu. Jan Latus wspomina, że na koncertach w Moskwie, gdzie Horowitz zawitał po 61 latach, ludzie płakali, bo potrafił zmieścić w jednym w utworze całą historię Rosji. Geniusz!
     Ukochany przez muzę (muzyki) pianista panował nad sztuką, to nie sztuka panowała nad nim. No to gdzie ci faceci? (Danuta Rinn)
     Ps. I czy wszyscy oni mieliby teraz po 100 lat?
     
     Ale mamy najlepszą publiczność
     Nad sztuką chciałby panować Grzegorz Brzozowicz. Lecz nie panuje. Uff. W „muzowym” felietonie, w krótkich żołnierskich akapitach wyliczył wielu wykonawców zagranicznych i wiele miejsc niepolskich, gdzie słucha się muzyki w tłumie. Rozumie się przez to, że rodacy wielu światowych twórców lekceważą, nie tłumiąc tego w sobie i na koncerty rzeczonych nie chodząc.
     Rodacy kierują się bowiem własnym, wyssanym z palca, niezrozumiałym (w domyśle: płytkim jakimś) gustem, a nie realną wielkością gwiazdy! O to chyba Brzozowicz ma spore pretensje. Na przykład wytyka nam że Deep Purple może liczyć na stadion widzów, a Bob Dylan na nieco mniej. Wylicza też albumy i obcojęzyczne magazyny opiniotwórcze, o których o zgrozo nikt nic wie.
     Mamy najlepszą publiczność piłkarską i siatkarską, skarży się dalej Brzozowski, ale mamy fatalne Fryderyki. Mamy najlepszą publiczność rockową, i Kult Kazika, który to Kazik SMS do Brzozowicza pisze, że, szczęśliwie, ma pełne sale koncertowe. Pojąć jednak nie mogę, czemu mamy się, wg felietonisty, wstydzić tego, że nie kupujemy milionów egzemplarzy albumu Elefant The White Stripes? Czemu nie możemy się nie zachwycać? Choć to top topów w świecie – ale nie u nas.
     

Miłka O. Malzahn





Witryna Czasopism.pl (http://witryna.czasopism.pl/)
Nr 33 (80) z dnia 2 grudnia 2003