Witryna Czasopism.pl (http://witryna.czasopism.pl/)
Nr 31 (78) z dnia 12 listopada 2003

CZAS GROZY


     Nie mam pojęcia, kto ten film wyreżyserował, występujących w nim aktorów zupełnie nie kojarzę – pamiętam tylko, że była to adaptacja powieści Stephena Kinga pt. To. I od tej tamtej pory – a minęło bez mała 10 lat – boję się sama schodzić do piwnicy. Za każdym razem czuję się nieswojo, zerkam przez ramię, czy nie śledzi mnie wielki klaun, ten sam, który zwabił na dół małego bohatera filmu. Po zmroku wypad po słoik dżemu czy kiszonych ogórków – zupełnie wykluczony. Wiem, że dla większości ludzi podobne podejście jest co najmniej dziwne, ale oni widocznie nigdy nie widzieli dobrego horroru, takiego, który naprawdę zaczyna oddziaływać dopiero po wyłączeniu telewizora bądź wyjściu z kina. Ten, komu nigdy, ciemną nocą, przejście z łazienki do pokoju nie wydawało się wyprawą przez Siedmiomilowy Las, kto nigdy nie miał wrażenia, że za zasłoną ewidentnie ktoś jest – ten nie wie, czym jest lęk. I nie zrozumie, dlaczego taki stan można polubić. Ja też tego nie rozumiem – wspomniany film miał dwie części, już po pierwszej miałam opory przed zgaszeniem światła, a jednak, świadoma konsekwencji, zasiadłam przed ekranem, by w towarzystwie rodziców (śpiących, ale liczy się sama obecność) przejść przez koszmar do samego końca. Dlaczego?
      Bo się lubimy bać – stwierdziłby Konrad Wągrowski, redaktor naczelny (a raczej – jeden z dwóch redaktorów) internetowego magazynu „Esensja” (www.esensja.pl). I wykazałby wobec mnie pełne zrozumienie, ba, mógłby dodać, że sam Stephen King byłby zadowolony z mojej postawy, bo potwierdza ona jego literacki kunszt, wystawia certyfikat profesjonalisty od straszenia. Wągrowski bowiem, we wstępniaku do najnowszego (październik 2003) wydania pisma, podaje, za Kingiem, trzy sposoby wywierania wpływu na czytelnika/widza przez twórcę horrorów. Ten najbardziej utalentowany potrafi wzbudzić w odbiorcy długotrwały, podświadomy lęk, mniej zdolny zaś może najwyżej przestraszyć. A cała reszta – czyli pewnie większość – tylko wzbudza obrzydzenie. Oczywiście optymalny jest wariant pierwszy, bo, w końcu, jak się bać, to na całego, bez półśrodków.
      Mój ojciec uwielbia opowiadać o tych cudownych czasach, kiedy nie było telewizji i ludzie, zwłaszcza na wsi, schodzili się wieczorami i opowiadali historie, głównie właśnie o duchach, nawiedzonych domach itp. A najlepiej się ich słuchało jesienią, przy wtórze wiatru i deszczu za oknem. Kultura oralna została wyparta przez obrazkową, ale sceneria się nie zmieniła: czas grozy to okolice listopada, stąd też motywem przewodnim wspomnianego numeru „Esensji” jest właśnie horror – w literaturze, komiksie, filmie – a intencją redakcji jest podpowiedzenie tym, którzy lubią się bać, gdzie szukać odpowiedniej inspiracji.
      Wielbiciele kina powiedzieliby zapewne, że właśnie to medium jest najbardziej sugestywne, dlatego filmowe horrory budzą w nas największy lęk. Możliwe, bo przecież to, co w książce wymaga od nas pewnego wysiłku, pracy wyobraźni, na ekranie zostaje nam po prostu pokazane, a samo kino, niemal od swoich początków uwielbia straszyć. I przez ponad 100 lat swojej historii stworzyło całą galerię przerażających postaci, nierzadko śniących się nam po nocach. Niektóre z nich przypomina Piotr Kozłowski w tekście Groza: zabij mnie jeszcze raz... czyli najwytrwalsze filmowe postaci grozy. Niektórych kinomanów może dziwić fakt, że w tym swoistym Top Ten bohaterów horrorów zabrakło np. Hannibala Lectera czy Normana Batesa – postaci niewątpliwie budzących strach, ale ich nieobecność jest uzasadniona, zważywszy na drugą część tytułu. Kozłowski bowiem – jak sam pisze – prezentuje „zimnokrwistych morderców nie do ubicia, tj. typów powracających bezustannie na ekrany, mimo uprzednich, zdawałoby się, zgonów”. Po lekturze tego rankingu dochodzi się do wniosku, że zasada „do trzech razy sztuka” w filmowym horrorze niekoniecznie się sprawdza, bo ci najwytrwalsi bohaterowie pojawiali się na ekranie i 10 razy. I nie ma znaczenia, że jeden film nosi np. podtytuł koniec koszmaru – naiwnością jest wiara w ostateczny kres grozy, skoro kolejna część sugeruje nowy koszmar...
      Bez wątpienia cała dziesiątka znana jest wyłącznie absolutnym fanom horroru, widzowie mniej zainteresowani gatunkiem rozpoznają z pewnością kilka postaci, jak najbardziej koszmarna laleczka świata, czyli Chucky, plastykowy seryjny morderca z Chicago – sama ograniczyłam się do obejrzenia jednej części, więc ze zdziwieniem przeczytałam, że bohater znalazł sobie partnerkę, Tiffany, i strach pomyśleć, co będzie dalej. Jest też niejaki Jason Voorhees, który w filmie sprzed ponad 20 lat, pt. Piątek, trzynastego, ponoć utonął, ale kolejnych 10 części każe przypuszczać, że to tylko pozory. Nieśmiertelny jest też Candyman, Leatherface z Teksańskiej masakry piłą łańcuchową, dżin Wishmaster, irlandzki karzeł Leprechaun, Mike Myers pojawiający się w okolicach Halloween czy Pinhead, który 8 razy wystąpił już w roli Wysłannika piekieł.
     Pełne dossier całej dziesiątki – z biografią, zdjęciami – zainteresowany czytelnik znajdzie w tekście. Osobiście najbardziej może nie tyle ucieszyło, co sprowokowało do wspomnień, pojawienie się w tej galerii niejakiego Freddy’ego Kruegera, bohatera Koszmaru z ulicy Wiązów. Bynajmniej nie chodzi tu o sentyment do samego filmu, raczej do zjawiska, z którym jest związany: videomanii w Polsce przełomu lat 80. i 90. Człowieka zaczyna ogarniać nostalgia, gdy sobie przypomni czasy chodzenia do podstawówki na tzw. trzecią zmianę (lekcje od 12-tej, 13-tej),co miało swoje plusy: długi sen i wolną chatę koleżanki, z video właśnie. Z dzisiejszej perspektywy głównie marnowaliśmy czas, oglądając filmowe śmieci w postaci głupich komedii typu Prywatny kurort (kto to jeszcze pamięta?), chociaż zdarzały się i perełki, jak animowany Folwark zwierzęcy. Oglądanie adaptacji Orwella było ekscytujące z powodu jej otoczki „dzieła zakazanego”, jak i faktu – a było to przed czerwcem ’89 – że tato owej koleżanki był lokalnym partyjnym VIP-em. Taka nasza mała konspiracja, usprawiedliwiona, zważywszy, że mieliśmy jakieś 13 lat. I to był właśnie czas Freddy’ego Kruegera, który wówczas nas przerażał, a dziś raczej rozrzewnia, przypominając wczesną młodość.
     Lektura tekstu Piotra Kozłowskiego, zwłaszcza podanej filmografii, skłania do oczywistego wniosku, że żaden gatunek tak nie sprzyja rozwojowi tzw. kina cyfrowego (czyli realizacji kolejnych części) jak horror, gdzie zasady prawdopodobieństwa i logiki są mało istotne – w filmie grozy nie raz i nie dwa „zabili go i uciekł”, za to najczęściej, gdy postać mówi „Zaraz wracam”, możemy być pewni, że tak się nie stanie. Zastanawiam się tylko, czy autor tekstu rzeczywiście widział WSZYSTKIE te filmy – jeśli tak, to naprawdę podziwiam, poprzestanę na czytaniu i oglądaniu zdjęć.
     Bójcie się zatem, czytelnicy-internauci, jeśli lubicie, jeśli ekranowa groza pozwala Wam oswoić rzeczywiste lęki, przeżyć katharsis – czy w ogóle trzeba szukać usprawiedliwienia przyjemności w mądrych teoriach? Nie bójcie się jednak samej „Esensji”, która 30. wydaniem (3 lata w sieci) wkroczyła w wiek balzakowski – i rację miał mistrz Honore twierdząc, że kobieta jest wtedy ciągle atrakcyjna. „Esensja” taka jest, zarówno wizualnie, jak i merytorycznie. Poprzestanie na medium internetowym pozwala na dopracowanie grafiki, doskonalenie linków ułatwiających poruszanie się i korzystanie z archiwum – nie bez znaczenia są też „spakowane” wersje poszczególnych wydań, dla tych, którzy chcą je mieć w swoich komputerach, bez zbytniego obciążania pamięci. Atrakcyjność merytoryczna to trzy rozbudowane działy – literatura, komiks i film – którym przyświeca zasada demokracji, co w praktyce oznacza okazywanie zainteresowania zarówno tzw. sztuce wyższej, jak i popkulturze. Takie podejście wobec X muzy sprawia, że wśród recenzowanych filmów znajdują się zarówno oryginalne obrazy, jak Pająk Cronenberga czy dzieło wielu twórców zatytułowane 10 minut później: trąbka, jak i kasowe przeboje w rodzaju Piratów z Karaibów. Ta zasada dotyczy też premier video czy DVD. Językowi puryści mieliby pewnie zastrzeżenia co do formy niektórych recenzji, stosowanego słownictwa – ja, na szczęście, do nich nie należę i cenię wyrazisty styl, zwłaszcza z odrobiną poczucia humoru. I własne zdanie na temat obejrzanych filmów, dobitnie wyrażane przez autorów – to również zaleta medium, które nie musi narzucać sobie rygorów w zakresie objętości tekstów w takim stopniu, w jakim dzieje się to w przypadku pisma tradycyjnego. Niebagatelną sprawą, zwłaszcza dla młodych ludzi, jest możliwość współpracy z „Esensją” (recenzje, opowiadania, etc.) – odnalezienie wśród zamieszczonych recenzji tekstu znajomej studentki każe potwierdzić dobrą wolę i otwartość redakcji. Zatem, wszyscy młodzi (choćby tylko duchem), zdolni, mający dosyć pisania do szuflady, względnie do komputera – nie bójcie się... Być może wśród was jest nowy Stephen King – tylko proszę, nie lokujcie akcji swoich utworów w piwnicy – perspektywa życia bez dżemu śliwkowego to czysta groza.
     

Katarzyna Wajda





Witryna Czasopism.pl (http://witryna.czasopism.pl/)
Nr 31 (78) z dnia 12 listopada 2003