Witryna Czasopism.pl (http://witryna.czasopism.pl/)
Nr 26 (73) z dnia 22 września 2003

UWIERZCIE W LITERATURĘ!


     Na pozór cała sprawa wygląda na kolejną burzę w szklance wody, awanturkę w świecie młodoliterackim, która podnieci niewiele osób poza samymi autorami. Tym razem jednak nie chodzi o międzyśrodowiskowe przepychanki czy ustalanie wartości tekstów, o istnieniu których tzw. zwykły czytelnik nawet nie wie, lecz o kwestię fundamentalną: wizję literatury, jej znaczenie i miejsce w przestrzeni społecznej. Chociaż – zaznaczę od razu – spierający się ze sobą autorzy, młodzi krytycy: Igor Stokfiszewski i Radosław Wiśniewski, nie piszą o tym wprost
     Stokfiszewski w tekście Czwarta Władza Literatura („Ha!art” 2002, nr 4) przedstawił projekt – zainspirowany niemieckim modelem funkcjonowanie literatury w przestrzeni społecznej – zmian w naszej literaturze i wokół niej, które doprowadzić mają do „zaciśnięcia więzi między literaturą i społeczeństwem”. Bo owe więzi po roku 1989 zostały rozluźnione, co sprawiło, że literatura wylądowała na dalekich marginesach życia społecznego i zainteresowań ludzi. Stokfiszewski przedstawia „program naprawczy”, niezbyt przemyślany i w dużej mierze utopijny. Ale jednak znamienny dla czasów, w których przyszło nam żyć. Krytyk chce, aby ludzie robiący literaturę zaakceptowali dyktat rynku i dostarczali czytelnikom to, czego ponoć czytelnicy chcą, czyli prozy zaangażowanej. Poza tym proponuje również, aby zachęcać duże gazety do rozbudowywania dodatków literackich, rozwijać „krytykę dziennikarską”, a także ograniczyć dotacje do czasopism literackich na rzecz stypendiów dla pisarzy.
      Wiśniewski, zirytowany pomysłami Stokfiszewskiego, wysmażył zjadliwą polemikę, zatytułowaną nieco przyciężkawo Róbmy swoje albo będzie łomot 2 i 1/2, czyli drugi idiotyczny list do Igora Stokfiszewskiego, zrodzony z braku snu, nadmiaru żółci i w imię „dobrej roboty” („Ha!art” 2003, nr 1). Krytyk nie godzi się przede wszystkim na dyktat rynku, sprowadzenie literatury – czy kultury w ogóle – jedynie do wymiaru czysto komercyjnego, bo prowadzi to jego zdaniem do „mylenia jakości z ilością”. Broni „modelu kultury, która nie ma być tanią rozrywką, ale kontaktem z wartościami, niechby i tylko, intelektualnymi”. Zamiast ustawiania się frontem do klienta proponuje wypracowanie takich wartości, które byłyby interesujące dla czytelnika, zachęciły go do sięgania po książki rodzimych autorów. A to wymaga oczywiście zmian w obrębie samej literatury i środowiska twórców. Wiśniewski na zachętę rzuca: „róbmy swoje, po prostu róbmy swoje”.
     
     Na marginesie czy marginesowa?
      Po roku 1989 notowania literatury wyraźnie spadły. Przestała być traktowana jako „sumienie narodu”. Tłumaczono taki stan rzeczy zanikiem paradygmatu romantycznego albo normalizacją rzeczywistości. Literatura stała się znowu tylko literaturą. Niczym więcej.
      Ludzie zajmujący się kulturą raz po raz potwierdzali, że zainteresowanie naszą literaturą wyraźnie zmalało. Ba, pojawiły się w środowiskach literackich opinie, że zajmowanie się pisarstwem jest jedynie specyficznym hobby, porównywalnym do aktywności filatelistów czy hodowców rybek akwariowych. Było to rozpoznanie nieco autoironiczne, ale i gorzkie zarazem. Jednak fakty zdają się je potwierdzać.
     Nakłady książek były w ostatnich latach i wciąż są mizerne. Trudno twierdzić inaczej, jeśli w kraju, który ma blisko 40 milionów mieszkańców powieści rodzimych prozaików – mam na myśli autorów z górnej półki – wydawane są w kilku tysiącach egzemplarzy, a nakład powyżej 10 000 uważany jest za wielki sukces. Literatura przestała budzić emocje, prowokować do dyskusji, co więcej, duża jej część przestała być w ogóle zauważalna dla ludzi niezwiązanych ze światem literackim. Mam tu na myśli tomy poetyckie czy książki wydawane przez małe wydawnictwa, które w większości rozprowadzane są poza oficjalnym obiegiem księgarskim. Inaczej rzecz ujmując, teksty literackie przestały być „tematem dnia”, o czym można się przekonać chociażby zapoznając się z zawartością bloków kulturalnych w mass mediach. O ile na początku lat 90. w prasie codziennej czy telewizji nowościom wydawniczym poświęcano wiele miejsca, omawiając książki zarówno uznanych autorów, jak i debiutantów, o tyle obecnie robi się to incydentalnie. Zauważalny stał się także upadek prestiżu pisarzy, zepchniętych z pozycji autorytetów. Wyjątkiem są wprawdzie Nobliści, ale zaznaczyć trzeba, że Wisława Szymborska czy Czesław Miłosz funkcjonują już nie tyle jako twórcy literatury, co raczej – swoiste instytucje kulturalne. Mało kto skłonny jest uważnie wysłuchiwać pisarzy czy nawet udzielać im głosu w ważnych debatach publicznych. Nic w tym dziwnego, bo przecież kogo może obchodzić głos hobbystów!?
      Powtórzę, literatura stała się na powrót tylko literaturą i znalazła się na marginesie zainteresowań Polaków, którzy zajęli się przede wszystkim oswajaniem nowych warunków społeczno-gospodarczych. Co gorsze, jej marginesowość utożsamiono z rzekomą marginalnością, wedle zasady, że to, co na znajduje się na marginesie naszej codziennej krzątaniny nie posiada wartości i znaczenia. Takie postawienie sprawy przez ludzi spoza świata literackiego wydawało mi się zrozumiałe. Trudno przecież wymagać, aby w czasach dosyć bezwzględnego kapitalizmu i kultu pieniądza dorabiający się ludzie cenili aktywność twórców, skrobiących sobie gdzieś na boku teksty, które najczęściej nie przynoszą ani wielkich pieniędzy, ani sławy. Trudno mi się jednak pogodzić z tym, że w znaczenie i wagę literatury zdaje się wątpić wielu ludzi ją współtworzący. Jakby zapomnieli oni, że zajmują się tylko, ale i aż literaturą. W znacznej mierze była to pochodna załamania się w latach 90. systemu wartościowania tekstów literackich. Krytycy i literaturoznawcy nie potrafili dojść do porozumienia, co stanowi o arcydzielności tekstu, zrezygnowali z ustalania literackich hierarchii. Podejrzliwie traktowali zbyt „twarde” sądy wartościujące. Koniec końców doprowadziło to do sytuacji, że właściwie jedynym miernikiem wartości tekstów literackich stał się rynek.
     
     Na rynku czy rynkowa?
      W poprzednich latach często powtarzano prorynkową mantrę: książka znalazła się na rynku, należy traktować ją jak towar, a ten towar jest lepszy, który znajduje więcej nabywców. Fascynacja rynkiem doprowadziła do jego fetyszyzacji. Rynek traktowano nieomal jako swoisty papierek lakmusowy, wskazujący wartość tekstu literackiego (wedle zasady, że „rynek ma zawsze rację”). I w tym przypadku nastąpiło niebezpieczne utożsamienie, zmieszanie dwóch pojęć: książki na rynku i książki rynkowej; utożsamienie dodatkowo komplikujące i tak niezbyt jasną kwestię wartościowania literatury.
      Książka obecna na rynku nie musi być wcale rynkowa. Często tak właśnie jest, ale przecież nie zawsze. Pisząc „książka rynkowa”, mam na myśli tego rodzaju teksty, które tworzone są z myślą o dotarciu do jak największej liczby czytelników, a więc – przedstawiam rzecz całą w dużym skrócie – łatwe w lekturze („czytalne”), wykorzystujące oswojone już przez czytelników schematy narracyjne i poruszające modne w danym momencie tematy. Książki tego rodzaju pisane są nieomal na zamówienie czytelników, zaspokajają ich, już wcześniej objawione, potrzeby lekturowe. Przykładem tego rodzaju produkcji są chociażby powieści przedstawiające historie kolejnych polskich klonów Bridget Jones. Pozostałe książki po prostu są na rynku. Odnoszą na nim sukces albo nie, ale ich powstanie nie jest stymulowane chęcią zaspokojenia rynkowego popytu. I nawet jeżeli czasami wydaje się, że książka na rynku i rynkowa są do siebie podobne, to najczęściej w tej pierwszej znaleźć można estetyczny czy intelektualny naddatek, czyli po prostu literaturę.
      Postrzeganie literatury wyłącznie w kategoriach rynkowych prowadzi do absurdalnych pomysłów na jej uzdrowienie, czytaj: umasowienie. Takich chociażby jak propozycje Stokfiszewskiego. Bo co też proponuje krytyk „Ha!artu”? Ludzi nie interesuje poezja, więc powinniśmy dać sobie spokój z wierszopisaniem i zająć się prozą. Ale przecież czytelników nie zajmuje każdy rodzaj prozy. Chcą przede wszystkim tej, która podejmuje „tematy społeczne”. Stokfiszewski pisze, że w takiej sytuacji niecierpliwie czeka na „powieści o niechcianych dzieciach, o skorumpowanych politykach, o losach byłych funkcjonariuszy aparatu bezpieczeństwa po roku 89., o strajkujących hutnikach, o lekarzach zabijających pacjentów i tych którzy przyjmują po pijanemu i tych którzy wystawiają fałszywe recepty (…)” i tak dalej. Wszystko pięknie, ale chciałbym wiedzieć, dlaczego czytelnik miałby sięgać po książkę na przykład o aferze Rywina, jeżeli zna całą historię z mediów. Stokfiszewskiego „pomysł na literaturę” doprowadziłby prędzej czy później do przekształcenia literatury w coś w rodzaju zakładniczki mediów, podążającej za nią ślepo i tworzącej rozbudowane przypisy do historii przedstawianych w gazetach i telewizji.
      Antidotum na nikłe zainteresowanie literaturą nie jest wyłącznie wybór właściwego, „nośnego” tematu i dostosowanie się do potrzeb rynku. Pisałem o tym już nie raz i nie dwa, ale powtórzę znowu: szansę na zaistnienie – czy inaczej: sukces – ma literatura odkrywcza, inspirująca poznawczo, odważna, umiejętnie wprowadzająca formalne nowinki. To literatura ma zawładnąć czytelnikiem, a nie odwrotnie. I wbrew pozorom twierdzenie takie wcale nie jest sprzeczne z katechizmem marketingowo-promocyjnym, który przyjęło do wiary wielu ludzi robiących i wydających literaturę. Przecież nieomal wszyscy badacze społeczeństw konsumpcyjnych – a takim właśnie stało się nasze społeczeństwo – zgadzają się, że największe sukcesy finansowe odnoszą nie ci, którzy spełniają już istniejące potrzeby konsumentów, ale ci, którzy kreują nowe, uwodzą nowymi produktami, obiecując niesamowite, bo nieznane wcześniej atrakcje i przyjemności. Ale by nasi pisarze stali się kreatorami czytelniczych potrzeb, a nie poprzestali na byciu rzemieślnikami, piszącymi na zadany temat, muszą wierzyć w literaturę, w jej sens i znaczenie.
     
     Róbmy swoje… i jeszcze więcej
      Stokfiszewski, w odróżnieniu od Wiśniewskiego, nie wierzy w literaturę, mimo iż marzy mu się, żeby była silna i wpływowa, żeby miała „władzę”. Cóż, może stracił tę wiarę zajmując się młodą poezją, żyjącą w getcie ignorowanym przez czytelników, media a nawet większość krytyków. A może za bardzo uderzył mu do głowy sukces komercyjny debiutanckiej powieści Doroty Masłowskiej, mocno promowanej przez środowisko „Ha!artu”. Nie wiem. Nie jestem także pewien, czy Stokfiszewski zdaje sobie sprawę, że przekonanie, iż literatura musi ustawić się frontem do czytelnika i oddać we władzę „krytyki dziennikarskiej”, oznacza w gruncie rzeczy poddanie się bez walki. Krytyk daje przecież wyraźny sygnał: nie mamy sił przebicia, nasza amunicja to ślepaki, niech więc ktoś nam pomoże, bo sami nie damy rady. Chętni do pomocy pewnie się znajdą, ale tylko wtedy, gdy zwietrzą interes. Nie zrobią tego jedynie w imię dobra literatury, skoro nawet sami ludzie z nią związani nie są do końca pewni jej wartości.
      W przeciwieństwie do Stokfiszewskie – wierzę w literaturę. Więcej nawet, jestem pewien, że nawet gdyby pisarze zajmowali się wyłącznie wymyślaniem nowych form i szlifowaniem stylu, nawet gdyby robili to przy mizernym zainteresowaniu czytającej publiczności, to ich działalność miałaby sens i znaczenie. Każda „robota” w języku ma wartość, bo sprawia, że język, którego używamy do opisu i interpretacji świata, staje się odpowiednio giętki i pojemny, aby przedstawić nasze doświadczenia. Jeżeli sami nie wypracujemy takiego języka, to ktoś nam go narzuci, oczywiście ze szkodą dla naszej wolności. Ale obecnie pisarze wcale nie zamykają się w „wieżach z kości słoniowej” i nawet jeżeli znajdują się gdzieś na marginesach życia społecznego, to nie znaczy, że niekoniecznie interesują ich tylko to, co tam właśnie się dzieje. Literatura podpowiada nam języki opisu świata, podaje interpretacje rzeczywistości, stara się przedstawiać mniej znane sfery życie, oswaja nas z Innym. Może wciąż jeszcze nie robi tego na tyle efektownie i efektywnie, żeby porwać ogromne rzesze czytelników. Sądzę jednak, że ostatnie lata wskazują, że polskiej literaturze coś drgnęło, że ma się ona coraz lepiej.
      Wiśniewski zaleca: „róbmy swoje, po prostu róbmy swoje”. Na pozór to dobry pomysł, bo nie ma przecież sensu ciągłe biadolenie, siedzenie gdzieś w kącie i użalanie się na kiepski los pisarza w III RP; nie ma też sensu poddawanie się władzy rynku i mediów. Trzeba robić swoje, czyli zabiegać o to, by powstawała jak najlepsze wiersze i powieści. Ale czy to wystarczy? Żyjemy w czasach bezlitosnej konkurencji; kultura w ogóle, a w tym oczywiście i literatura, przegrywa niestety wyścig o pieniądze, dostęp do mediów czy prestiż. W tej sytuacji – mówiąc obrazowo – aby pozostać w miejscu, trzeba biec z całych sił, a chcąc zrobić krok do przodu, należy pobić rekord świata na setkę. „Róbmy swoje” to jedynie program minimum. Powinniśmy robić jeszcze więcej. Konieczne są zabiegi o odbudowanie prestiżu literatury, ponowne przekonanie ludzi, że nie służy ona tylko dostarczaniu mniej lub bardziej wciągających historyjek, które można sobie przeczytać w wolnej chwili. Musimy powtarzać cierpliwie, że literatura stanowi niezbywalną część naszej kultury, że ma wartość, że może pomagać w zmaganiach ze światem. Ale wcześniej należy porzucić myślenie o rzekomej marginalności literatury i dziecinną wiarę w moc rynku, który „zawsze ma rację”. Oczywiście, to nie oznacza wcale, że powinniśmy odrzucić wszelkie strategie rynkowe, medialne czy reklamowe. Mogą one przecież pomóc w dotarciu do jak największej liczby czytelników. Trzeba tylko uważać, żeby media czy rynek pozostawały użytecznymi narzędziami upowszechniania literatury, a nie – wyznacznikami jej wartości. Tyle tylko i aż tyle.
     

Robert Ostaszewski





Witryna Czasopism.pl (http://witryna.czasopism.pl/)
Nr 26 (73) z dnia 22 września 2003