Witryna Czasopism.pl (http://witryna.czasopism.pl/)
wydanie przedpremierowe z dnia 20 maja 2001

Kolesiowatość

„Dziennik Portowy” – „Tytuł” – „Kresy”

     Wydawało się, że młodej poezji grozi zamknięcie w obiegach środowiskowych, w których czytali ją i omawiali jedynie koledzy po piórze. Może jednak coś się zmienia? Tak przynajmniej można pomyśleć po lekturze „Dziennika Portowego” nr 3 (2001).
          Jednym z ośrodków „przyjacielskiego” obiegu literackiego wydawał się Fort Legnica w Legnicy , miejsce dorocznych spotkań dość wąskiej grupy poetów. Ukazująca się tam „Gazeta Forteczna” drukowała jedynie poetów z tego środowiska. Niedawno „Gazeta” zmieniła nazwę na „Dziennik Portowy” , wychodzi teraz bardziej regularnie, drukuje sporo tłumaczeń i zaprasza rozmaitych poetów. W nowym numerze pojawiają się postaci z różnych szkół poetyckich – niewiele wspólnego mają: Wojciech Bonowicz, Andrzej Sosnowski , czy Mariusz Grzebalski , poza tym , ze niedawno wydali nowe tomiki, właśnie w serii „Port Legnica”.
          „Dziennik Portowy” składa się z wierszy, wywiadów i szkiców. Wywiady zawsze wydawały mi się w tym piśmie szczytem „kolesiowatości”, widać było, że rozmówcy bardzo się lubią, w związku z tym porozumiewają się półsłówkami, koleżeńską „grypserą”, a z samej rozmowy emanowało obopólne przeświadczenie, że właściwie nie ma o czym gadać. Tym razem rozmawiają ze sobą m.in. poeci, którzy niedawno tak ostro polemizowali na łamach „Tygodnika Powszechnego”: mianowicie Jacek Podsiadło i Jacek Gutorow. Z pamiętnej polemiki wynikało, że obaj zupełnie co innego rozumieją pod pojęciem „poezja”. Wywiady w tym numerze polegają właśnie na zderzeniu różnych języków, obcych światów i okazuje się, że w ten sposób poeci mogą powiedzieć, choć to trudne , coś o swoich wierszach. Wojciech Bonowicz tłumaczy dlaczego pisze wiersze posępne, krótkie i prawie pozbawione przecinków: trzeba pozostawiać to, co istotne, resztę wykreślać.
          Poeci mówią dużo o krytyce literackiej. Niektórzy, jak Jacek Gutorow, sami się nią zajmują: Pewien język krytyczny traci powoli skuteczność . Kiedy po raz n-ty czytam w recenzji , czy szkicu , że Iks „stawia pytania egzystencjalne”, a Igrek „wadzi się z Bogiem”, to wiem, co będzie dalej. Nie chodzi o słuszność takich konstatacji, ale po prostu o ich retorykę, a więc o siłę oddziaływania na słuchacza. Jak widać chodzi o kwestie praktyczne. O znużenie językiem, który pewnie mówi prawdę, ale kojarzy się z salą lekcyjną, akademią, kołem polonistów etc. Z kolei Andrzej Sosnowski zauważa, że w wielu użytkowych tekstach krytycznych brakuje miłości do literatury i – co za tym idzie – poczucia, że rzeczywistość literatury jest zawsze nowa. Sosnowskiemu marzy się coś w rodzaju szkoły czytania i pisania dla ludzi, którzy zajmują się literaturą: Kiedyś i to mi się przyśniło: bezustanny szmer rozmów, głowy pochylone nad książkami, spacery po tych długich schodach i kolorowym rynku, wycieczki, kolacje, nocne sympozja w hotelu. Ludzie, którzy zajmują się literaturą powinni mieć trochę czasu i miejsca na osobności, na rekolekcje. Pisarz nie powinien czytać tego, co o nim piszą, z taką opinią wśród piszących możemy spotkać się bardzo często. A jednak całkiem życzliwie o tekstach krytycznych mówi choćby Olga Tokarczuk w nowym „Tytule” (3/2000): Czytam i przejmuję się. Było kilka takich, które mnie zabolały. Ale nawet wtedy myślę, krytyk może rozwijać autora. Pokazuje mu takie punkty widzenia, których autor w swoim twórczym amoku nie dostrzega. Wyobrażam sobie, że tak powinna działać krytyka. Krytyk to jest ktoś, kto ma dystans. Potrafi zobaczyć tekst w jakimś szerszym kontekście. I wtedy to może być twórcze.
          Któż mógł się spodziewać, że wirus „kolesiowatości” zawędruje aż do „Kresów” (4/2000)? Nie pojawił się tam ani w postaci przychylnej recenzji pisanej przez krytyka zaprzyjaźnionego z autorem, ani w rozmowie, w tonie tak familiarnym, że nieczytelnym dla nieznajomych królika. Znalazł miejsce we fragmencie powieści Jarosława Klejnockiego, która ukaże się pod tytułem Jak nie zostałem menelem . Jak wynika z fragmentu, jest to pomieszanie lirycznych wspomnień z lat osiemdziesiątych: szkoła, kumple i Mokotów (wszyscy kochaliśmy Niziurskiego) i fragmentów quasi-dziennikowych pełnych autentycznych postaci – z komentarzami takimi chociażby: A Darek Nowacki radzi mi w liście, bym się zdecydował o czym to w końcu ma być ta opowieść. Albo lekki dystans podlany ironią, albo nostalgia z jej łzawą „duszaszczipatielną” – czy jak tam się mówi – nastrojowością. „Kolesiowatość” tej prozy jest całkowicie świadomą strategią – pisać nudno o rzeczach nudnych, zwyczajnych, o osobie i swoich kolegach, bo przecież nie da się nigdy Opisać Rzeczywistości. Proza ta wydaje się parodią wielu książek o latach osiemdziesiątych m.in. Jak zostałem pisarzem Andrzeja Stasiuka i rozmaitych tekstów ukazujących się w piśmie „Lampa i Iskra Boża”. Jest być może parodią nawet udaną, widać jednak, że „kolesiowatość” ma moc trującą.
     

Justyna Sobolewska





Witryna Czasopism.pl (http://witryna.czasopism.pl/)
wydanie przedpremierowe z dnia 20 maja 2001