Witryna Czasopism.pl (http://witryna.czasopism.pl/)
Nr 24 (71) z dnia 2 września 2003

BOOM NA ALBUM


     Nie ma się co oszukiwać – najpierw ludzie rysowali, zaś zapisane słowo było potem. Nawet bardziej niż potem. Potrzeba komunikowania się poprzez obraz ma długą tradycję, której należy się szacunek, a nawet cześć. Całe pokolenia bowiem głowiły się nad tym, jak sobie uprzyjemnić życie oglądając to, co warte jest obejrzenia, jak oglądane wyeksponować i najlepiej raz na zawsze uwiecznić. Dla dobra niniejszych rozważań pozostaniemy przy wakacyjnym temacie „jak je wyeksponować” odnalezionym w wakacyjnym, sierpniowym numerze pisma „Spotkania z zabytkami” w tekście Album do przechowywania fotografii.
     
     Ty albusie?
     Najpierw było łacińskie słowo „albus”, czyli biały. W starożytnym Rzymie w ten sposób określano miejsca z ogłoszeniami. Następne słowo to (albus) nabierało znaczenia i wielosensów, aż w XVII wieku modne damy posiadły sztambuchy i to był drugi prapoczątek. Te z kolei (sztambuchy), z czasem, przybrały formę romantycznych, bogato zdobionych albumów.
     W XIX w. album oznaczał piękną księgę z wycinkami, biletami i tym podobnymi duperelami świadczącymi o płochości kobiecej i szerokich zainteresowaniach towarzyskich pań. Wkrótce więc zamieszkały w albumach pocztówki i w ten sposób zbliżamy się do dzisiejszego, pełnego znaczenia słowa album. Po drodze jeszcze można odnotować kilka znamiennych ciekawostek: długo sprzedawano albo albumy już zapełnione pięknymi, wartościowymi widokami, albo puste – do zapełnienia. Albumy wyposażano także zdjęciami tematycznymi, robionymi jeszcze w sposób wymagający od fotografa nie tylko „oka”, ale też znajomości podręcznika chemii do kilku klas. Pierwszy, bardzo skomplikowany proces negatywowo-pozytywowy nazywał się kalotypia; proces albuminowy (albumina to białko jaj!) był następny, a technika mokrego kolodionu – kolejna.
     
     Duma w albumach
     Przykładowe tematy pieczołowicie wklejanych zdjęć nie dotyczyły jednak pomysłowości fotografa. Były to: starożytne zabytki, najnowsze odkrycia archeologiczne, przedstawiciele panujących rodów - same atrakcje o zacięciu dydaktycznym. Wraz z rozwojem sztuki fotografowania umieszczano także zdjęcia rodziny i przyjaciół (w tej kolejności) i używano ich jako swoistej ozdoby mieszczańskiego salonu, który w ten sposób zyskiwał kolejny temat salonowej konwersacji.
     Ówczesne albumy były naprawdę ozdobne, drogocenne wręcz i niepowtarzalne. Ważne była nie tylko ekspozycja, nie byle jaka zresztą, fotografii, ale też niebanalne, wystawne opakowanie. Przeurocze jest to, że fani albumów (i fanki) entuzjastycznie tworzyli „albumy piękności polskich”, w których zbierano fotografie ludzi uważanych za wyjątkowo urodziwych. Autorka artykułu Albumy do przechowywania fotografii, Izabela Zając, podejrzewa, że stąd właśnie wziął się zwyczaj zbieranie podobizn aktorów i gwiazd scen muzycznych. Tak czy siak, potrzeba klasyfikowania „piękności polskich” w narodzie wielka była i do dziś trwa niezmiennie. Tylko kryteria są zmienne, niestety.
     Produkcją albumów nie mógł się parać każdy. Zajmowali się tym wąsko wyspecjalizowani introligatorzy, a samą sprzedażą – księgarnie i zakłady fotograficzne.
     Bezpośredni wpływ na wygląd albumów miały aktualne mody. Nowości (np. inny rodzaj zapięcia) wprowadzano powoli i z rozwagą. Sama wymiana okładki tekturowej na drewnianą nie odbyła się tak od razu. Był to proces długi i złożony. Nie od razu przyjął się też sposób łącznia oprawy z blokiem za pomocą ozdobnego sznurka. Potem jednak wszystko nabrało tempa: i życie, i produkcja albumów, i robienie zdjęć – wiadomo postęp… Albumy stawały się coraz tańsze, a co za tym idzie coraz bardziej powszechne. Ewolucja ich wyglądu, to fascynująca sprawa, zaintrygowanych odsyłam do sierpniowych Spotkań z zabytkami.
     
     Atut to passe-partout
     Te tajemnicze księgi zachowały się w tak niewielu domach, że co wrażliwym serce się kraje z żalu (autorce się kraje na przykład). Miały swój czar, klimat tworzony np. przez szlachetne zdobienia, czyli okucia, złocenia, ramki i w ogóle wszystko, co oko mogło cieszyć subtelne. Najstarsze albumy, które można poznać dzięki sierpniowemu numerowi Spotkań... pochodzą z lat 1858–1865. Izabela Zając dokładnie je opisuje, mało poetycko wprawdzie, ale instruktywnie. Bo użycie, a właściwie otwarcie i zamknięcie takiego albumu, wcale nie było taką oczywistą sprawą, o umieszczaniu zdjęć nie wspominając.
     Wyjątkowo ważna była wielkość fotografii. Rozróżniano format wizytowy, format gabinetowy, format „promenada” i „imperial” (największe, gdyby ktoś miał wątpliwości).
     Zdjęcia w określanych w ten sposób formatach nie mogły być wklejane byle jak. Służyło do tego na przykład passe-partout w formie całostronicowej, kolorowej litografii. Dzieło sztuki. Okienka były oczywiście różnych kształtów i wielkości, z których do woli wyłaniać się mogli kochani (i mniej kochani) bliscy.
     Od 1887 roku datuje się smutny proces upraszczania produkcji albumów. Powszechne stają się oprawy tekturowe i albumy bez okuć, coraz bardziej przypominające współczesne egzemplarze. Oczywiście można znaleźć nowe albumy cudnej piękności i jeszcze cudniejszej ceny, zrozumiałej ze względu na ową piękność, ale pomimo tego pozbawione są one uroku albumów prababek i pradziadków.
     Stary album to prawdziwy skarb, to podróż w czasie bez skomplikowanej maszynerii, podróż przez style, epoki, wspomnienia. Nawet album z lat 70. można uznać za urokliwy, jeśli ma czarne kartoniki przygotowane do wklejenia zdjęć o różnych formatach. A teraz… plastiki i zdjęcie cyfrowe. Niby wszystko jest możliwe, ale jak tu ze śliskiej płyty zrobić dzieło sztuki, co?
     

Miłka O. Malzahn





Witryna Czasopism.pl (http://witryna.czasopism.pl/)
Nr 24 (71) z dnia 2 września 2003