Witryna Czasopism.pl (http://witryna.czasopism.pl/)
Nr 23 (70) z dnia 22 sierpnia 2003

APIAT’ KRYTYKA


     Jest w tym chyba pewien paradoks: im pozycja i siła oddziaływania krytyki zdają się być słabsze, tym więcej pisze się o niej samej. Od dobrych kilku lat raz po raz pojawiają się rozmaite dyskusje redakcyjne, ankiety czy numery czasopism poświęcone rozważaniom na temat kondycji krytyki. A może żaden to paradoks? Przecież słabowity pacjent zazwyczaj chętnie zastanawia się, co by zrobić, aby polepszyć zdrowie i samopoczucie.
      W nowym numerze „Kresów” (2003 nr 1, tak właśnie, pierwszy tegoroczny numer tego kwartalnika pojawił się dopiero w lipcu) redaktorzy umieścili dwa teksty z rodzaju „krytyko, jaka jesteś?”: artykuł Rafała Rutkowskiego Krytyki literackiej przygody z wolnością i esej Ingi Iwasiów Istnienie jako nieistnienie. Teksty te mają różną formę i wagę, ale podobną wymowę. Otóż zdaniem obojga autorów z naszą ponoć dychawiczną krytyką wcale nie jest źle, przynajmniej ostatnio. Dlaczego? Zacznę prezentację zgodnie z kolejnością zaproponowaną przez redaktorów lubelskiego pisma.
     Rutkowski sporo naczytał się tekstów krytycznych i metakrytycznych powstałych po roku 1989, z tego materiału wysmażył artykuł z przypisami, jak trzeba. Chyba jednak trochę w tej mnogości skonsumowanych materiałów źródłowych się pogubił, bo we własnym tekście nie uniknął pewnych nieścisłości i uproszczeń. Dla przykład: autor twierdzi, że „bruLion” był pismem „o charakterze głównie lokalnym”. A przecież „brulion” jaki był, taki był – daleki jestem od przeceniania roli tego pisma – ale na początku lat 90. był maszyną napędową całej „młodej” literatury (a że jechała ona na podrabianym paliwie, to już inna sprawa). Trudno więc mówić o środowisku, które w pewnym momencie było nadobecne w mediach, że miało jedynie „charakter lokalny”. Poza tym Rutkowski przedstawił „młodą” krytykę lat 90. jako bezideową, niechętną formułowaniu „jasnych deklaracji światopoglądowych”. Badacz nie zaglądał więc chyba ani do Marzenia o chuliganie Andrzeja Horubały, ani do Zamieszkać w katedrze Wojciecha Wencla, w których to książkach deklaracje światopoglądowe są aż nazbyt jasne.
      Mniejsza jednak o potknięcia w artykule Rutkowskiego. Jaka jest główna teza tegoż tekstu? Autor wskazywał, że „młoda” krytyka po roku 1989 nie potrafiła właściwie korzystać z wolności. Jest to rozpoznanie do pewnego stopnia słuszne. Przeświadczenie o kryzysie krytyki w dużym stopniu bierze się właśnie stąd, że nie wszyscy chcą czy potrafią przemyśleć i oswoić nową sytuację, w której znalazła się cała kultura, a więc i krytyka. Rutkowski skatalogował rozmaite ograniczenia i zagrożenia wolności krytyki w latach 90., wskazując na jej uwikłania w układy środowiskowe i medialne, niechęć do „wszelkich teorii literackich” (sic!), sztywne trzymanie się przez krytyków ról „pielęgniarza”, „czytelnika”, „pisarza” i „naukowca”, brak zainteresowania kwestiami tradycji i ideologii, a także niepewność w wartościowaniu dzieł literackich i ustalaniu ich hierarchii. Autor artykułu celowo użył nazbyt czarnego atramentu (nie jestem jednak pewien, czy Rutkowski zdaje sobie sprawę, że niektóre jego tezy są nazbyt ogólne, a przez to łatwe do podważenia), kreśląc obraz krytyki w poprzedniej dekadzie, aby tam bardziej zajaśniał jego faworyt. Kto nim jest? Na to wskazuje już tytuł tekstu wydrukowanego w „Kresach”: ulubieńcem Rutkowskiego jest Piotr Śliwiński, autor tomu tekstów krytycznoliterackich Przygody z wolnością. Autor ceni poznańskiego krytyka przede wszystkim jako „strażnika kanonu”, który zamierza „strzec tradycji i kultury, wspierających się między innymi na literackich arcydziełach i stosować kryterium ‘arcydzielności’ podczas oceniania zwłaszcza nowo pojawiających się utworów”. Innymi słowy: zdaniem Rutkowskiego Śliwiński kieruje się w krytycznoliterackiej robocie „zasadami”, co różni go od innych „młodych” krytyków. W takiej właśnie krytyce, opartej na „zasadach” i tradycji, autor artykułu widzi przyszłość – prawdopodobnie: lepszą – naszej krytyki. Rutkowski podchodzi do zagadnienia ze sporą naiwnością. Trudno jest obecnie, przy tak wielkim zróżnicowaniu, zatomizowaniu kultury, po przerobieni choćby skróconej lekcji ponowoczesności (ale Rutkowski reaguje chyba na to słowo swędzącą wysypką), odwoływać się tak po prostu do pojęcia „kanonu” czy „arcydzieła”. Zawsze jest to czyjś „kanon”, wskazane przez kogoś – czy jakieś środowisko – „arcydzieło”. „Kanony” są różne, tak jak różni kompletujący je krytycy czy historycy literatury. Wydaje mi się, że z tą różnorodnością nie ma ani potrzeby, ani sensu walczyć.
      Rutkowski, stawiając na Śliwińskiego jako nieomalże odnowiciela „poważnej” krytyki, potwierdził – chyba nieświadomie – oczywistość: obecnie liczą się jedynie krytycy wyraziści i konsekwentni, którzy potrafią własną, prywatną wizją literatury zainspirować i zachęcić do dyskusji innych, ci, których teksty działają na zasadzie katalizatorów. Rozwój krytyki będzie zależał – jak sądzę – nie od sztywnego trzymania się zasad, romansowania z rozmaitymi ideologiami czy podpierania się „kanonem” czy „arcydziełem”, ale od tego, czy krytycy, broniący różnych „pomysłów na literaturę”, będą chcieli ze sobą dyskutować, czy spróbują do tych dyskusji wciągać jak największą liczbę czytelników. Czyli – „w wielości nadzieja”. To już nie są moje słowa, lecz Iwasiów. Autorka Rewindykacji zawsze stara się pielęgnować różnice, bo w wielogłosowości widzi szansę rozwoju kultury i możliwości wyrażania się poprzez nią rozmaitych Obcych. A takimi Obcymi, spychanymi na margines – czy nawet: w przestrzeń nieistnienia – stają się po trosze krytycy. Iwasiów w eseju zamieszczonym w „Kresach” odpowiada na pojawiającą się w mediach krytykę krytyki. Zdaniem autorki krytyka ma się wcale dobrze. Nigdy dosyć optymizmu w naszych ponurawych czasach, więc zacytuję kilka zdań: „Już dziś można wymienić kilkadziesiąt nazwisk (…) młodszych i najmłodszych krytyków, piszących dużo, odważnie i interesująco. Zostaną w zawodzie, albo nie, jednak z pewnością istnieją. Jakość ich pracy zaś jest wyższa od jakości dziennikarstwa, które wciąż uważa się za opiniotwórcze. Nawet jeśli są wyrobnikami, rzemieślnikami, grafomanami – więcej wiedzą o strukturze dzieła, niż ich koledzy o zbieraniu informacji”. Media zdaniem Iwasiów tak naprawdę niewiele wiedzą o krytyce, bo ta nie jest dla niej interesującym tematem, więc pojawić może się tylko na zasadach pewnej ciekawostki, albo kwiatka przypinanego od święta do zgrzebnego medialnego kożucha. Iwasiów podpowiada, że nie należy się tym przejmować i łkać z żalu po kątach, tylko robić swoje, czyli pisać dobre, rzetelne, interesujące teksty. Podpisuję się pod tym obiema rękami. Nie mogę się jednak pozbyć pewnej wątpliwości: bo czy rzeczywiście możemy całkowicie ignorować to, co wypisują na temat krytyki w mediach? Chyba nie do końca. Funkcjonujemy przecież w systemie naczyń połączonych. Dla przykładu, istnienie czasopism, w których możemy drukować teksty krytycznoliterackie, uzależnione jest od dotacji. A dotacje przyznają ludzie, dla których przewodnikiem po świecie kultury są głównie media (to niestety smutna prawda). Jeżeli pozwolimy, żeby dyskutowano o nas bez nas, to już niedługo może się okazać, że chcąc zaprezentować własne tekst, będziemy musieli organizować „czasopisma mówione”, bo na druk nikt nie da nam pieniędzy. Musimy jednak trochę zabiegać o promowanie branży literaturoznawczej, bo inaczej wyścig o dotacje będziemy przegrywać nawet z artystami ludowymi rzeźbiącymi świątki.
      A jeśli już mowa o promocji… Znudzonym tematem krytyki polecam w „Kresach” artykuł Piotra Michałowskiego Skandal jako strategia promocji książki. Autor przedstawia krótką historię skandalu literackiego w Polsce, jego „morfologię” i mechanizmy działania. Michałowski pokazuje przy tym, że obecnie trzeba sporo się nakombinować, żeby wywołać skandal w literackim światku. Niestety czy na szczęście?
     

Robert Ostaszewski





Witryna Czasopism.pl (http://witryna.czasopism.pl/)
Nr 23 (70) z dnia 22 sierpnia 2003