Witryna Czasopism.pl (http://witryna.czasopism.pl/)
Nr 22 (69) z dnia 12 sierpnia 2003

DWA BŁĘKITY CZYLI ŁABĘDZIE ŚPIEWY BRULIONOWOŚCI


     Wypada zacząć od pewnego wiersza. Proszę się nie obawiać, przedstawię go Państwu w skrócie, jest to jeden z tych wierszy, które można wręcz streścić (do takich postaw poetyckich przyzwyczaili nas właśnie jego dwaj główni bohaterowie). Poeta pisze „biorę pierwsze z brzegu i otwieram pożółkłe czasopismo”, „jest wiersz kogoś, kogo później poznałem / o kimś, kogo później też poznałem / i wielkim koncercie rockowym na Cracovii / na wiosnę ’82 roku”. Teraz poeta przelicza szybko w głowie, ile kto wtedy miał lat, po czym wspomina ów koncert od „swojej strony”, i właściwie nie muszę chyba już dalej streszczać tego wiersza, sam początek wystarczy. Domyślamy się bowiem, że chodzi o Wojtka Wilczyka i jego Słynny błękit, w którym pojawia się również Marcin Świetlicki. Dlaczego piszesz „Wojtka”?, zapyta ktoś. A piszę „Wojtka”, bo też go przecież poznałem, i to dosłownie parę dni po przeczytaniu Słynnego błękitu, który był pierwszym, jednym z pierwszych wierszy o’harystycznych, z jakimi w ogóle w życiu, swoim krótkim podówczas życiu, miałem okazję się zetknąć. Zacytowany zaś na wstępie Prawdziwy skarb Miłosza Biedrzyckiego1 jest bodaj jednym z ostatnich.
     Słynny błękit był chyba nie tylko dla mnie poważnym i wręcz doniosłym przeżyciem, otwarciem się nowych perspektyw, które człowiek gdzieś tam podskórnie przeczuwał, ale się ich też nieco bał, nie wiedział jak to ugryźć, a tu – proszę bardzo – od razu doskonała, klasyczna wręcz realizacja. Nietrudno się domyślić, że tytuł tego wiersza odsyła do Słynnego błękitnego prochowca, Leonarda Cohena, jednego z najwyżej u nas cenionych w latach osiemdziesiątych „bardów”. Już samo słowo „bard” sprawia, że czujemy poważanie i respekt, tymczasem w Słynnym błękicie chodzi o wiszące „od dwóch miesięcy […] w oknie akademika” niebieskie majtki ówczesnej narzeczonej Wilczyka. A przedtem mamy przyjemną historyjkę (o’haryzm polegał przecież na pisaniu „wierszy z historyjkami”) o tym, jak medytujący po buddyjsku Wilczyk spotyka Świetlickiego, który z nim nie chce rozmawiać, bo „śpieszy się na koncert”.
     Było to – chce się powiedzieć – nie dalej jak wczoraj, tymczasem Biedrzycki odnajduje ten wiersz w „pożółkłym czasopiśmie”, które słusznie kojarzy nam się z „ubiegłym stuleciem”, jakim się w międzyczasie stał dwudziesty wiek. „Nasze kobiety się starzeją”, pisał z goryczą niewiele od nas starszy Antoni Pawlak, otóż właśnie, nasze czasopisma żółkną, nie jesteśmy już młodzi. Takim tonem pobrzmiewa najnowszy tom Biedrzyckiego, któremu z pewną dozą „ironii i sarkazmu” wtóruje najnowszy Wilczyk.
     Obie te ważne książki mają ponadto bardzo podobne okładki, ukazały się bowiem w „fioletowej” serii Lampy i Iskry Bożej, serii mającej uświetnić dziesięciolecie wyjścia innej – również fioletowej – serii, a mianowicie pierwszej serii bruLionowej. Serie wydaje się dlatego, że trudno ich nie zauważyć. Nie sposób również jednak pisać o wszystkich książkach serii, krytyk wybiera sobie zatem którąś i pisze z niej recenzję. Tak się zazwyczaj składa, że wszyscy krytycy wybierają tak samo, w przypadku fioletowej serii „bruLionu” były to Zimne kraje Świetlickiego, w przypadku fioletowej serii Lampy i Iskry Bożej będą to również Zimne kraje Świetlickiego, doszło tu bowiem do ich reedycji. Jednak to nie przedruki nadają owej serii odświętnie rocznicowy charakter, lecz właśnie nowe książki poetów, którzy na tamtą serię się „nie załapali”.
     A chyba powinni. Wilczyk był – jak pamiętamy – jednym z dwóch kontrkandydatów do nagrody w bruLionowym konkursie, który wygrał Świetlicki. (Potem się wszakże okazał poetą „niezbyt płodnym”, na tomik zdobył się dopiero w 1997 r., kiedy już jego sława pierwszego – i na dobrą sprawę jedynego2 – polskiego o’harysty była już mocno zwietrzała, same zaś wiersze zbyt mocno wrosły w świadomość powszechną, by krytycy byli w stanie coś o nich odkrywczego napisać). Biedrzycki przystąpił do bruLionowców nieco później, od razu konstytuując w ich kręgu „drugie pokolenie”, bardziej skupione na sprawach języka, wyobraźni i zabawy. (Książki wydał aż trzy, wszystkie znakomite i wręcz bombowe, po czym wyjechał do Afryki w celach zarobkowych i na sześć lat słuch po nim zaginął). Obaj nie publikowali tak długo, że już wszyscy postawili sobie na nich krzyżyk – i nagle ten wielki come back, wreszcie w „fioletowej serii”…
     Wielki? A może raczej smętny? Albo jedno i drugie. Ton smętku w obu tych książkach dominuje. U Biedrzyckiego zadziwiająco mało motywów „pustynnych”, zero egzotyki, a za to nostalgiczne obrazki z Krakowa (i nawet z Kielc), „słuchanie kasety znalezionej w piwnicy”, transoceaniczne wyznania miłosne i wspomnienia, zresztą przezabawne, o Renacie Putzlacher3 i jej utarczkach z hipisem Warkoczem. A towarzyszy temu gwałtowny spadek dawnej energii językowej, uzwyczajnienie dykcji i wręcz jej trywializacja. Nie zdziwiłbym się, gdyby to w pierwszej książce, ale że w czwartej zdarza się poecie wykaligrafowany z całą powagą wers „zawirujemy w tańcu”, to już, proszę Państwa, pobrzmiewa jakimś rzeczywiście wyjętym z piwnicy Krawczykiem. I czy nie zaskakują nas nieśmiałe próby rymowania u autora, który sam parę lat temu4 stwierdzał, że współczesne odwołania do regularnych form zdają mu się: „tak nieporadne jak wiersze przed Kochanowskim, jak Legenda o świętym Aleksym, powiedzmy?”.
     W ogóle mogłaby to być (po paru retuszach) debiutancka książka, można by ją wtedy zestawiać z (powiedzmy) Dzikimi dziećmi Siwczyka – o’haryzm, ale wyzuty z teraźniejszości, cały „w butelce czasu i na widelcu pamięci…”. Niestety, przychodzi nam ją porównywać z ostatnimi książkami Sosnowskiego, Dyckiego, Macheja – i na tym tle wypada co najmniej anachronicznie. „Czy nie przyszła pora zająć się wiekiem średnim”, pyta głos liryczny w jednym z ostatnich wierszy tomu; pora przyszła, ale zająć się nie ma kto, „społeczne zwierzę języka”5 nie lubi chyba przesiadywać „na średnim stanowisku”, machło kitą i pobiegło sobie gdzie indziej.
     Wilczyk to już w ogóle idzie na całość, zaczyna tomik od wierszy cmentarnych, kończy Małą suicydologią. W środku ponure obrazki ze Śląska i jeszcze bardziej ponure (choć czasami zabawne, patrz: Destylat) – z krakowskich „kawiarni literackich”. Dziwny ten nastrój stypy u autora w sile wieku. Ale może chodzi tu właśnie o obwieszczenie końca pewnej formacji, sposobu mówienia, którego Biedrzycki chwyta się jak tonący brzytwy? Wilczyk przynajmniej się nie zmienia, nie marudzi, z jakimś (samobójczym?) uporem pisze cały czas tak samo. I choć zarzut anachronizmu pozostaje w mocy (przejadły nam się już te historyjki z wojska i kpinki z pana Ryszarda), to jednak budzi szacunek konsekwencja i mistrzowska mimo wszystko umiejętność poruszania się po wybranym obszarze (na tym polega klasycyzm, w rozumieniu proponowanym przez Igora Strawińskiego w Poetyce muzycznej). Już chciałem dodać, że Wilczyk niczym nas nie zaskakuje, lecz przecież zaskakuje nas pierwsza zwrotka tytułowego wiersza: „Gdzie nie spojrzeć – szare dachy z eternitu. / Nad nimi wyskubane pałąki topoli. / Powyżej BŁĘKIT”. Tak tak, dużymi literami, przeciwstawiony szaremu eternitowi (który przywodzi skojarzenie z jakąś tam wiecznością), już nie ten „słynny” błękit majtek, tylko poważnie, wzniośle — nieba. No proszę, Wilczyk zaczyna metafizykować, brać pod uwagę to „dość «nieludzko» brzmiące pytanie”, które na szybie jego samochodu „starały się zaznaczyć” przylepione tam podczas jazdy robaczki. I może w następnej książce będzie to już całkiem inny poeta?
     Teraz widzę, że niesprawiedliwie potraktowałem Biedrzyckiego, on przecież też metafizykuje, i jest to w jego przypadku równie zaskakujące. Czytamy na przykład: „wieczorne niebo błyszczy nieziemskim fioletem” i to słowo „nieziemski” znaczy tu najwyraźniej: spoza naszego świata. Albo też „wierzę w pustkę pełną Ciebie”, czytamy gdzie indziej i znowu ta wielka litera, nader oszczędnie przez poetę stosowana, nagle tu błyszczy jakimś niesamowitym szacunkiem wobec trudnej do zidentyfikowania Osoby. Co to się dzieje? Obaj ci koledzy są przecież (albo byli) buddystami, czy nie grozi im to, co siekło całą redakcję „bruLionu” (z której w ostatnim momencie się, by tak rzec, katapultowali, ratując skórę)? Oczywiście troszeczkę tutaj przesadzam, czepiam się marginaliów, ale w trakcie takiego pisania różne rzeczy przychodzą człowiekowi do głowy i czasem może warto się z nich zwierzyć6.
     Stwierdziłem na początku, że Prawdziwy skarb Biedrzyckiego to jeden z ostatnich wierszy o’harystycznych, jakie przyszło mi czytać. Teraz chciałbym dokończyć to jego streszczenie. Otóż poeta od refleksji na temat koncertu dość niespodziewanie przechodzi do opowieści o tym, jak poznał Marcina Świetlickiego, „który okazał się sympatycznym i kulturalnym kolegą / z czego się zresztą cieszę, bo to w dzisiejszych czasach / prawdziwy skarb”. I koniec. I czy po takim pożegnaniu uda się jeszcze komuś napisać coś tym językiem?
     1. Bardzo w to wątpię.
     2. Powątpiewam.
     3. Nie sądzę.7
     
     

Adam Wiedemann


MLB: No i tak.Warszawa: Lampa i Iskra Boża, 2002.
Wojciech Wilczyk: Eternit. Warszawa: Lampa i Iskra Boża, 2002.

Przypisy
1. Piszę o nim „Biedrzycki” na tej samej zasadzie, na jakiej o reżyserze podpisującym się „+” pisze się „Grzegorz Jarzyna”. W zasadzie powinno być „MLB”, takiego bowiem kryptonimu poeta używa ostatnio – dawniej wszakże używał innych i w ogóle stworzył wokół siebie bałagan nazewniczy, którego nie lubię.
2. Bo przecież Świetlicki, apologeta i teoretyk o’haryzmu, sam wierszy o’harystycznych nie pisał, innym natomiast się to po prostu czasami zdarzało.
3. Dziś Renata jest już laureatką Kościelskich, więc można by rzec, iż chleb darowany Warkoczowi został jej symbolicznie zwrócony. Czy jednak zasługi Miłosza Biedrzyckiego dla literatury polskiej nie są co najmniej równie wielkie? Warto się nad tym zastanowić.
4. W wywiadzie udzielonym T. Majeranowi, „Czas Kultury” 1996 nr 4.
5. Taki był tytuł wystąpienia Biedrzyckiego w Tanim programie o poezji (reż. A. Czarnecka).
6. Dostałem właśnie nową książkę Świetlickiego, czytam ją właśnie, i co? I to samo.
7. Właściwą odpowiedź proszę wziąć w ramkę.


Artykuł pochodzi z dwumiesięcznika „Pogranicza” nr 3/2003.


Witryna Czasopism.pl (http://witryna.czasopism.pl/)
Nr 22 (69) z dnia 12 sierpnia 2003