Witryna Czasopism.pl (http://witryna.czasopism.pl/)
Nr 18 (65) z dnia 2 lipca 2003
OFFOWA SIEĆ FILMOWA
„Opcje” – „TIN”
Moja przyjaciółka, od paru lat mieszkająca w Londynie, przeglądając „Wysokie Obcasy” stwierdziła, że to dziwne uczucie – dotykać gazety, którą zna się właściwie wyłącznie w wersji elektronicznej. Dla mnie niezwykła jest ciągle odwrotna sytuacja: picie kawy przed ekranem, zamiast siedzenia w fotelu z papierowym pismem na kolanach. Oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że zachowanie dla mnie (jeszcze?) marginalne, to codzienność innych. Dlatego postanowiłam przyjrzeć się kulturalnym pismom w Internecie, głównie tym, które zajmują się filmem, aby sprawdzić, czy już są konkurencją dla tradycyjnych wydawnictw.
Nie jest tajemnicą, że ludzie redagujący w miarę ambitne czasopisma poświęcone sztuce, zazwyczaj borykają się z kłopotami finansowymi, czego efektem niskie nakłady i rozciągnięty w czasie cykl wydawniczy. Internet minimalizuje te problemy, czego dowodem chociażby śląskie „Opcje” – w wersji tradycyjnej dwumiesięcznik, częściej pojawiający się w sieci (www.opcje.org.pl). Jedno kliknięcie na ikonkę z kamerą (grafika strony jest rzeczywiście pomysłowa) i jesteśmy w dziale filmowym. Przeglądając – w różnych wydaniach – teksty tego działu, zauważa się pewną prawidłowość: redakcja z jednej strony stara się odnotowywać i komentować najnowsze wydarzenia w kinie, a z drugiej – pozwala swoim autorom zajmować się filmami (gatunkami, nurtami filmowymi) nieco starszymi, mniej znanymi, ale za to, z punktu widzenia piszących – interesującymi. Mamy tu zatem – poza recenzjami – eseje historyczno- lub teoretycznofilmowe, rzetelne analizy akademickie (z zastrzeżeniem, że akademicki nie znaczy nudny albo niezrozumiały), osadzone w szerszym kontekście, odwołujące się do innych źródeł. Ten drugi aspekt wydaje mi się o tyle cenny, że coraz trudniej jest, zwłaszcza młodym autorom (tu mała uwaga do redakcji: brakuje not o autorach, sama informacja, że pismo tworzą osoby związane głównie ze środowiskiem Uniwersytetu Śląskiego, katowickiej ASP czy Akademii Muzycznej – jest niewystarczająca), opublikować dłuższy, analityczny tekst w branżowej prasie. Tym bardziej, że lektura takiego eseju może być całkiem interesująca, jak w przypadku tekstu Grzegorza Kowalskiego W ustach szaleńca z kwietniowych „Opcji”.
Ów esej poświęcony jest filmowi Johna Carpentera W paszczy szaleństwa (1995), obrazu, który przez ekrany, również polskie, przemknął bez większego echa. Przyznaję, że i mnie wówczas średnio się spodobał, być może dlatego, że za horrorami nie przepadam, a w tym właśnie gatunku specjalizuje się Carpenter, który dzięki takim filmom jak Mgła czy Halloween zyskał przydomek „Cieśla strachu”. Mimo to zasługuje – co podkreśla autor – na miano nie tylko sprawnego rzemieślnika, ale i autora filmowego, gdyż sam reżyseruje, pisze scenariusze i komponuje muzykę. Wyróżnikiem jego twórczości jest klaustrofobiczna atmosfera grozy i osaczenia, a także świadomość bogatej tradycji gatunku, z której chętnie korzysta, pozwalając sobie nawet na autoparodię. W paszczy szaleństwa to – według Grzegorza Kowalskiego – historia grozy w pigułce. Analizując film, autor szuka nawiązań literackich, przywołując twórczość i biografię Howarda Philipsa Lovecrafta oraz Stephena Kinga. Zauważa też odwoływanie się Carpentera do niemieckiego ekspresjonizmu (bez Wiene i Murnaua nie byłoby przecież horroru) czy estetyki kina Rogera Cormana oraz inspiracje malarstwem romantycznym – głównie płótnami Johna Constable’a i Caspara Davida Friedricha. Kowalski udowadnia, że film „Cieśli strachu” spełnia wymogi dzieła postmodernistycznego. I może właśnie z powodu owego nadmiaru, intertekstualnego obciążenia nie odniósł sukcesu?
Wśród recenzji kwietniowego numeru „Opcji” przeważają omówienia najgłośniejszych tytułów ostatnich miesięcy – Porozmawiaj z nią, Władca Pierścieni. Dwie wieże, Solaris. O ile z wnioskami na temat ekranizacji powieści Lema, do jakich dochodzi Basia Klarzyńska (Twór F. ) – że film Soderbergha, w założeniu autonomiczny, w istocie bez znajomości pierwowzoru literackiego jest niezrozumiały (i tu pojawia się odwieczne pytanie o adresata adaptacji w ogóle) – się zgadzam, o tyle z innymi autorkami chętnie bym polemizowała. Bo czy rzeczywiście I część tolkienowskiej sagi była tak bardzo niedobra, zwłaszcza w porównaniu z częścią II, jak przedstawia to Anna Koziołek (Potyczki z Tolkienem)? Na szczęście łączy nas jednak nadzieja, że część III przerośnie nasze oczekiwania, niemniej jednak szkoda, że nie można pod tekstem dopisać swojego komentarza, bo nie ma takiej – nomen omen – opcji.
Interaktywność medium wykorzystuje za to wrocławski „TIN. Tygodnik Internetowy” (www.tin.pl). Pismo jest bowiem wyłącznie sieciowe, więc redakcja stara się wykorzystać potencjał Internetu, w tym właśnie możliwość współtworzenia strony przez czytelników, głównie poprzez komentarze i forum dyskusyjne. A jest co komentować, bo co poniedziałek ukazuje się nowy numer, a poza tym często w tygodniu dołączane są kolejne artykuły. „TIN” stawia na aktualność, śledzenie i omawianie bieżących wydarzeń filmowych.
W wydaniu nr 70 z 7 kwietnia 2003 szczególnie interesujący wydał mi się tekst Agnieszki Zwiefki-Chwałek Ów Off i to z przynajmniej dwóch powodów. Po pierwsze zwraca ona uwagę na ważne miejsce, jakie zajmuje Wrocław na filmowej mapie Polski jako – nie bójmy się tego słowa – potęga niezależnej kinematografii. Pozycję tę budują przede wszystkim imprezy, festiwale offowe jak Slamdance Polska, OFFensiva, Wrocławska Wiosna Filmowa czy niedawno zakończony KAN (Festiwal Kina Amatorskiego i Niezależnego) oraz barwne postaci (głównie reżyserzy) związane z tym nurtem, jak bracia Dominik i Piotr Matwiejczykowie czy Bodo Kox. Ponadto rocznie w tym mieście powstaje około 30 niezależnych produkcji, co jest, zważywszy możliwości rynku w ogóle, niebagatelną liczbą. Wszystko to – podkreśla autorka – każe myśleć o próbie uczynienia z imprez offowych kulturalnej wizytówki miasta w miejsce np. Przeglądu Piosenki Aktorskiej (to, że jego formuła wymaga odświeżenia jest jasne, podobny zabieg możnaby zaaplikować kilku innym imprezom z różnych miast). Po drugie Agnieszka Zwiefka-Chwałek opowiada historię kina niezależnego (a raczej jego boomu, bo filmowców-amatorów mieliśmy zawsze), wychodząc od początków, czyli filmów takich jak Kallafiorr Jacka Borcucha czy Że życie ma sens zielonogórskiej grupy Sky Piastowskie. Zauważa też pewną specyficzną cechę twórców offowych: są pasjonatami, gotowymi dla realizacji swojej wizji np. zastawić dom, jak zrobił to Lech Mackiewicz kręcąc film pt. Rozwód, czyli odrobina szczęścia w miłości. Nie zawsze trzeba ryzykować utratą dachu nad głową, faktem jednak jest, iż część niezależnych filmowców zarabia na swoje produkcje pracując np. czy montażu czy nagrywaniu teleturniejów telewizyjnych albo reality shows. Autorka zwraca uwagę, że sam termin „kino niezależne” nie jest już synonimem eksperymentu, szeregu dziwnie połączonych obrazów, których logika jest zrozumiała wyłącznie dla twórcy. Przeciwnie, poziomem realizacyjnym zbliżają się do kina głównego nurtu, ich wyróżnikiem jest może częstsze odwoływanie się do filmowej tradycji, zwłaszcza w żartobliwy sposób, poprzez parodiowanie konkretnych filmów czy gatunków – przykładem Chinacity Piotra Matwiejczyka, wykorzystujące konwencje kina gangsterskiego. Młodzi twórcy chcą też być blisko rzeczywistości, dlatego sięgają po formułę dokumentu czy paradokumentu, jak nagrodzona Złotą KANewką za Jeden dzień bliżej kina Joanna Sokołowska, pokazująca, znane już w Polsce, małżeństwo zapalonych kinomanów. Twórcy offowi są bezkompromisowi, robią filmy za małe pieniądze i nie interesują ich praktyki typu product placement – jeśli na ekranie pojawiają się reklamy, to najczęściej takie, jakich nie życzyłby sobie żaden sponsor. Zabawne jest czytanie wywiadów z amerykańskimi gwiazdami, które wyrażają chęć zagrania w niezależnym, niskobudżetowym (tj. za parę milionów dol.) filmie – nasze rodzime, jak Katarzyna Figura, Ewa Kasprzyk, Robert Gonera czy Lech Janerka, też uczestniczą w podobnych przedsięwzięciach. Ciekawe co nimi kieruje – chęć spróbowanie czegoś nowego, moda na off, mało propozycji ze strony twórców komercyjnych czy po prostu robią to con amore? Niezależnie od powodów pojawianie się znanych aktorów w niezależnych produkcjach to ciągle jeszcze wyjątek potwierdzający regułę: kino offowe to przede wszystkim nowe twarze. Ciekawe tylko, czy przyszłość niezależnych filmowców potwierdzi, że „bunt się ustatecznia” i kino głównego nurtu wchłonie młodych buntowników. A o tym, że polskie kino komercyjne oferuje nam rozrywkę na najwyżej średnim poziomie, przekonuje Jarosław Rutkowski recenzując Show Macieja Ślesickiego (Nieudane udawanie). Szkoda, że nie odezwał się żaden obrońca tego filmu, ale może po prostu nie ma o co kruszyć kopii.
Zaletą „TINu” jest łatwość poruszania się po stronie, szukania informacji, głównie dzięki rozbudowanym linkom (autorskim i tematycznym). Są też zdjęcia z filmów i noty o autorach – po prostu dobrze jest wiedzieć coś o piszącym, nawet jeśli to lakoniczna informacja. Zwłaszcza jeśli się chce jakiś tekst skomentować. Co ciekawe jednak, tych komentarzy jest stosunkowo mało. Nie wiem, czy oznacza to, iż czytelnicy zgadzają się z autorami, są obojętni, a może nieśmiali (w Internecie?). Przyznaję, że sama też nie skorzystałam z interaktywności. Może następnym razem?
Witryna Czasopism.pl (http://witryna.czasopism.pl/)
Nr 18 (65) z dnia 2 lipca 2003