Witryna Czasopism.pl (http://witryna.czasopism.pl/)
Nr 3 (50) z dnia 22 stycznia 2003

2002 W KINIE

– „Film” –

      W historii polskiego filmu rok 2002 zapisze się z pewnością Złotą Palmą dla Polańskiego, zapowiadanymi tylko na razie reformami kinematografii, a także odkryciem, że niekoniecznie trzeba adaptować szkolne lektury, żeby przyciągnąć widzów, czego dowodem chociażby Dzień świra i Edi. Czy 2002 był przełomowy – w jakimś sensie – dla polskiego kina, pokaże przyszłość, choć – jak twierdzi w styczniowym „Filmie” Konrad J. Zarębski (2002 sezon zawiedzionej nadziei) – generalnie dla światowego filmu był to rok stracony.
      Z kilkoma wnioskami Zarębskiego można się nie zgodzić, ale w jednym na pewno ma rację: mimo ciągłego powtarzania, że po 11 września nic już nie będzie takie samo, w kinie, głównie hollywoodzkim – nic specjalnie się nie zmieniło. Owszem, opóźniono kilka premier, zwłaszcza filmów akcji, z innych powycinano sylwetki wieżowców WTC, a podczas oscarowej gali Woody Allen zaprezentował etiudę zmontowaną z fragmentów filmów rozgrywających się w Nowym Jorku. Przy okazji dyskusji o tragedii WTC doprowadzono też do paranoi polityczną poprawność zastanawiając się, czy nie powinno się zmienić tytułu drugiej części Władcy Pierścieni, bo oryginalny, czyli Dwie wieże – źle się kojarzy. Przy całym jednak szacunku dla ofiar – łączenie Tolkiena z Bin Ladenem to przesada i do takiego wniosku doszli też producenci, bo film wszedł na ekrany pod starą nazwą. Zamiast cenzurować klasyka fantasy, lepiej byłoby wyciągnąć wnioski z tego, co się zdarzyło i zmienić formułę kina akcji. Nic takiego jednak – podkreśla Zarębski – się nie stało, bo superherosi, głównie amerykańscy, dalej zbawiają świat, co sprawia, że z Tolkiena można dowiedzieć się więcej o świecie, niż ze współczesnego kina. Bujne też, niestety, rozwija się tzw. kino cyfrowe, czyli obliczone na sequel, czego przykładem choćby Faceci w czerni 2, odgrzewający pomysły części pierwszej. I w tym miejscu należałoby zrobić małe zastrzeżenie wobec wywodów autora zaliczającego do tej, niewątpliwie nisko ocenianej kategorii, trzy filmy, których kontynuacja wpisana jest w sam zamysł realizacyjny, tj. Harry Potter i kamień filozoficzny, Władca Pierścieni. Drużyna Pierścienia i Spider-Man. O ile bowiem przygody małego czarodzieja czy zmutowanego nastolatka średnio mnie obchodzą, o tyle Froda i jego drużyny bronić będę niby Gollum pierścienia, bo w moim rankingu to film conajmniej z pierwszej trójki. Zarębski zarzuca dziełu Jacksona hollywoodzki monumentalizm (czyż nie jest on wpisany w literacki pierwowzór?), a także – poetykę nadmiaru atrakcji, dotąd ponoć cechującą wyłącznie kino z Hong Kongu. Tego przede wszystkim dotyczy mój ostry protest, bo od Władcy… do kina kopanego droga dalsza niż z Shire do Mordoru. Film Jacksona to komercja, ale najwyższych lotów, gdzie efekty specjalne nie dominują nad treścią i nie spłycają wymowy literackiego oryginału. Władca Pierścieni – czy to się komuś podoba czy nie – stał się klasykiem gatunku i wysoko podniósł poprzeczkę tym, którzy chcieliby się realizować w nurcie fantasy.
      Z autorem tekstu jesteśmy zgodni w jeszcze jednej kwestii: coraz trudniej o filmy – wydarzenia, a repertuarowa codzienność kin (nie tylko polskich) to trash food, czyli epatujące przemocą thrillery, nieśmieszne i pozbawione dobrego smaku komedie czy pseudointelektualne kicze mamiące pozorami głębi. Słowem – papka, tym bardziej niestrawna, że od lat złożona z tych samych składników. Zarębski przyznaje, że niektóre z filmów tej kategorii przybierają formę dania nieco wykwintniejszego, ale dalej – mało oryginalnego. Jednak jako przykład podaje komedię Był sobie chłopiec, której obrony – może z trochę mniejszym poświęceniem – także bym się podjęła, bo adaptację powieści Nicka Hornby obejrzałam bez przykrości, ale w końcu de gustibus…
      Można byłoby odnieść wrażenie, że w 2002 roku nie warto było wydawać pieniędzy na bilety, ale – na szczęście – to mylne wrażenie. Były bowiem na naszych ekranach filmy ważne, wzbogacone autentyczną refleksją jak Piękny umysł (skądinąd ta biografia Johna Nasha też została po hollywoodzku ocenzurowana) albo Iris, a także – używając terminu autora – filmy niebezpieczne, bo wzbudzające tęsknotę za kinem, którego już nie ma, powstającym z potrzeby serca, chęci wyrażenie własnego zdania, a nie obliczonym na efekt i nastawionym na zysk. Do tej listy 7. niebezpiecznych – Gosford Park, Gusta i guściki, Kandahar, Mulholland Drive, Niebo, Pianista, Ziemia niczyja – dorzuciłabym, poza oczywiście Władcą…, Krwawą niedzielę i Drogę do zatracenia. Uzasadnienie? Ten pierwszy za wierną i poruszającą rekonstrukcję stosunkowo niedawnej historii, w której przegląda się nasza współczesność, a drugi – za doskonałe kino gangsterskie, w którym krwawe jatki są jednak najmniej istotnym elementem filmu.
      A gdzie na tej filmowej mapie jest Polska? Zarębski pisze o trzech filmach: Edi, Dzień świra i E=mc² - dwa pierwsze typy skłonna jestem poprzeć, trzeci przemilczeć. Rok 2002 wskutek polityczno-ministerialnych zawirowań miał być najgorszym dla polskiego kina, a okazuje się, że nie jest aż tak źle. Edi – niezależnie od tego, czy nam się podoba, czy nie – stał się swoistą jaskółką zmian w polskiej kinematografii, zdominowanej, jak chcą niektórzy, przez baronów (w tym numerze „Filmu” kolejny głos w dyskusji – Fundusz brakoróbstwa Wiesława Kota) – i oby tak się stało.
      Czy warto było zatem chodzić do kina w 2002 roku? Sądzę, że tak, nawet jeśli tych naprawdę wartościowych filmów było kilkanaście. Z okazji Nowego Roku należałoby życzyć, by w 2003 również warto było wydawać kilkanaście złotych na bilet, a życzenia skierować zwłaszcza do tych, którzy przybytki X Muzy odwiedzają nie tylko w celu konsumpcji popcornu.
     

Katarzyna Wajda





Witryna Czasopism.pl (http://witryna.czasopism.pl/)
Nr 3 (50) z dnia 22 stycznia 2003