Witryna Czasopism.pl (http://witryna.czasopism.pl/)
Nr 1 (48) z dnia 2 stycznia 2003

INKOWIE A SPRAWA POLSKA

– „HA-art” –

     Nic nie ginie w przyrodzie – tak twierdzą biolodzy i tylko prawdy historyczne jakoś nam giną, lub ulegają takim przekształceniom, że wręcz nie są sobą. Bywa, że oznaczają nie tylko siebie, ale coś całkiem innego. Ad rem jednak: rozpracowano anatomię imperializmu w nr 2-3 (11–12) 2002 „Ha!artu. Interdyscyplinarnego magazynu kulturalno-artystycznego”. Konkretnie Jan Sowa rozpracował, w tekście Tawantisuyu, anatomia imperializmu. Niby nie on pierwszy i nie ostatni, lecz tym razem stało się to, nie bez przyczyny, na przykładzie Inków.
     
     Słowo o inżynierii społecznej
     Czytelnik cofa się do 1532 roku, by przypomnieć sobie, jak garstka Hiszpanów podbija Eldorado w imię żądzy złota i w imię Chrystusa. Cywilizacja, którą z niejakim trudem, ale i upodobaniem niszczą Hiszpanie jest z wielu powodów godna przypomnienia. Z jednej strony złoto (wiadomo), a z drugiej – inżynieria społeczna (wiadomo dużo mniej). Do dziś po Inkach zostały drogi (8 tys. km), które prawdopodobnie przejęli oni od ludu wcześniej przez siebie podbitego, ale o owym podbijaniu później. Zostały też po Inkach wiszące mosty i inne inżynieryjne cudeńka, ruiny, z których archeolodzy starają się odczytać tajemnice cywilizacji znad jeziora Titicaca oraz muzea, w których wiedza ta, niezbyt imponująca zresztą, jest magazynowana.
     Królestwo Inków zorganizowane i zarządzane było z matematyczną precyzją. Choć było pozbawione pieniędzy i handlu, prawie nie znające społecznych zmian. Cywilizacja tak inna od naszej, jak podkreśla Jan Sowa, że aż trudno sobie wyobrazić. Ale warto spróbować. Najpierw wspomnieć jednak należy mit o niewątpliwie boskim pochodzeniu Inków, chociaż każdy lud zamieszkujący Ziemię posługiwał się podobną historią. Tyle że mit Inków doprowadził ich do zagłady, każąc wierzyć, że biali, zarośnięci i brudni Hiszpanie to właśnie bogowie. W tym Inkowie pomylili się okrutnie. Ale nie mylili się nigdy, jeżeli chodzi o organizację i funkcjonowanie własnego państwa.
     
     Słowo o sposobie
     Kolonialna ekspansja Inków trwała od zaledwie trzystu lat przed przybyciem Hiszpanów, lecz dała niesamowite rezultaty. Terytorium królestwa zajmowało ziemie wielkości 1/3 Europy!
     Klan Inków, spokrewnionych ze sobą, kontrolował całą władzą i administrację, dość uczciwie dzieląc się bogactwami. Inkowie – wielbiciele organizacji i porządku pojmowanego w matematyczno-geometrycznym sensie - byli świetnymi zarządcami. Taki talent - godny zresztą pozazdroszczenia. No i mieli świetne pomysły kolonizacyjne, które do dziś nie tracą swojej świeżości.
     Kolejne ziemie podbijane były w pokojowy sposób. Tylko czasem Inkowie prowadzili skuteczne i okrutne wojny. „W czasie pierwszego kontaktu z obcą kulturą występowali zawsze w roli przyjaznych doradców, proponując przyszłym poddanym skorzystanie ze swych cywilizacyjnych i technicznych osiągnięć”. W zamian wymagali podporządkowania się swojemu systemowi administracji, dołączali do lokalnych bogów swojego boga-Słońce, w roli naczelnej oczywiście. Najważniejszy „podbity” posążek zabierali do stolicy, Cuzco. Potem „zapraszali” wodza na naukę (język, administracja, smak inkaskiego luksusu). Taki wódz mógł się czuć w stolicy jak mieszkaniec PRL-u w Nowym Jorku niemalże.
     Niepokornych poddanych z miejsca karano śmiercią bądź przesiedlano, czyli – nic nowego pod Słońcem, jak się można wyrazić. Język Inków obowiązywał oczywiście na całym podbitym terenie i jeśli ktoś chciał zrobić coś w rodzaju kariery, musiał go znać. Trochę tak jak z angielskim, który wpisany w CV niezmiennie robi dobre wrażenie. W dzisiejszym, wolnym świecie nieznajomość języków obcych to wprost kalectwo. No i już podczas ostatniej wojny sprawdzało się nierzadko popularne powiedzenie, że dobrze jest znać język wroga.
     Podbite ludy dostarczały królestwu siły roboczej, żołnierzy i najmniejsza nawet wioska była podłączana do „globalnej ekonomii imperium”. Chłopom zostawiano 1/3 produkcji, reszta należała się Słońcu i Inkom. Inkowie raczej dbali o wyzyskiwanych i w przypadku klęsk nieurodzaju karmili potrzebujących, korzystając ze spichlerzy zaopatrywanych przez wszystkie prowincje. Dostęp do żywności jako pierwsi mieli chorzy, kaleki i kobiety w ciąży. Do tego robotnicy w kopalniach kruszców byli często zamieniani, by nie zapadli nazbyt na zdrowiu. Iście po bożemu, trzeba przyznać. Hiszpanie okazali się bardziej grzeszni nie tylko w tym względzie. W ogóle niewielu białym kolonistom zdarzało się sensowne dbanie o siłę roboczą na obcych ziemiach (na własnych zresztą także). Lecz nie o Hiszpanach pisze Jan Sowa, lecz o Inkach, którzy stworzyli system będący mieszaniną despotyzmu z socjalizmem i państwem opiekuńczym.
     
     Słowo o liczbach
     Los pojedynczych ludzi zależał od miejsca zajmowanego w imperialnej produkcji, obowiązywał zakaz podróży, nakaz małżeństwa w określonym wieku i pracy dla państwa. Nikt nie mógł awansować, ale też i nikt nie mógł się stoczyć. Aż trudno uwierzyć, że od tego czasu minęły całe wieki, i że rodzimi dyktatorzy prawdopodobnie niewiele wiedzieli o Inkach. A powinni się nimi zainteresować, bo Inkowie jako pierwsi na taką skalę postawili na szybki przepływ informacji. Co w pełni docenili dopiero współcześni.
     Wykorzystując sieć dróg i quipu Inkowie stworzyli bowiem bardzo sprawny system przykazywania informacji za pomocą wykwalifikowanych, mądrze eksploatowanych biegaczy. Quipu to był sposób kodowania i zawierał informacje tylko w postaci liczbowej. Sznurek, węzeł, kolor przekazywały konkrety, a nie subtelne epistoły. Teraz dopiero, za pomocą systemu zer i jedynek (ach te liczby), możemy sobie werbalnie pohulać (patrz media). Ciekawe jest to, że system liczbowy Inków zawierał zero, choć nie znali go np. Grecy.
     I tak wiadomości ekonomiczne, demograficzne, historyczne i administracyjne sprawnie krążyły po tamtym świecie ku chwale imperium. Jak zwykle.
     
     Słowo o upadku
     „Dzięki kombinacji kilku czynników - sprawnego zarządzania i planowania, odpowiedniej manipulacji propagandowej i technologicznej wyższości – niewielki klan rolników z doliny Cuzco podporządkował sobie gigantyczne obszary i miliony zamieszkujących tam ludzi”. No dobrze, ale imperium mimo wszystko upadło. Podbite ludy dały się nabrać na hiszpańskie gadki o wolności i mit o białym bogu, który miał nadejść, by uczyć ludzi. Hiszpanie wybili Inków i z pewnością potem bardzo tego żałowali, bo sami okazali się być zupełnie pozbawieni najmniejszych nawet cech boskich, w dodatku nie posiadali żadnego talentu do stworzenia nawet koślawego imperializmu. Nie potrafili, tak jak Inkowie, wyciągnąć przyjaznej dłoni ku potrzebującym i łapać na tę dłoń jak na wędkę. To było (i jest) takie wyrafinowanie! Choć nieuczciwe, o czym nie należy zapominać.
     W „Ha!arcie” Jan Sowa dowodzi istnienia uniwersalnej anatomii imperializmu – można się nie zgodzić, ale warto wziąć tę koncepcję pod uwagę. „Powodem ekspansji Inków, później Hiszpanów, a dzisiaj na przykład Stanów Zjednoczonych nie była i nie jest wcale chęć niesienia wiedzy, propagowania wolności i demokracji czy walki o prawa człowieka; (...) większość dzisiejszych wojen (...) ma swoje prawdziwe przyczyny w ekonomii, a nie w prawach człowieka.”
     I kto by pomyślał?
     Podobieństw jest podobno dużo więcej i niech sobie będą, ale o tym, że historia lubi się powtarzać powinno się uczyć już w podstawówkach. I powtarzać jak najczęściej w odniesieniu nie tylko do historii konkretnych ludzi, państw czy narodów, ale i całych imperiów. Imperiów przede wszystkim. Należy o tym po prostu wiedzieć, bo nie każdy może mieć szczęście (lub nieszczęście) oglądania Wielkiego Upadku na własne oczy.
     Może to i dobrze.
     
     
     

Miłka O. Malzahn





Witryna Czasopism.pl (http://witryna.czasopism.pl/)
Nr 1 (48) z dnia 2 stycznia 2003