Witryna Czasopism.pl (http://witryna.czasopism.pl/)
Nr 31 (42) z dnia 2 listopada 2002

CZAS OPUŚCIĆ SZKOŁĘ

– „Kino” –

      Przed 3 laty, gdy na ekranach królował Pan Tadeusz, „Kino” przeprowadziło krótki sondaż wśród widzów na temat tego, co sądzą o filmie. Wtedy dwóch nastolatków szczerze przyznało: „Cieszymy się, że są takie filmy jak Pan Tadeusz i Ogniem i mieczem. Teraz nie będziemy musieli czytać tych nudów”. W ten sposób potwierdza się, niestety, smutna prawda: adaptacja filmowa nie zachęca do czytania literackiego pierwowzoru, tylko je zastępuje. Wspominam o tym, bo wraz z premierą Zemsty, kolejnej z serii ekranizacji szkolnych lektur, powraca pytanie o sensowność praktyk adaptacyjnych w polskim kinie.
      Nie budzi wątpliwości odpowiedź na pytanie „czy adaptować?”, bo zabieg to stary jak kino, ciągle stosowany i to ze znakomitym skutkiem, czego dowodem takie filmy jak Pianistka, Intymność czy Władca pierścieni. Istotniejszy jest problem – „co adaptować?” W październikowym „Filmie” spytano naszych filmowców, jakie polskie książki warto przenieść na ekran. Propozycję padały różne – od Pamiętników Paska poprzez Hłaskę, Andrzejewskiego, aż po Tequillę Vargi czy Pod Mocnym Aniołem Pilcha. Tylko jeden z ankietowanych, Yurek Bogayevicz, radykalnie opowiedział się przeciw adaptacjom – propozycję ustalenia tego odpowiednim dekretem i zsyłki na Sybir jako kary za jego złamanie pozostawmy odpowiednim instytucjom pod rozwagę. Z tego sondażu można wysnuć jeden wniosek: literatura tak, ale nie z kanonu lektur szkolnych, a przecież głośne (i kosztowne) adaptacje ostatnich lat, jak Qvo vadis czy Przedwiośnie, do takich należą. Dlaczego? Bo są to – mimo kosztów – dosyć bezpieczne przedsięwzięcia: seanse dla szkół, niezależnie od wartości artystycznej filmu, podwyższą frekwencję, a i rodzinne wypady do kina w tym przypadku są częstsze. Niektórzy zarzucają filmowcom pójście na łatwiznę, ale przecież winni jesteśmy też my, widzowie – producenci Starej baśni jeszcze przed rozpoczęciem zdjęć ogłosili, że ponad 70% Polaków chce obejrzeć na ekranie sagę Kraszewskiego. Osobiście nikt mnie o to nie pytał, ale na film Hoffmana pójdę z czystej ciekawości. Podobnie zrobią też inni m.in. dlatego, że – parafrazując bohaterów Rejsu – podobają nam się filmy, które znamy, a takimi poniekąd są filmowe adaptacje literatury. Na nich – jak na medycynie – znają się wszyscy. Tu kryteria oceny są jasne: film jest dobry, jeśli w jakimś stopniu ekranowi bohaterowie, miejsca akcji, zgadzają się z naszymi wyobrażeniami o nich i odwrotnie. O ile oczywiście znamy książkę – ale w końcu od czego są bryki?
      Andrzej Wajda, w reportażu odsłaniającym kulisy powstania Zemsty („Kino” nr 10 – część numeru poświęcona jest temu filmowi), wspomina, ze gdy 57 lat temu jego profesor, Antoni Bohdziewicz, ekranizował sztukę Fredry – był przeciwny temu pomysłowi, a sam wówczas kręcił Kanał. Reżyser konkluduje: „dziś nie trzeba szukać odpowiedzi na temat dlaczego ekranizuje się Zemstę, ale dlaczego teraz nie powstaje taki film jak Kanał”. Skądinąd Kanał według scenariusza Jerzego Stefana Stawińskiego, też był adaptacją, ale podwójnie współczesną: dotyczyła stosunkowo niedawnej przeszłości i wpisywała się w klimat Października ’56.
      A dziś? Dziś również sięga się po literaturę współczesną, czego dowodem chociażby Wiedźmin, niestety jako antywzór adaptacji i filmu w ogóle. Ekranizacja kultowych opowiadań Sapkowskiego to przykład niezrozumienia literackiego pierwowzoru, mechanicznego przeniesienia wątków fabularnych oczyszczonych z wszystkiego, co decyduje o wyjątkowości tej prozy, np. specyficznego humoru. Efektem jest film dla nikogo: wielbicieli Sapkowskiego zirytował, a nieznających opowiadań do lektury nie zachęcił widok białowłosego Michała Żebrowskiego jeżdżącego nie wiadomo dlaczego od jednego potwora do drugiego. Twórcy filmu co prawda pocieszali widzów, że wszystkie wątki zostaną wyjaśnione w telewizyjnym serialu, ale kilka ostatnich niedziel temu przeczy. Dwie pieczenie na jednym ogniu, czyli film i serial, to też częsta ostatnio praktyka – przykład Wiedźmina skłania do konkluzji, że dla widza lepszy jest ten drugi, bo cena biletu wliczona jest w abonament, a pilot z wieloma innymi kanałami daje gwarancję przetrwania nieznośnych dłużyzn.
      Za adaptowanie literatury powinni brać się entuzjaści jak Peter Jackson albo twórcy, którzy nie widzą w niej produktu (znany tytuł sprzeda się lepiej), tylko inspirację, sposób na powiedzenie czegoś ważnego o życiu czy człowieku. Takie były przecież adaptacje okresu „polskiej szkoły” – Popiół i diament czy Matka Joanna od Aniołów. Może taki będzie też film według Hanemanna Chwina, którego scenariusz ponoć napisały już Agnieszka Holland i Magdalena Łazarkiewicz. Może polską widownię poruszy ekranizacja Pornografii przygotowywana przez Jana Jakuba Kolskiego – Gombrowicz do tej pory nie miał szczęścia do filmu (vide Ferdydurke Skolimowskiego), a zestawienie jego nazwiska z twórcą Jańcia Wodnika jest conajmniej intrygujące.
      Szukanie inspiracji w literaturze to nic złego, jeśli dochodzi przy tym do twórczej zdrady. Jednakże zaliczanie kolejnych pozycji ze spisu lektur to praktyka niebezpieczna: kanon wskutek reformy edukacji kurczy się, więc niedługo może rzeczywiście pozostać Reduta Ordona (Pani Twardowska już była), a poza tym – coraz trudniej o odkrywczą interpretację przerabianych przez pokolenia utworów. Drodzy filmowcy – czas już chyba opuścić szkołę, tym bardziej, że tematy leżą na ulicy, czego dowodem Edi, polski kandydat do oscarowej nominacji, szczęśliwie zrealizowany według oryginalnego scenariusza.
     

Katarzyna Wajda





Witryna Czasopism.pl (http://witryna.czasopism.pl/)
Nr 31 (42) z dnia 2 listopada 2002