Witryna Czasopism.pl (http://witryna.czasopism.pl/)
wydanie przedpremierowe z dnia 20 maja 2001
Papiery wartościowe
„Twórczość” – „Tytuł” – „Arkusz” – „HA!art”
Gdyby zarządzono głosowanie na hit miesiąca (oczywiście, hit wydobyty z czasopism kulturalnych), wysoką lokatę zająłby z pewnością wybór listów do Andy Rottenberg („Twórczość” 2001, nr 5). Ów pakiet ociekającej jadem i zalatującej stosem korespondencji podał do druku Tadeusz Komendant. W króciutki wstępie poprzedzającym autentyczne pisma nienawiści redaktor „Twórczości” zauważa: „Ten typ dyskursu, do niedawna wstydliwy, zyskał legitymizację, pojawił się w publicznym obiegu i doprowadził do dymisji Andy Rottenberg […] więcej on, ten typ dyskursu, o nas mówi, niż importowana nowomowa. On jest nasz, własny, krew z krwi i kość z kości – i jeszcze tak barwny!”. Cóż, barwność antysemickich bluzgów wydaje mi się problematyczna, wszelako Komendant ma rację: coś się przełamało, zmieniło w sposób zasadniczy. Zniknął wstyd? Chyba zniknął… Bo jakże inaczej objaśnić fakt, iż Radca Prawny mgr Kozak Bolesław (tak w podpisie pod listem) bez cienia wstydu formułuje pytanie: „Dlaczego ta żydówka kpi z naszych narodowych świętości?”. Zastanawia zarazem obecność tego wstrząsającego dokumentu na łamach miesięcznika literackiego. Komendant mówi o dyskursie, który „zyskał legitymizację”. Dodałbym od siebie: i został skanalizowany. Porażające cytaty z rzeczywistości w czasopiśmie wypełnionym prozą artystyczną, poezją i akademickim esejem? Haniebne bluzgi jako literatura?
Ilekroć przeglądam pisma kulturalne, zwłaszcza te o niewielkim zasięgu i sile oddziaływania (słowo „niszowe” byłoby tu chyba adekwatnym określeniem), nie mogę oprzeć się wrażeniu, iż opiniotwórczy margines jest szalenie gadatliwy, a do tego mówi rzeczy ważne, niebanalne, niekiedy – niewygodne. No i od razu pojawia się myśl: jaka szkoda! Szkoda, że opinie te więzi okolicznik miejsca. Gdybyż znalazł się jakiś śmiałek, mający tyle odwagi, by skierować na kolumny wysokonakładowych pism tekst utrzymany w takim duchu, jak wypowiedź Skorpiona na temat książki-laureatki, czyli tomu Różewicza Matka odchodzi, którą to wypowiedź odnalazłem na odległych stronach spóźnionego „Tytułu” (2000, nr 3). Skorpion pisze wprost o tym, o czym jeno szemrano w kuluarach, a co w żaden sposób nie przedostało się do dyskursu publicznego. Już to, że Matka odchodzi – najzwyczajniej – nie jest dobrą pozycją w dorobku zdobywcy Nagrody Nike, piękne zaś wiersze, które się wewnątrz tego składaka znalazły, „zostały napisane trzydzieści lat temu”, już to, że rdzeń książki (Dziennik gliwicki) pospolity i minoderyjny jednocześnie, itd. Cała lista obiekcji, zastrzeżeń szeptanych po kątach. Słusznych czy niesłusznych – o tym można, a nawet trzeba dyskutować, rzecz jednak w tym, że takiej dyskusji nie było.
Podobna historia z dziennikiem lektur Jacka Łukasiewicza, jaki ten prowadzi na łamach poznańskiego „Arkusza”. Jako stały czytelnik tej świetnej rubryki nie raz i nie dwa, pochylony nad notatkami Łukasiewicza, mruczałem pod nosem: szkoda, że tak cicho, cichuteńko… Tymczasem tylko w takim miejscu można otwarcie zapytać, co też na przykład stało się z Mrożkiem? Pisze krytyk (w związku z opublikowaniem najnowszej książki Mrożka, Dziennika powrotu): „Wygłasza »Kazania na górce« w »Rzeczpospolitej«. Wydawało się, że to parodystyczne, żartobliwe, że to nie Mrożek je wygłasza, ale jego figurka. Że to będzie żywioł parodii jak w nie zapomnianym (dla mnie) »Postępowcu«. Lecz nagle okazuje się, że to raczej prawdziwy kaznodzieja i prawdziwa górka” („Arkusz” 2001, nr 5).
W tym samym numerze „Arkusza” – ni z gruchy, ni z pietruchy – znalazłem nowe przekłady wierszy Puszkina (sic!) autorstwa Adama Pomorskiego. Kiedyś, w starych dobrych czasach, byłoby to wydarzenie, efektownie oprawione przez redakcję. Dziś – jak się okazuje – nowe tłumaczenia z klasyka literatury światowej to rodzaj zapchajdziury. A kiedy już mowa o przekładach – należy koniecznie odnotować, iż niestrudzona „Literatura na Świecie” (ciągle niestety spóźniona – właśnie ukazał się numer grudniowy z ubiegłego roku) przybliża polskim odbiorcom dorobek Wallace Stevensa, giganta poezji amerykańskiej doby modernizmu, autora równie ważnego co Eliot i Pound, w Polsce zaś właściwie zupełnie nieznanego.
Na koniec również miły akcent: „Ha!art”, Magazyn studentów i doktorantów Uniwersytetu Jagiellońskiego (jak chce podtytuł), rośnie w siłę i dostatek. Świeżutki pierwszy tegoroczny numer to przeszło 120 stron złożonych skandalicznie małą czcionką (normalnie byłoby tego z 300 stron), tak małą i tak ekscentrycznie położoną na szarych i czarnych tłach, że lektura krakowskiego magazynu to prawdziwa mordęga. No ale miało być miło… Otóż „Ha!art” wyraźnie zmierza w stronę opiniodawczego i refleksyjnego centrum. Co do opiniotwórstwa staje się „Ha!art” bodaj najważniejszą – obok rezydującego po sąsiedzku w Krakowie „Studium” – trybuną krytyki towarzyszącej najmłodszym poetom i pisarzom. Co zaś się tyczy refleksji dotyczącej filmu, teatru, muzyki i mediów (wymieniłem pozostałe działy czasopisma), dostrzec można, cenną skądinąd, pogoń za tematem nośnym, atrakcyjnym i modnym. I tak w numerze 1. (2001) znajdziemy m.in. teksty o kinie azjatyckim, koncertach Mansona, Britney Spears i Big Brother. To budujące, że młodzi autorzy i redaktorzy przyjęli jako zasadę: po pierwsze nie nudzić!
Witryna Czasopism.pl (http://witryna.czasopism.pl/)
wydanie przedpremierowe z dnia 20 maja 2001