Witryna Czasopism.pl (http://witryna.czasopism.pl/)
Nr 27 (38) z dnia 22 września 2002

KINO I NOWE MEDIA

– „Kwartalnik Filmowy” –

      Nowe medium przejmuje i wzbogaca funkcje starego – taka jest zasada rozwoju – co oznacza, że to drugie nie tyle znika, co się zmienia. Właśnie związkom kina z nowymi mediami (telewizja, Internet, etc.) poświęcony jest ostatni, podwójny (35-36) numer „Kwartalnika Filmowego”. Ten pokaźny tom to wymagająca lektura, zwłaszcza dla tych, którzy komputera używają wyłącznie jako maszyny do pisania, a multimedialny performance traktują w kategoriach artystycznego dziwactwa. Media cyfrowe na tyle opanowały naszą rzeczywistość, że warto (a może i trzeba) zdobyć się na intelektualny wysiłek i sięgnąć po niektóre teksty, chociażby po to, by dowiedzieć się, co ma wspólnego Eisenstein z MTV i jak inteligentny agent w przyszłości zmieni nasze życie. Szczególnie polecam trzy z nich.
      „Tyle w nich naturalności, co w zupce w proszku” – mawiała moja współlokatorka wyrażając dezaprobatę dla Wielkiego Brata i generalnie – reality show. Cieszy ją zapewne, że Wielki Brat po trzech edycjach opuścił nasze ekrany, mniej pewnie fakt, iż sam program stał się częścią życia społecznego: wiemy czym jest „pokój zwierzeń”, przedszkolaki bawią się w nominowanie, a w Międzyzdrojach w ilości rozdanych autografów z Picią z I edycji może się mierzyć chyba tylko Cezary Pazura. Jesienią, wraz z nową ramówką telewizyjną, mogą pojawić się inne reality shows, stąd warto przeczytać tekst Ewy Mazierskiej Reality TV – próba analizy, dający wszechstronny opis gatunku. Mnie zainteresowały dwa aspekty. Po pierwsze – pewien paradoks związany z reality show jako gatunkiem postmodernistycznym: cechą postmodernizmu jest rozdrobnienie (wielość mediów i ich oferta sprawia, że mała liczba widzów ogląda to samo, co oznacza mniej wspólnych doświadczeń dzielonych z innymi), tymczasem B. B. , zwłaszcza przy nominacjach, miał bardzo wysoką oglądalność i stał się tematem rozmów i dyskusji zarówno wśród nastolatków, jak i autorytetów naukowych (dotyczy to również innych reality show – przypominam list polskich reżyserów w sprawie Amazonek). Po drugie, jakkolwiek bluźnierczo to brzmi, B. B. stał się częścią kultury narodowej i to nie tylko u nas – w Wielkiej Brytanii więcej ludzi głosowało na zwycięzcę programu niż brało udział w wyborach do parlamentu europejskiego czy władz lokalnych. Najbardziej interesujące jest to, jak w zależności od kraju („myśl globalnie, działaj lokalnie”) modyfikowana jest formuła programu. Autorka porównuje m.in. holenderską, brytyjską i polską wersję B. B., pokazując, że ów koloryt lokalny objawia się już na poziomie castingu: uczestnicy reprezentują nie przekrój całego społeczeństwa, tylko to, co akceptuje jego główny nurt. Można sobie wyobrazić, co działoby się, gdyby w Sękocinie znalazł się gej otwarcie mówiący o swojej orientacji seksualnej – a taka osoba wygrała w Anglii. Na nasze usprawiedliwienie: wśród brytyjskich uczestników nie było nikogo z nadwagą ani po 40., a my mamy Janusza i Manuelę. Jaki kraj, taki B. B. – prymitywna formuła, ale częściowo się sprawdza. I tak holenderski B. B. Mazierska charakteryzuje jako przyjacielski i pozbawiony pruderii seksualnej, w brytyjskim tryumfowała zasada fair play oraz przywiązanie realizatorów do dobrych manier objawiające się powściągliwością w pokazywaniu scen intymnych. Cechą polskiej wersji (I edycja – ciekawe byłoby porównanie wszystkich trzech) była wulgarność i mizoginizm. I może – jak przypuszcza Mazierska – nie oznacza to, że tacy są Polacy, tylko że uczestnikom narzucono taki styl zachowania. Winna jest stacja – producent, ale i po trosze my, widzowie żądni „prawdziwego życia” na ekranie, sprowadzającego się do przekleństw, kłótni i „momentów” w jaccuzzi. Tu nasuwa się pytanie o to, kto kształtuje gust w mediach: nadawcy czy odbiorcy. Innymi słowy: czy ludzie słuchają Britney Spears bo te piosenki nadaje radio, czy radio nadaje, bo ludzie ich słuchają. Prawda jak zwykle leży pewnie gdzieś pośrodku.
      Pasjans to jedyna gra komputerowa, którą uruchamiam, stąd zaskakuje mnie fakt, iż istnieje spora grupa gier inspirowanych postacią wampira, zwłaszcza księcia Draculi. Oby były równie wciągające jak tekst Zbigniewa Wałaszewskiego o nich traktujący, będący w istocie historią ewolucji postaci wampira w literaturze, filmie i grach właśnie. W tych trzech mediach przebiegała ona tak samo: od nieokreślonego zła przychodzącego z zewnątrz (powieść Stokera, film z Belą Lugosim), poprzez stopniowe oddemonizowywanie, oswajanie przez narzucenie romantycznego kostiumu, do - w efekcie – uczłowieczenia, czego przykładem są Kroniki wampirów Anne Rice czy Dracula Coppoli. Zmieniała się też relacja odbiorca – bohater, widoczna zwłaszcza w przypadku gracza, który początkowo jest łowcą wampirów, potem człowiekiem zarażonym wampiryzmem, aż wreszcie staje się wampirem, ale nie do końca złym, bo – jak konkluduje autor – identyfikacja z postacią totalnie negatywną jest niemożliwa. I nie od dziś kultura popularna pod warstwą rozrywki przemyca wcale niebłahą treść.
      Wampira rozpoznać można po zębach, ewentualnie pelerynie (jeśli to wampir tradycyjny) i te atrybuty zapewne eksponowałby jego portrecista. A co byłoby uwypuklone na naszym portrecie? Albo inaczej: co mówi o nas współczesny portret (a właściwie autoportret), jakim jest osobista strona WWW? O tym m.in. pisze w swoim tekście Portret w filmie, video i internecie George Lellis. Przyznam, iż refleksje nasuwające mi się po lekturze tego eseju są dosyć smutne, bo portret internetowy, chociaż multimedialny, bogaty we wszelkie, ciągle aktualizowane informacje, w istocie jest niedoskonały – brakuje w nim syntezy albo charakterystycznego szczegółu, tajemnicy. Na pewno nie założę własnej strony, bo konkluzja Lellisa, iż w przypadku portretu internetowego człowiek jest sumą swoich linków – jest przygnębiająca. Lepiej poszukać swojego Leonarda.
     

Katarzyna Wajda





Witryna Czasopism.pl (http://witryna.czasopism.pl/)
Nr 27 (38) z dnia 22 września 2002