Witryna Czasopism.pl (http://witryna.czasopism.pl/)
Nr 23 (34) z dnia 12 sierpnia 2002

Z DOLNEJ PÓŁKI


     Kwartalnik „Regiony”: pismo trochę z dolnej półki. Nieraz schylałem się po nie w księgarni, ale adnotacja, że pismo wydawane jest przez Fundację Kultury Wsi, nie zachęcała: z peerelowskiego liceum wyniosłem niechęć do zafałszowanej „tematyki chłopskiej” i przez lata gotów byłem puszyć się, że jedyną lekturą nadobowiązkową, jakiej nie przeczytałem, był Tańczący jastrząb. Głupie to i snobistyczne, ale obawiam się, nierzadkie: kto, z ręką na sercu, interesuje się sprawami wsi, tym bardziej zaś tropi jakąś „kulturę ludową”? Celny żart z posła PSL (dodajmy dla sprawiedliwości: nietrudno o celność) załatwia „problem wsi” dla ogromnej większości znajomych warszawiaków. Trzeba było dopiero nazwisk Vincenza i Sokrata Janowicza w spisie treści, żebym sięgnął po mocno opóźniony, najnowszy numer 2 (101) 2001 i odkrył, że „Regiony” mogą być spełnieniem oczekiwań tych, którym brakuje w Polsce „historii społecznej” z prawdziwego zdarzenia, którzy obawiają się, że znaczna część krajowej rzeczywistości pozostaje „światem nie przedstawionym”. Niewiele na to pomogą idące w tuziny artykuły o blokersach i reportaże o popijawach w byłych pegeerach; podobne scenki mogą być powodem do chluby dla reportera „Time’a”, niekoniecznie jednak ukazują, czym naprawdę żyje Krotoszyn, Brzeźno i Rdułtowy.
     W nierozstrzygalnym sporze zwolenników „literatury faktu” i belles-lettres teksty zamieszczane w „Regionach” stanowią poważny argument dla tych pierwszych. Ich niepodrabia(l)na, nie-literacka autentyczność sprawia jednak zarazem, że trudno o nich pisać w recenzyjnym tonie: „dokumenty życia społecznego” wykraczają poza „literackość”, ponieważ nie powstają z intencją udziału w szlachetnym skądinąd, toczącym się bezustannie turnieju. Nie sposób nie użyć tego słowa, choć tak rozpaczliwie passé: są świadectwem..
     Pierwsze z tych świadectw to zbiór współczesnych podań adresowanych do oddziałów ZUS i Sądów Pracy - podań, których autorzy ubiegają się o przyznanie im rent inwalidzkich za lata spędzone w sowieckich łagrach i „na posieleniju” w latach wojny. Jak o tym napisać bez wprowadzenia niepotrzebnego wymiaru polityczności? A jednak: odwołania te nie powstawały i nie zostały opublikowane z intencją udziału w jakiejkolwiek doraźnej intrydze czy grze, lub choćby w sporze (cichnącym zresztą i chyba przegranym) o dekomunizację bądź pamięć zbiorową. Są po prostu najbardziej „przezroczystym”, jaki można sobie wyobrazić, opisem. Witold K. mając pół roku został wywieziony wraz z matką i 6-cio letnią siostrą (...) za to, że w gospodarstwie ojca rozbroił się pułk polskiej kawalerii: zdaje sprawę z krzywicy, zupy z sosnowych igieł, wykradania żywności z kołchozu i tego, jak za to bili. Ludwika K. usiłuje napisać o tym, jak osądzono nas na wywóz do Rosji, najprzód byłam w łagrach niepamiętam a później wieźli w nieskończoność tylko pamiętam przez Taszkient tam byli Uzbeki, Kirgizy, byłam w Sowchozie Stalina tak pomału przypominam bo niepamiętam wiem to jechałam do Frunzy bo ślepłam na oczy. To wszystko.
     Kilkanaście tych odwołań (nota bene sam fakt, że musiały powstać, szczególne wystawia świadectwo III RP!) porównywać można tylko ze słynną, opracowaną w latach 80. przez Jana Tomasza Grossa antologią W czterdziestym nas matko na Sibir zesłali… - zbiorem relacji dzieci zwolnionych z syberyjskich i kazachskich zsyłek - dzieci, które zdołały dotrzeć do armii Andersa: kilka tysięcy tych relacji znajduje się w kalifornijskim Instytucie Hoovera. Odwołania stanowią niezwykłą kodę do antologii Grossa: w pół wieku później i na drugim końcu życia ta sama krzywda opisana została równie autentycznym, szorstkim, często nieporadnym językiem. Język ten zresztą, jeśli ktoś podczas kolejnej lektury Odwołań będzie już w stanie zwrócić nań chłodną uwagę, też stanowi odkrycie; tak inny od naszej salonowej i gazetowej mowy, od wielkomiejskiej poprawności, od hip-hopowego slangu, nad którym rozczulają się redaktorzy „Dużego Formatu”, że aż chciałoby się spytać: to też po naszemu? Bezradny, niedouczony, staroświecki język Polski B, w którym ugrzęzły jak mucha w bursztynie strzępy administracyjnego żargonu i nowomowy PRL-u; gdzie indziej miałbym okazję go usłyszeć?
     Można wyliczyć wiele innych powodów, dla których gorzko jest czytać Odwołania: choćby ten, że - gdyby nie wysiłek Władysława Wróbla, który zgromadził je i opracował - nigdy nie poznalibyśmy tych historii: nie jesteśmy w stanie ofiarować tym, którzy przeżyli, nie tylko pomocy, ale nawet pamięci. Materiał zamieszczony w „Regionach” stanowi skromny wybór. Można się domyślać tysięcy podobnych podań, które za kilka lat, przy okazji brakowania archiwów ZUS-u, trafią na śmietnik: w tym samym czasie w szczęśliwszych (mądrzejszych? zamożniejszych?) krajach uruchamiane są kolejne gigantyczne Oral History Projects.
     Odwołania stanowią również niczym niezłagodzone świadectwo bezradności, jaką niesie starość. To zaś prowadzi do drugiej relacji, również wykraczającej poza to, co zwykle znaleźć można w kulturalnym kwartalniku: dziennika ostatnich miesięcy życia Stanisława Vincenza, spisywanego przez jego żonę.
     Vincenz. Kolejne nazwisko-legenda, przyćmiona wraz ze zmierzchem mody na emigrację i Kresy, ale dla wielu nadal pierwszej jasności. Na wysokiej połoninie. Dialogi z Sowietami. Mędrzec, który w La Combe uleczył był z „ukąszenia heglowskiego” Miłosza, o czym sam Kalifornijczyk wspomina w Zaczynając od moich ulic. Mędrzec za pan brat z Homerem i Baal-Szemem, tu w splątaniu i w bezradności ciała. Opis demencji przejmujący jak kartki Krzysztoniowego Obłędu. Wrażenie, jakie robią zapiski Ireny Vincenz, dowodzi najlepiej, jak zaawansowana jest współczesna nam kultura w ucieczce od wszystkiego, co wiąże się ze śmiercią i cierpieniem. Doświadczenie bezradnej starości jest przecież powszechne: dotknie ogromną większość z nas, przedtem spotykamy się z nim, towarzysząc bliskim - a mimo to po raz pierwszy zdołałem trafić na podobny zapis: St. już o czwartej nad ranem był wyspany (...) a później chciał się ubrać i gadał (...) w nocy kilka razy wstawałam zmienić ligninę (...) wczoraj i dziś jakiś zgubiony, gdy chodzi o miejsce, teraz zresztą często nie wie, gdzie się znajduje, i twierdzi uparcie, że to jest inne mieszkanie niż to wczorajsze. Czytając te zapiski myślałem o odwadze ich opublikowania, która nie ma nic wspólnego z ekshibicjonizmem. Sam dziennik jest totalnym zaprzeczeniem, więcej, ukazaniem pustki konceptualnych figli z przyrodzeniem z gumy i kamerą schowaną w łaźni. Zamiast tego - starczy kilkanaście stron spisanych przez tą, która zmienia ligninę. Dla tej konkluzji warto było dać te rozmowy do druku.
     Lektura „Regionów” niekoniecznie podnosi na duchu; ukazuje jednak więcej „świata nie przedstawionego” niż legion skandalistów modnych.
     

Wojciech Stanisławski





Witryna Czasopism.pl (http://witryna.czasopism.pl/)
Nr 23 (34) z dnia 12 sierpnia 2002