Witryna Czasopism.pl (http://witryna.czasopism.pl/)
Nr 19 (30) z dnia 2 lipca 2002

DAS MASCHINENGEWEHR CZYLI ROZWAŻANIA INFANTYLNE O WALENRODYZMIE I KARABINIE MASZYNOWYM


     Czym bowiem, tak na chłopski, nieuczony rozum, był walenrodyzm? Pułapką pochopnej antropomorfizacji postawy zwierzęcej, kiedy toto drapieżne i złe, grzbiet wygina, kiedy warczy, kiedy gryzie „pana” w rękę? Czy zezwierzęceniem postawy człowieczej, kiedy toto dobrze ułożone i cywilizowane dopuści się zdrady — stanu, ojczyzny, strzeli uciekającemu w plecy? Walenrodyzm to na pewno zamach na honorem usakralizowaną postawę szlachetnego wojownika.
     Tylko czy ów wojownik (i tutaj moc pytań ciśnie się na usta), tylko czy ów rycerz, szlachcic (boć jeśli szlachcic, to ziemianin, a jeśli ziemianin, to pospolite ruszenie oderwanego od pługa, kosy rolnika, czyli de facto kogo, szaraka-pospolitaka), tylko czy ów umorusany, umazany po łokcie w gnoju i znoju, wiecznie zaprzątnięty żniwami poczciwiec — a lato jak na złość było zawsze „piękne tego roku" — czy taki, ho, ho, zagrodowy mściciel mógł jeszcze wygospodarować, wytrząsnąć z siebie tę niezbędną zaciętość, tę straceńczą fantazję, tę karną bitność, kiedy ojczyzna tego od niego zażądała? Tak, w zależności od zaawansowania stanu żniw. Im to tam w stodole gorzej wyglądało (zboże nie zżęte, ziarno się z kłosów wysypuje) — wychodzili z założenia ci, co się na tym z wojskowego punktu widzenia trochę znali — tym większa bitność i bohaterstwo pospolitaka. I choć trudno w to uwierzyć, na takim to gruncie resentymentu i kompensacji dobrych trzysta lat kwitło w Polsce bohaterstwo. Posłuchajmy no tylko Sienkiewicza: „Ze wszystkiej bowiem szlachty zamieszkującej obszary Rzeczypospolitej wielkopolska właśnie najmniej była wojownicza. Tatarzy, Turcy i Kozacy nie deptali nigdy tych okolic, które od czasów krzyżackich zapomniały niemal, jak wygląda wojna w kraju. Kto ze szlachty wielkopolskiej czuł w sobie bojową ochotę, ten się zaciągał do komputu wojsk koronnych i tam stawał tak dobrze, jak każdy inny; ale ci natomiast, którzy w domach woleli siedzieć, na prawdziwych się też domatorów zmienili, kochających się w dostatkach, we wczasach, na zawołanych gospodarzy zasypujących swą wełną i zwłaszcza swoim zbożem rynki miast pruskich”1. I dalej: „Stał tedy bezładny obóz polski, do zbiegowiska jarmarcznego podobny, hałaśliwy, pełen dysput, rozpraw nad rozporządzeniami wodzów i niezadowolenia, złożony z poczciwych wieśniaków na poczekaniu w piechotę zmienionych i z jegomościów prosto od strzyży owiec oderwanych” 2. Te nastroje wyczuwa również piewca kozaczyzny, Michail Szołochow: „I powoli Grigorija zaczął opanowywać gniew na bolszewików. Wdarli się do jego życia jak wrogowie, oderwali go od ziemi! Widział, że podobne uczucie opanowuje również innych Kozaków. Wszystkim im wydawało się, że tylko z winy bolszewików, nacierających na Prowincję, trwa wojna. I każdy patrząc na nie sprzątnięte pokosy pszenicy, na stratowane końskimi kopytami zboże, na puste stodoły, myślał o swym polu, na którym stękały kobiety w pracy ponad siły; twardniało serce, człowiek stawał się zwierzęciem”3.
     
     Więc jakże to tam było z tym walenrodyzmem naprawdę?
     Aby na to pytanie odpowiedzieć, należałoby cofnąć się w głąb czasów, do tak zwanej honorowej wojny. Albowiem staruszka historia to nie tylko czas lipcowej kośby, ale także jawności. Woj głębokiej historii pozostawał anonimowy w jakiejś niewielkiej części; to mogła być przyłbica, piękny jaskrawy uniform, barwny sztandar. Kameleonizm kamuflażu kojarzył się li tylko z plugawym gadem. Sztandar i przyodzienie służyły za wyrazistą tarczę strzelniczą: — Hej, hej, tu jestem, tu! — wołała szata panów Pszenica-Zbierajskiego, Żytniewskiego, Spóźni-Kośba-Niezżętego. A posłuchajmy no tylko znowu Sienkiewicza:
     „Migotały barwy czerwone, zielone, niebieskie, błękitne, białe na katankach, żupanach, kubrakach i kontuszach, bo pominąwszy pospolite ruszenie, w którym co szlachcic, to inny strój nosił — pominąwszy służbę pańską — i piechota każdego powiatu w inne przybraną była kolory”4. A taki wystrojony jak na odpust pospolitak nie zniżał się do kopania szańców. A cóż to? Czy on jest rzepa, burak, żeby się okopywać? I znowuż z daleka do Tatara, Szweda, Turka, Moskala słało się zapraszające: — Hej, hej, tu jesteśmy, tu! I dalej: zbroja, pancerz, puklerz, wypucowane i lśniące jak lustro, na podobieństwo gorsetu, służyły raczej uwypukleniu męskiej sylwetki niż osłonie, a i kaczki, kury miały w czym własne z wapna pancerze chować i gdzie na świat przychodzić. Wojna, jak kluska w gardziel gęsi, wtłoczona była w pancerz chlubnych kodeksów rycerskich i honorowych i to wystarczyło, aby wiosną siać, latem zbierać, jesienią orać, a zimą odpoczywać. W ogóle, wojaczka głębokiej historii bardziej była zabawą w wojnę niż wojną samą. Na przykład broń zwano „białą”. Najprawdopodobniej gdzieś w tym metalicznie, z chirurgiczna pobrzękuje owoczesne określenie medycyny — „biała magia”. Pewne zamieszanie wprowadził proch strzelniczy, ale i to na zasadzie, by tak powiedzieć: tytoń żuć czy go palić. Niejakim dysonansem było pukanie z armat, ale znowu na zasadzie: człowiek strzelał. Pan Bóg kule „znosił”. Tak jak broń biała była cackiem artysty płatnerza, tak armatę powierzano artystom ludwisarzom, czyli tym, co to pięknie uleją dzwon. Pęknięcia na batalistycznym fresku nie wyrządził nawet karabin skałkowy. W śmierdzącą szczelinę lufy wsadzono cienki bagnet i już było dobrze. I choć z mody wyszły tarcze, grenadier z karabinem skałkowym dalej nie myślał kopać dołów i osłaniających nasypów. Pytanie zresztą - czym, tym chuderlawym „pogrzebaczem”? I choć pruskie, szybkie w przeładunku karabiny odtylcowe systemu Dreysego nieźle przetrzepały skórę Austriakom pod Sadową (1866), wydaje się, że prawdziwego spustoszenia dokonał dopiero „das Maschinengewehr”, kulomiot — karabin maszynowy. Wystrzelona z takiego smoka kula była równie przypadkowa, co ofiara, w którą godziła, którą z Bogiem godziła. To właśnie karabin maszynowy rozstrzelał honorową wojnę, rycerza-rolnika i spustoszył modrzewiowe dworki. Kulomiot rozszarpał elegancki mundur i nauczył żołnierzyka, jeszcze do niedawna w białych rękawiczkach, kopać doły, usypywać szańce, drążyć ziemianki. I tak oto ten, co polował, boć z arkebuzy jakby do kaczki mierzył, stał się tym, na którego polowano i to polowano jakoś niedbale, jakby z nudów, jakby z nadmiaru: żgać albo rzygać, oto jest pytanie, z którym na bezzębnych, mamiących ustach skonała staruszka honorowa wojna. Toć na półmisku tej wywłoki, nowoczesnej wojny, człek stał się mięsem. Przypadkowymi kulami rzygały rosyjskie „maximy”, austriackie „schwarzlosy”, amerykańskie „lewisy”, radzieckie „pepesze”, „kałachy”, a nuworysza, nowoczesna wojna, z przejedzenia — ludzkim mięsem. Ot, przygarść przykładów jej niestrawności. Jak pisał Włodzimierz Kalicki: „W roku 1915 pod Loos niemieckie karabiny maszynowe wystrzelały w ciągu jednego dnia 8246 angielskich żołnierzy spośród 10 000, którzy ruszyli do ataku, a w rok później, nad Sommą, wystrzelały w ciągu pół godziny 21 000 Brytyjczyków”5. Świadectwo Dos Passosa: „Rok 1917 był we Francji ze wszech miar szczególnym rokiem. Byłem świadkiem wielkich rzezi — to było niesamowite przeżycie. W okresie I wojny światowej, nic, dosłownie nic nie mogło równać się w swojej brutalności z masakrą piechoty. Żołnierze szli w natarciu na karabiny maszynowe”6. Refleksja Szołochowa: „Gdyśmy dzisiaj szli pod ogniem, dygotałem z wściekłości. Nie mogę znieść, gdy nie widzę przeciwnika. To paskudne uczucie równa się strachowi. Rażą cię z odległości kilku wiorst, a ty poruszasz się na koniu jak drop po stepie pod muszką myśliwego”7.
     
     Więc czymże był ten walenrodyzm?
     Dużo większym powodzeniem cieszył się u polityków. Wszak o lisie i hienie mówiło się „zwierzę polityczne”. W zamierzchłej historii, choć powiadało się „w zdrowym ciele zdrowy duch" — wojnę uważano za domenę ciała; że niczym piękna kobieta, wojna wyzbyta być winna przymiotów ducha. To, w co przyoblekała się, było rodzajem godowego upierzenia. Przecież to osobniki rodzaju męskiego, tokujące o swych wyczynach bitewnych samce, w całej przyrodzie ożywionej, stanowią płeć piękną, a nie odwrotnie. Kronikarze pisali o pięknie wojny. Toć przecie rycerz wracał w klejnotach, w koliach łupów, w szmince krwi. Wojnę prowadzili bezmyślni mężczyźni, więc wojna musiała być piękna. Piękna krasą rozognionej, tracącej głowę kochanki. I rzeczywiście wojna była cudownie bezmyślna. Sędziowanie powierzano stetryczałym Makiawelom, wszelkiej maści Odyseuszom. Bo czy ojcem okopów i ziemnych szańców nie było myślące, ale na podobieństwo świerzbowca czy innego w księgach ryjącego kreta — w sprawach prawdziwie miłosnych — równie drewniane, co koń trojański stworzenie? Ale znów się rozgadaliśmy. Konrad Wallenrod dopóki bitnym był rycerzem, dopóty był miernym politykiem. Kiedy wziął się za politykę, Zakon runął w gruzach. Żołnierz myślący to martwy żołnierz (nawet sama Nike przedstawiana jest bez głowy), tak jak głupi polityk to martwy polityk. Nie bez znaczenia jest fakt, iż Wallenrod zdecydował się podstępem unicestwić potęgę Krzyżowego Zakonu będąc już starcem czyli mędrcem, czyli Makiawelem. No cóż, pierwowzorem Wallenroda był na pewno Odyseusz, nie przypadkiem tedy Wallenroda wydała na świat Polska, a choćby i Litwa z całą Białorusią się o niego upominały, owa Grecja skrzywdzonej, zabranej, dworkowej słowiańszczyzny. Przecież to Grecy dzielili polski los narodu pod jarzmem zaboru. Jak Grecy wspominali w ów czas chwałę i lisią przemyślność Ulissesa, tak Polacy modlili się do swojego „Odyseusza”, Konrada Wallenroda. Nie bez kozery naród, co takiego ma patrona, przegrywa wszystkie możliwe wojny, by wygrać tę jedną, bodaj najważniejszą, w roku 1989 i za jednym zamachem, z fantazją, jak Samson pod ruinami antycznej świątyni, obsunąć się pięćdziesiąt lat w głąb historii.
     

Maciej Stuchły


PRZYPISY
1. H. Sienkiewicz: Potop. T. 1., Warszawa 1965, s. 159-160.
2. Tamże.
3. M. Szołochow: Cichy Don. T. 3. Przeł. W. Rogowicz, A. Stawar. Warszawa 1994, s. 74.
4. H. Sienkiewicz: Potop. T. 1., s. 162.
5. W. Kalicki: Koniec niezdrowego romansu. „Magazyn Gazety Wyborczej” 1999, nr 35 (339), s. 9.
6. Cytat pochodzi z wywiadu telewizyjnego, wyemitowanego przez 3 program Telewizji Polskiej.
7. M. Szołochow: Cichy Don. T. 1., s. 299,


Artykuł pochodzi z pisma „Plama” nr 1 (13) 2002


Witryna Czasopism.pl (http://witryna.czasopism.pl/)
Nr 19 (30) z dnia 2 lipca 2002