Witryna Czasopism.pl (http://witryna.czasopism.pl/)
Nr 17 (28) z dnia 12 czerwca 2002

Wojna z ludzką twarzą


     Od kilku wojen podkreśla się coraz mocniej tezę o znaczeniu mediów we współczesnych konfliktach zbrojnych. Nie bez przyczyny, gdyż ekran jest właściwie jedyną linią frontu istniejącą w tych glokalnych wojnach. Telewizja miała być przyczyną klęski w Wietnamie i sukcesu w Zatoce. Media, które na co dzień oskarżane są o odrealnianie (czy też u-hiper-realnianie) świata, w przypadku wojny są jedynym twardym gruntem. Jedynie w telewizji możemy zobaczyć prawdziwe oblicze wojny.
     
     Dziennikarze skarżą się, że bycie korespondentem wojennym nie jest już porywającą przygodą. Podczas wojny w Afganistanie, zamiast czołgać się z kamerą pod ostrzałem przeciwnika, dziennikarz chodził na briefingi do Pentagonu. Na miejsce reporterów wpuszczono już po wszystkim (broniły się tylko Kandahar i Tora Bora). Dlatego codzienne relacje ekipy TVN z Kabulu ograniczały się do sugestywnych obrazów trudności, z jakimi styka się Europejczyk w najbiedniejszym kraju świata (każdy chce zarobić na bogatych białych, jedzenie w ogóle nie przypomina tego, co się je w domu itp.).
     Telewizja nie towarzyszyła koalicji antyterrorystycznej w głównej fazie zmagań w Afganistanie. Nie wpuścili jej sami talibowie, ale i Amerykanie nie chcieli relacji z pola bitwy. Nie istniały właściwie nawet transmisje nocnych bombardowań – zielone kreski na czarnym tle, znane z Bagdadu czy Belgradu. Przeciętny widz mógł zobaczyć tylko stacjonujące w Zatoce Perskiej lotniskowce i czarno-białe zdjęcia lotnicze, z abstrakcyjnymi strzałkami wskazującymi cele ataków (żeby nie było wątpliwości, że jest to operacja chirurgiczna).
     Pewnym zakłóceniem aseptycznego układu wojna – telewizja – podatnik okazała się al Dżazira (której zakłócenia miały być sygnałem dla agentów al Kaidy). Ta arabska stacja nadająca z Kataru złamała monopol CNN i została za to o-CNN-zurowana. Mimo iż niezależna, zarzucono jej wspieranie terroryzmu i działania antywolnościowe. Niektóre amerykańskie stacje przestały retransmitować relacje al Dżaziry, która pokazywała najistotniejszą twarz tej wojny – twarz Osamy bin Ladena.
     Al Dżazira jednak nie zamilkła i nadal emitowała dosłowność bin Ladena. Pewnemu geologowi udało się nawet, na podstawie skał będących tłem dla superterrorysty, ustalić dokładnie miejsce jego pobytu. Amerykanie rozpoczęli w tej sytuacji swoją własną eksploatację oblicza. Dostaliśmy zapis VHS stanowiący dowód na związek bin Ladena z zamachami z 11 września. Wysoka, chuda, wręcz ascetyczna postać znana z al Dżaziry zmieniła się w tym filmie w nalanego, rubasznego złośliwca. Jakość nagrania odkształciła obraz i sprawiła, że oblicze przestało być jednoznaczne. Przeciwnicy tezy o odpowiedzialności al Kaidy twierdzili nawet, że CIA sfabrykowała film, ale deklaracje niemal wszystkich sojuszników USA nie pozostawiały wątpliwości: Amerykanie pokazali bin Ladena. Tylko może trochę innego.
     Rozpoczęła się precesja symulakrów. Każdy znał twarz bin Ladena. Teraz dowiadywał się, że terrorysta wygląda inaczej. Ci, którzy nie mieli telewizorów – dostali ulotki. Na Afganistan Amerykanie zrzucili kartki, na których przedstawiono hipotetyczną nową twarz bin Ladena. Po rzekomej operacji plastycznej jeszcze mniej przypominała ona twarz z katarskiej TV. Kolejną metodą wypaczania oblicza była wojna żartów. Komputerowe montaże przedstawiały twarz bin Ladena w absurdalnych kontekstach, a innym twarzom nadawały rysy terrorysty (binladenizacja zdarzyła się choćby Jasiowi Fasoli, George’owi Bushowi czy ministrowi Pałubickiemu).
     To, co w przypadku bin Ladena należało wyprodukować, w przypadku przywódcy talibów istniało od początku. Oblicze mułły Omara było niejasne. Jedno stare, niewyraźne zdjęcie nie pozwalało na jednoznaczną identyfikację. O ile jednak obraz bin Ladena zamazała koalicja antyterrorystyczna, o tyle obraz Omara zamazany został przez zasady jego organizacji.
     Jedyną pewną twarzą wroga była twarz afgańskiego ambasadora w Pakistanie – mułły Zajefa. Zajef, będący de facto rzecznikiem talibów, od początku skazany był na oczywistość oblicza. Zgodzili się na nią jego mocodawcy i ci, którzy ich zwalczali. Oczywiste było w tej sytuacji szybkie aresztowanie mułły przez koalicję.
     Inni aresztowani talibowie i żołnierze al Kaidy nie mogą liczyć na indywidualizację. W Guantánamo – ogoleni, ubrani w pomarańczowe kombinezony, w mediach pokazywani właściwie tylko od tyłu – są nie tylko uwięzieni i pozbawieni znaków przeszłości. Są także pozbawieni znaków człowieczeństwa. Żaden z nich nie ma twarzy – choćby twarzy brodatego barbarzyńcy, jaką pamiętamy sprzed wojny.
     Właściwie nie byłoby w tym nic dziwnego. Wojna nie zna twarzy. Żołnierz jest cyfrą. Wojenne cmentarze to symetria anonimowości. Jednak wojna z terroryzmem rozpoznała oblicze. Zamazując obraz wroga, Amerykanie naświetlają jednocześnie obraz swoich. Znamy nazwiska Mike’a Spanna, Stanleya Harrimana czy Marca Andersona – amerykańskich żołnierzy, którzy zginęli w Afganistanie. Znamy także ich twarze i ich rodziny. Sami jesteśmy ich rodziną. Pentagon informował o nazwiskach amerykańskich ofiar po konsultacjach z ich bliskimi. Bliscy wyrażali zgodę na globalną adopcję.
     Roch Sulima pisze, że demokratyzacji kultury towarzyszy inflacja imion. „Kiedyś »nieliczni« byli policzeni (panteony bóstw, poczty królów, herbarze, regestry wodzów). W społeczeństwach demokratycznych nie tylko z nazwy następuje rozrzedzenie semantycznej gęstości systemu imion na rzecz systemowości administracyjno-prawnej”. Znaczące i rozpoznawalne imię zostało zastąpione PESEL-em. Żołnierze także są ponumerowani, noszą na szyjach metalowe tabliczki ze swoim indeksem. A jeśli zgubią tabliczkę – na nagrobku wymienieni zostaną jako N.N.
     Odnowienie znaczenia imion i obliczy miało na celu nie tylko globalną adopcję ofiar, ale również ich wyszczególnienie, wyniesienie do godności „nielicznych”.
     W największej lądowej bitwie podczas wojny w Afganistanie zginęło ośmiu Amerykanów i kilka setek talibów. Tak podawały media. Nie da się uniknąć wrażenia, że antyterroryści i ich wrogowie to dwa różne gatunki. Policzalni i niepoliczalni, nazwani i anonimowi, z twarzami i bez twarzy. A wręcz bez ciał: jak napisał „New York Times”, raporty o liczbie zabitych przeciwników zmieniały się jak notowania słabej waluty: 100, 500, 200, 800, 300. Amerykanie znaleźli tylko około 20 ciał talibów.
     Konkret jednych ułatwia naszą z nimi identyfikację, brak konkretu drugich identyfikację uniemożliwia i stawia ich na pozycji amorficznego, widmowego zła (znamy z mitologii tradycyjnych i popularnych postacie złego bez twarzy).
     Wojny jednak nie prowadzi się z widmami. Skoro niekonkretni są wrogowie, ukonkretniono terytorium. Ośrodek Analityczny Stratfor pokazuje, jak wojna z terroryzmem stała się wojną w Afganistanie. Mimo iż dowódcy przestrzegali, że zmagania potrwają jeszcze wiele lat, terytorialne zdobycze w Afganistanie media skłonne były interpretować jako znaczące postępy w walce z terroryzmem.
     Podczas wojny w Wietnamie, mimo iż władze zaniżały w komunikatach liczbę strat własnych, opinia publiczna występowała ostro przeciw tysiącom śmierci, jakie mogła zobaczyć w telewizorze. Podczas wojny w Afganistanie śmierci nie można zobaczyć. Można zobaczyć zdjęcia ofiar sprzed mobilizacji – uśmiechniętych, kolorowych, z dziećmi na rękach. Kiedyś ludzka twarz w wojnie była antywojenna. Dziś – wzmaga wojenny zapał. Pod warunkiem że jest jeszcze policzalna. Jak pisał Milan Kundera: „kiedy zamieszczasz obok siebie zdjęcia dwóch odmiennych twarzy, uderza cię to, co je różni. Ale kiedy masz przed sobą dwieście dwadzieścia trzy twarze, pojmujesz nagle, że widzisz tylko wiele odmian jednej twarzy i że żadna jednostka nigdy nie istniała”.
     
     Opcity: Milan Kundera, Nieśmiertelność; Roch Sulima, Antropologia codzienności; Details of victory are unclear but it is celebrated nonetheless („The New York Times”, 14.03.2002).
     

Krzysztof Cibor




Tekst pochodzi z pisma „(op.cit.,)” nr 2 (2002).


Witryna Czasopism.pl (http://witryna.czasopism.pl/)
Nr 17 (28) z dnia 12 czerwca 2002