Witryna Czasopism.pl (http://witryna.czasopism.pl/)
Nr 15 (26) z dnia 22 maja 2002

Furia Fouriera


     43 kwietnia roku 2000
     Dzień dzisiejszy jest dniem wielkiego tryumfu.
     Hiszpania ma króla. Odnalazł się. Tym królem jestem ja...
     Dnia 86 marcetnia między dniem a nocą...
     Fizycy piszą głupstwa…

     Mikołaj Gogol, Pamiętnik wariata

     
     
     
     Po pogrzebie Charlesa Fouriera, tego „Kolumba świata społecznego”, jak nazwał go Considerant, wielu spośród jego wyznawców i uczniów zaczęło rzekomo przebąkiwać, iż choć serca ich przepełnione są boleścią, niemniej jednak śmierć mistrza jest najlepszą rzeczą, jaka mogła przydarzyć się jego doktrynie. Nieskory do kompromisów Fourier uważał bowiem, iż ludzkość uszczęśliwić trzeba za jednym zamachem, od razu wprowadzając w miejsce Cywilizacji Harmonię na całej naszej biednej planecie. O półśrodkach i przejściowych postaciach raju nawet nie chciał słyszeć. Inaczej uczniowie, którym chodziło po głowie, jak by tu zamiast ogólnoświatowego systemu falansterów (swoistych kołchozów fourierowskiej utopii) zbudować jeden, może dwa nieco zmodyfikowane falanstery, na miarę skromnych środków, jakimi dysponowali. Trzeba przyznać, iż jak na członków sekty mieli w tym wypadku zadziwiająco wiele zdrowego rozsądku.
     Sam Fourier zdawał się dysponować nim w śladowych jedynie ilościach. Urodzony w 1772 roku w rodzinie o tradycjach kupieckich, szczerze nienawidził wszystkiego, co wiązało się z handlem. Pragnął poświęcić życie celom bardziej wzniosłym niż kramarstwo, jak na złość jednak zmuszony był utrzymywać się z pensji kasjera paryskiego domu towarowego bądź handlu bawełną. Posyłano go do szkół, jednak wykładana tam wiedza nie pociągała go. Tak jak wielu podobnych mu samorodnych geniuszy był przekonany, że dopiero to, co on sam powie światu, będzie zasługiwało na uwagę. Przez jakiś czas pałętał się po Europie, od Szwajcarii po Rosję, jakiś czas spędził w więzieniu za spekulacje kawą i cukrem, wcielono go do armii, aż wreszcie przyszedł moment olśnienia. Siedząc w restauracji Fevriera i deliberując nad cenami jabłek, Fourier oczyma duszy zajrzał w głąb bytu i wniknął w ukryte mechanizmy rzeczywistości. Spłynęła nań łaska i w jednej chwili dysponował ukończoną ogólną teorią wszystkiego, którą zapragnął podzielić się z resztą ludzkości. Cóż, z początku ludzkość niezbyt chciała słuchać.
     Wpadłszy w furię pisania, nasz bohater tworzy od podstaw cały system nauk. Rozprawia przede wszystkim o kwestiach społecznych, projektuje nowy ład, nowy ustrój, nową gospodarkę, nowe stosunki męsko-damskie, nowe rodziny: wszystko od podstaw i z wielkim zapałem. Ale nieobce są mu też pozostałe nauki: z równą swobodą peroruje zarówno o psychologii, historii, ogrodnictwie, jak i o astronomii, fizyce, biologii czy gastronomii. Jego erudycja nie jest być może imponująca, podobnie jak wykształcenie, nadrabia to wszakże nieposkromioną fantazją. Kopulujące planety, hordy dzieci sprzątających nieczystości, wibracje historyczne, pluskające się w lemoniadowych oceanach antywieloryby, wolna miłość, nieumiarkowanie w spożywaniu kompotów i pasztecików - pomysłowości Fouriera nie krępują żadne granice.
     Cesare Lombroso, dziewiętnastowieczny psychiatra i specjalista w dziedzinie frenologii, w swej przebogatej klasyfikacji typów szaleństwa znalazł dla Fouriera miejsce w gronie „mattoidów grafomanów”, ą więc „ludzi, którzy zajmują miejsce pośrednie między obłąkanymi geniuszami, zdrowymi ludźmi i właściwymi wariatami”. Mattoidzi intelektualni - powiada Lombroso - „są to te niepohamowane gaduły, które nie mogą powstrzymać potoku swej wymowy nawet wtedy, kiedy tego pragną; będąc ciągle w stanie rozdrażnienia umysłowego, mówią bez związku logicznego i prawie zawsze dochodzą do wniosków sprzecznych z ich własnym założeniem. Niekiedy mają dziwaczne fantazje; chcą np. policzyć kamienie brukowe na ulicy, deski w podłodze albo patrzeć na koniec swego buta”. Lombroso, który, nawiasem mówiąc, z zapałem podobnym fourierowskiemu mnoży klasyfikacje, taksonomie, podziały, rodzaje, typy, grupy i podgrupy (pozwala mu to w zasadzie u każdego znaleźć ślady obłędu), podaje przykłady mattoidów: niejaki Fuzi (teolog) twierdzi, że krew menstrualna ma własność gaszenia pożaru, poseł Leroux domaga się włączenia zasady troistości jako wstępu do konstytucji, Cianchettini jest wynalazcą „przelewu idei”, Le Bardier uczy, jak panować nad wiatrami, Filopanti zalicza swojego ojca do półbogów, najbardziej płodny zaś Hoverlandt pisze 117 tomów bredni na wszystkie możliwe tematy. Podsumowując: „trudno byłoby odróżnić utwory mattoidów, gdyby z pozorną powagą i wytrwałym trzymaniem się jednej idei (w czym przypominają monomaniaków i ludzi genialnych) nie łączyły się u nich rozmaite absurdy, ciągłe sprzeczności, gadulstwo i bezsensowna drobiazgowość”.
     Fourier - osobnik klasyfikujący się gdzieś pomiędzy geniuszem, człowiekiem normalnym a zwykłym wariatem. Niemożliwy gaduła i nudziarz, na okrągło powtarzający te same absurdalne historie. Prorok i mesjasz w jednej osobie. Jan Chrzciciel i Chrystus ery industrialnej. Twórca nad wyraz płodny i wszechstronny. Przy tym niczym nie wyróżnia się z tłumu, jego czaszka nie wzbudza podejrzeń, gdyż jak zapewnia ze znawstwem Lombroso: „mattoid grafoman ma najczęściej, a nawet prawie zawsze, czaszkę normalną”. Jedyną wskazówką mogłoby być samo nazwisko: fou po francusku znaczy „obłąkany".
     Czy czytanie Fouriera, tłumaczenie jego prac, komentowanie jego twórczości ma dziś jakikolwiek sens, pomijając czysto historyczną ciekawość? Niewielki. Podobny bełkot znajdziemy w tysiącach zapełniających magazyny bibliotek ksiąg, o których autorach dawno nikt już nie pamięta. Również w księgarniach, na półkach z tabliczkami „wiedza ezoteryczna”, zalegają tony tego rodzaju makulatury, te wszystkie „całościowe teorie wszystkiego”, wypełnione opowieściami o aurach, eonach, emanacjach, ektoplazmach, bioenergiach, influencjach etc. Mattoidzi niewątpliwie są wśród nas.
     Powie ktoś, iż można czytać dziś Fouriera w celach czysto rozrywkowych. Zapewne tak, tylko na jak długo starczy nam cierpliwości? Fourier faktycznie śmieszy i bawi, ale tylko z początku, jedynie przez kilka, co najwyżej kilkanaście stron. Potem zaczyna nużyć, podobnie jak wariaci Lombrosa. Uśmiech przywrócić mogą co najwyżej nadęte egzegezy jego bredni, których autorzy dopatrują się w pomysłodawcy falansterów prekursora walki o prawa kobiet, dzieci, mniejszości seksualnych i planet. Cóż, niewątpliwie nasza epoka - czasy znudzone, przesycone i przegadane - lubuje się w penetrowaniu marginesów, skrajności i aberracji. Gromady obłąkanych grafomanów trafiają na ołtarze jako galernicy wrażliwości, stając się przynajmniej na moment, tak krótki jak trwanie mody, przedmiotem uczonych dysertacji. Poczciwy Fourier - może faktycznie nadszedł czas, aby i jego odczytać na nowo?
     

Damian Leszczyński




Tekst pochodzi z pisma „Rita Baum” nr 5 (2002).


Witryna Czasopism.pl (http://witryna.czasopism.pl/)
Nr 15 (26) z dnia 22 maja 2002