Witryna Czasopism.pl (http://witryna.czasopism.pl/)
Nr 15 (26) z dnia 22 maja 2002

Zimowa trzynastka

– „Przecinek” –

     Wypada rozpocząć od kilku wyjaśnień, które niezorientowanym w półświatku literackim i w zakulisowych rozmowach oszczędzą próby cierpliwości, na jaką byliby wystawieni, czytając o piśmie-widmie. Nie żebym była zorientowana, ale skoro czasopismo, stanowiące przedmiot mojej troski, wpada w ręce tylko zaprzyjaźnionym z autorem, mogę chyba uznać je za efekt kuluarowego ekscentryzmu? Chyba że sprawa ma się całkiem inaczej i tajemnica, żerująca na niewielkiej liczbie dostępnych egzemplarzy pisma oraz podejrzanej, bo nad wyraz wzmacnianej aurze elitarności, jest tajemnicą poliszynela. Co niewykluczone, bo nie z numerem pierwszym mam do czynienia, a z trzynastym, co zakłada już jakieś obeznanie świata z „Przecinkiem”, i, rzecz jasna, „Przecinka” ze światem.
     Spragnionym wiedzy i porządku powiem jednak, że to nie żadne czasopismo, tylko „autorskie zeszyty literackie, czyli dzieło sylwiczne”. Dzieło to dzieło, czasopismo zaś – coś innego, więc nie ma raczej wątpliwości, że znajdujemy się w innej przestrzeni niż zazwyczaj. Niby czasopismo, a czytamy teksty i maszynopisy jednego właściciela czy raczej: jednej pary rąk na klawiaturze. Uwaga o klawiaturze – pewniejsza niż o maszynie, potwierdzona bowiem autorską deklaracją Pożegnanie z maszyną do pisania. Dopiero teraz?
     Dopiero. Bo w trzynastce czas zimowy. Większość tekstów ma u dołu datę lutową albo styczniową. Czas nie ten, co u nas. Plątają się zziębnięte ptaki, słychać wołania o przybycie Dziadka Mroza (ku uciesze innego systemu niż obecnie), nie pomaga nawet podróż do miejsca dojrzewających ostryg, jak bohater określa miasto poetów Pornic, a kąpiel w oceanie nie rozgrzewa ciała, w tym przypadku ciała zmęczonego emeryta. Bardziej zmęczonego przejściem na zbyt wczesną emeryturę niż pracą. Historyjek jest zresztą wiele: a to o paniach plotkujących w autobusie, a to o karierze krótkiego słówka „chętnie”, a to o bolesnym życiu krasnoludków i wyrafinowanych podniebieniach zjadaczy kartofli (nie przegapić aluzji do Kornhausera!). Jest czytanka o niepodważalnym autorytecie telewizji z narratorem o dziewczęcym głosiku, Tysiąc pierdołek o sadzeniu grochu, tzw. „czyżyki”, które spełniają rolę złotych myśli, ulotnych w każdym razie – jak sugerowałaby metafora ptactwa. Ewolucja od kaczki dziennikarskiej do czyżyka? Po drodze jeszcze ważkie kwestie są roztrząsane: jak blisko od kawki do mewki, tej ulicznej.
     Marginesy, dosyć co prawda szerokie, wypełnione są zapiskami redaktora w roli redaktora właśnie, a nie narratora. I jest nawet coś dla tych, co to dopiero pierwszy raz mają okazję. I od razu mogą się dowiedzieć, że być może ostatnią: „Bo może to ostatnie spotkanie przecinkowe, może nie będzie okazji dopowiedzeń, uzupełnień, sprostowań? Ale co tu dopowiadać i wyjaśniać? Sam się mocno dziwię, że udało mi się w latach 1995-2002 wydać aż tyle zeszytów” (Od autora naczelnego, s. 3). Istotę swoich zeszytów odnajduje Jerzy Pluta – czas najwyższy by wymienić nazwisko – w żarcie literackim i przedsięwzięciu serio. Czytaj, jak chcesz? Pełna swoboda? No, niekoniecznie, bo przecież pomysł Pluty można jakoś określić, wpisać w ramy dobrze znanych działań literackich. Literacko-plastycznych pewnie też, tych o rodowodzie happeningowym, choć tutaj dalej mamy do czynienia z wytworem, produktem, a nie z procesem. I nie pomaga w zwiększeniu potencjalnego nowatorstwa fakt, że to od nas zależy w głównej mierze określenie charakteru tego produktu. Sylwa, kolaż? Nawet jeśli, to znowu pozostajemy w poetyce awangardowej. Czyżby zima, która staje się naraz zakrętem, zapętleniem czasowym, panowała także w sposobie myślenia autora naczelnego (To są jacyś inni? Tak, tak!) i była zimą z lat sześćdziesiątych na przykład, gdy nastąpił triumfalny powrót awangardy? Eksperymentu i nowatorstwa?
     Wszystko na to wskazuje. Choć nowatorstwo jest raczej połowiczne, bezpieczniej powiedzieć o inności, odmienności na tle innych czasopism. Bo różnorodność tematów: tłumaczenie się z nałogu zbierania znaczków, kolekcjonowania map, ornitologiczne zapędy połączone – to trzeba przyznać – z językoznawczymi, kulinarna zamiast poetyckiej opowieść, daje w sumie dosyć zabawne „nie-wiadomo-co”. Gdy dołączyć do tej zasady pisania o wszystkim jeszcze nazwiska osób, które zdaje się Pluta hołubić, przede wszystkim Karpowicza (w tekście Poranne drzwi do ogrodu, kamienne schody do sadu), Buczkowskiego (przede wszystkim poprzez przedruki listów tegoż z lat 1976, 1978 do autora naczelnego), Miłobędzkiej i Falkiewicza (o których w Obiadach przecinkowych), Milczewskiego-Bruna (komentarz do artykułu Mirosława Pęczka zamieszczonego w „Polityce”, Kim jest Bruno?), to zagadkę rodowodu „Przecinka” można chyba uznać za rozwiązaną. Pluta byłby akuszerem literatury niedocenionej, bo trudnej i eksperymentatorskiej? Sam jednak jako autor literatury, jeśli nie absurdalnej, to z absurdem, żartem, zabawami dada mającej wiele wspólnego? Ale wszystko w granicach normy, nie szokowania i prowokacji. Energia przy mecie się wyczerpała? Może, może, jakby napisało jego złośliwe alter ego.
     Trochę się dziwię tej uporczywej, zapatrzonej w świetlistą przeszłość, mani odmrażania rzeczy zastygłych, ale i myślę sobie, że w literaturze polskiej jakoś ciągle brak ludyczności, błahości, niepowagi bez pretensji do wielkości. Bo mnie mimowolnie przecinek/„Przecinek” kojarzy się z nieważkością, dzięki której przypomnienie o ważkości. Ważność nieważkości przecinka?
     

Anna Kałuża





Witryna Czasopism.pl (http://witryna.czasopism.pl/)
Nr 15 (26) z dnia 22 maja 2002