Nr 1 (12)
z dnia 2 stycznia 2002
powrót do wydania bieżącego
 
  wybrane artykuły       
   

Rachunek po katastrofie
     
   

      Miło jest się łudzić, że epoki, formacje, społeczności, pokolenia czy osobnicy sami dojrzewają do tego, by postawić sobie fundamentalne pytania. Ale w istocie nikt takich pytań nie zadaje z własnej woli. Jeśli głowimy się nad racją istnienia, to dlatego po prostu, że coś lub ktoś nas do tego zmusił.
      Dość łatwo wytłumaczyć, jakie okoliczności zmusiły funkcjonariuszy pewnej instytucji życia publicznego, którą nazywamy literaturą, do postawienia pytań o kształt tej instytucji, przydatność i w ogóle – celowość jej dalszego utrzymywania. Po pierwsze, nie mające końca dyskusje o potrzebie dalszych strukturalnych przekształceń czegobądź stały się bardzo modne. Taka już fantazja naszych czasów – dyskutować nad reformą, reformować i znowu dyskutować nad naprawą reformy. Zdaje się, że współcześnie Frycz Modrzewski nie napisałby jednej książki, lecz od razu nakręcił cały serial (boliwijski, oczywiście). Literaci zatem mogą mieć wiele wzorów przed oczyma, a zresztą wiadomo, że bezpieczniej rozprawiać o potrzebie reform niż o konieczności rewolucji, ponieważ – wbrew pozorom – jakieś związki między językiem a rzeczywistością chyba jednak zachodzą…
      Po drugie, instytucja zwaną literaturą mocno podupadła i niczego nie zmieni przywoływanie jej dawnych zasług. Sprawa, co do której trudno się łudzić, to katastrofa literatury na rynku. Katastrofa, bo przecież nawet najbardziej znani i cenieni wydawcy literatury pięknej mają ogromne kłopoty z utrzymaniem płynności finansowej, a zatory płatnicze nie pozwalają im na podjęcie żadnego ryzyka. I jak tu, powiedzmy, postawić na jakiegoś debiutanta? Wydawnicza działalność najpoważniejszych oficyn jest w większym lub mniejszym stopniu subsydiowana – przez ministerstwo, fundacje, władze lokalne, nawet przez uniwersytety. Skoro – jak pokazało doświadczenie – trudno zarobić nawet na „powieściach dla klasy średniej”, to pozostała tylko jedna nadzieja: przyjdzie Niemiec, zachwyci się i wykupi licencję. A przecież miało być tak pięknie!
      Rynkowa klęska literatury nie oznacza, że sprzedaż tej czy innej „średnio ambitnej” powieści nie może przynieść zysku. To się zdarza. Są to jednak zbyt małe pieniądze, by wydawcy mogli inwestować, by kształtowali profil i wizerunek swojej firmy, kierując się czymś więcej jak tylko intuicją. Czy naprawdę przeprowadzono stosowne badania rynku i na tej podstawie odkryto zapotrzebowanie na osławioną „powieść dla klasy średniej”? Tak, ale jeśli nie klasa średnia, to kto w takim razie miałby kupować literaturę nazywaną piękną? Przecież nie finansowi potentaci (ci zawsze mogą se kupić Kossaka albo sprowadzić do Polski któregoś z trzech tenorów). Nie młodzież, bo ją na to nie stać. Nie tzw. inteligencja humanistyczna, bo jej już nie ma. Literatura współczesna uchodzi za trudną, gdyż wymaga lektur wykraczających daleko poza krąg wiedzy lekarza, prawnika, inżyniera – choćby to byli najbieglejsi specjaliści w swoim fachu. Być może literatura współczesna, nawet ta awangardowa czy postmodernistyczna (chodzi mi, naturalnie, o postmodernizm z prawdziwego zdarzenia), wcale nie jest trudniejsza w odbiorze od literatury wcześniejszych epok, tyle że humanistyczne wykształcenie i przygotowanie dzisiejszych czytelników jest dużo płytsze. Dobry pisarz może się zalecać do czytelnika, cytując rockowe szlagiery, nawiązując do konwencji popularnego kina, ale przecież tak czy inaczej pozostaje osadzony w literackiej tradycji, tkwi również we współczesnej episteme i musi nie tylko wyciągnąć wnioski z triumfu kultury masowej, nie tylko odnieść się do doświadczeń historii, narodowych mitów, ale również przyjąć do wiadomości takie drobiazgi, jak wystąpienie Nietzschego, Heideggera, Derridy i kogo tam jeszcze diabli nasłali. W końcu nawet Różewicza nie da się wytłumaczyć samą tylko II wojną światową. Ale o tym pamiętają chyba tylko poloniści…
      Współczesna literatura zatem jest, bo być musi, literaturą dla polonistów. Lub samouków, którzy tak czy inaczej zdobyli kompetencje nieprzeciętnego absolwenta polonistyki (kompetencje przeciętnego magistra zdecydowanie nie wystarczą). Akademiki i hotele asystenckie to chyba jedyna nisza, w której literatura mogłaby się schronić. A skoro tak, to chętnie przyznaję, że rynkowa katastrofa beletrystyki nie spędza mi snu z powiek. Wręcz przeciwnie – cieszy, gdyż budzi nadzieję, że wyzbywszy się mrzonek o podboju rynku, o zwycięskiej rywalizacji z telewizją, kinem, idolami estrady i… literaturą trywialną, literatura nareszcie zajmie się tym, czym powinna, tym, w czym zastąpić jej nie można. To znaczy…
      Nie, nie chodzi mi o opisywanie rzeczywistości. Przede wszystkim dlatego, że już od dawna nie bardzo wiadomo, czym ona, rzeczywistość, jest i gdzie się ukryła. Na pewno nie jest tym, za co ją ma Paweł Dunin-Wąsowicz. I na pewno nie czyha za rogiem, jak chciał onegdaj Zbigniew Kruszyński, radzący nam, FA-artowcom, byśmy jej szukali w okolicach kopalnianych szybów. Byliśmy, sprawdziliśmy i okazało się, że przestała bywać w tych stronach na długo przedtem, zanim chopcy z Cimoka (a wśród nich mały Sztefek Szymutko) wybiegli kopać bala na swojej „majne rołd”. Nie wierzę również, aby jakaś idea Filozofa, teoria Teoretyka, konkluzja Badacza była otwierającym do niej drzwi wytrychem. O traktacie Poety-Teologa nie wspomnę. Nie wspomnę też o zsyłaniu rzeczywistości w czas zaprzeszły, bo nawet tym, którzy wcześniej chętnie wykupywali bilety na urządzane przez literatów wycieczki do miejsc i czasów prawdziwych (w sensie ontologicznym) oraz wzniosłych (w sensie estetycznym), taka turystyka się już przejadła…
      Więc może literatura powinna postawić pytanie, czym – u licha – jest to wszystko, skoro nie jest rzeczywistością? Mam pewność, że od wszystkich prób rzucania się z piórem na materię współczesną, od tego taniego opisywactwa (niekiedy prymitywnego, ale zdarza się również, że molto galante), dużo ważniejszy jest Konwój Andrzeja Sosnowskiego. Ważniejszy, bo usiłujący powiedzieć, co się naprawdę stało z rzeczywistością.
      Andrzej Sosnowski ma zresztą szczęście – jest czytany. Ze zrozumieniem tego, co pisze, bywa różnie, ale jest przynajmniej czytany. Innych nawet to ominęło. Teraz, kiedy po rynkowej katastrofie literatura wycofuje się na upatrzone pozycje, mamy wreszcie sposobność, by nadrobić stracony czas, a straciliśmy całe lata dziewięćdziesiąte. I nie mówię wcale o szansie dla pisarzy (którym rynek wcześniej szansę odebrał). Chodzi mi o wiele więcej – o szansę dla literatury.
     





Tekst pochodzi z kwartalnika „FA-art” nr 4 (46) 2001

wersja do wydrukowania