– o poezji i życiu literackim ostatnich lat opowiada teoretyk i historyk literatury profesor Edward Balcerzan
WIARYGODNOŚĆ
Dobrze, że pytacie o dwie role – badacza i czytelnika, czyli konstruktora jakiejś wizji ogólnej i człowieka traktującego literaturę jako doświadczenie prywatne. Ta druga rola w stosunku do literatury ostatniej dekady jest mi bliższa. Po napisaniu czterech książek z serii Poezja polska w latach... , które są próbą syntezy 50-ciu lat poezji (1918-1968), dobrze wiem, czego wymaga synteza. Wiem, ile czasu, wysiłku, szczegółowych badań trzeba, by na taką syntezę się odważyć. Mając tę wiedzę, lepiej sobie uświadamiam, że moje poglądy, impresje, reakcje – niektóre nawet bolesne i zgoła zniechęcające - związane z bieżącym życiem literackim, które niesie poezję niesłychanie wielonazwiskową, wielotomikową, że to wszystko ma prawo mi się w spójną całość nie ułożyć.
Korzystam ze swobód i przywilejów czytelnika literatury najnowszej, który nie zatracił oczywiście swojego zawodowego podejścia w tym sensie, że mi się pewne modele uporządkowania syntetycznego rysują, ale wiem, że one są przedwczesne i prowizoryczne (a lektury często przypadkowe). Zresztą nikt z ludzi zajmujących się tym systematycznie, zawodowo, wiarygodnej wizji syntetycznej nie przedstawił. Niedawno miałem w rękach świeżo wydaną książkę Karola Maliszewskiego Zwierzę na J; i on także, choć ofiarnie towarzyszy nowościom, nie panuje nad całością, o literaturze myśli po różewiczowsku, „zawsze fragmentami”.
BEZWZGLĘDNOŚĆ
Moje nowe doświadczenie literackie nazwałbym - przepaścią generacyjną. Jest to doświadczenie niechciane, reżyserowane przez pokolenie debiutantów, brutalnie narzucone starszym generacjom. Znam, rzecz jasna, podobne konflikty jako historyk futuryzmu oraz awangardy, ale w swoim życiu nigdy nie byłem ich inicjatorem czy podmiotem. Gdy startowałem jako poeta i krytyk, panowała inna aura. Będąc uczniem, studentem pisującym wiersze - miałem poczucie, że Kazimierz Wyka nie ma racji, tak bardzo eksponując rolę pokoleń, że tak naprawdę ludzie się łączą wierszami, programami, przyjaźniami – nie z uwagi na datę urodzenia, lecz w imię jakiejś idei, w imię sprawy artystycznej, koncepcji światopoglądowej. Całą urodą wejścia w środowisko było wówczas to, że się spotykają w nim różne pokolenia. Zaprzyjaźniłem się z dużo ode mnie starszym Witoldem Wirpszą wcześniej niż z jego synem Leszkiem Szarugą. Nie dziwiło mnie to, że z dużą troskliwością twórczą przyglądał się młodym poetom – nawet poszukując przyjaźni – Julian Przyboś. To samo obserwowałem po drugiej stronie „artystycznej barykady” - w otoczeniu Mieczysława Jastruna. „Przybosiowcy” przeciwstawiali się „jastrunowcom”, „słonimszczacy” szydzili z „białoszewskawych”, i na odwrót, inaczej czując poezję i inaczej rozumiejąc ewolucje sztuki słowa. Wydawało mi się, i nadal tak sądzę, że takie konflikty są ożywcze i pożyteczne – bo powinny różnić nas idee.
W młodości nie zaznałem szowinizmu generacyjnego, a jeśli zaznałem, to ze strony pomniejszych literatów-„partyzantów”, którzy mówili nam, „dzieciom wojny”: „nie strzelaliście, nie zabijaliście, jesteście pokoleniem bez biografii, nic nie macie w związku z tym do powiedzenia”. Jeżeli my, młodzi, grzeszyliśmy nietolerancją, to jedynie wobec obcych nam poetyk: nasza bezwzględność ocen, parodii, okrutnych żartów nie miała motywacji generacyjnej.
RACJA MŁODOŚCI
Nowość a młodość – stawia się między tymi wartościami znak równania, a przecież to różne wartości. Wychodzi Antologia nowej poezji polskiej Romana Honeta i Mariusza Czyżowskiego, w której nowa poezja ma oznaczać młodą. Czyli Tadeusz Różewicz, Wisława Szymborska, Tymoteusz Karpowicz nie ogłaszają już nowych dzieł, nie wnoszą nowych idei? Antologiści tłumaczą się we wstępie, że zamieszczają – na prawach wyjątku od reguły - utwory Janusza Szubera, nieco starszego od poetów debiutujących po 1990 roku, i proszą o wybaczenie. Ten uporczywy „metrykalizm” krytyki jest dla mnie niepojęty! Jak rozumieć tytuł innej antologii: Macie swoich poetów? Jacyś wy, jacyś my, jacyś oni, kto te podziały zarządził? Czy dwudziestolatek nie może stać się poetą moim, a dziewięćdziesięciolatek poetą waszym? Co w tym krajobrazie poprzecinanym rowami i zasiekami kolczastymi zrobić z Norwidem, czyj jest Leśmian, na jakiej „liście przebojów” byłoby miejsce dla Rilkego? Kiedyś słuchałem wywiadu z Jackiem Podsiadłą, który oznajmił: „Jestem drugi, pierwszy jest Świetlicki”. Zadaję pytanie: jeżeli Świetlicki jest pierwszy, a Podsiadło drugi, to który jest Różewicz? Okazuje się, że w tym języku to pytanie byłoby niestosowne. Różewicza tam już w ogóle nie ma. Karpowicza tam w ogóle nie ma.
ODPOWIEDZI ZASTĘPCZE
Byłbym niesprawiedliwy, gdybym poezję młodszych sprowadził do generacyjnego marketingu. Porzućmy zatem rynek i poczytajmy wiersze. Co tak naprawdę nowego widzę w poetyce autorów wkraczających do literatury? Dominuje generalny odwrót od poezji patriotycznej, obywatelskiej, społecznej, zaangażowanej (w tym znaczeniu, jakie słowu „zaangażowanie” nadawali kiedyś egzystencjaliści). Jest to wielokrotnie już komentowana reakcja na wcześniejszy, bezalternatywny prymat etyki nad poetyką, tak silny w liryce drugoobiegowej z czasów uwiądu PRL i stanu wojennego. Oznaką przełomu był słynny wiersz Świetlickiego do Polkowskiego, który jest bardzo dobrym wierszem, nawet nie jestem pewien, czy autor „Zimnych krajów” napisał coś równie dobrego później. Rozumiem zmęczenie poetów tematyką społeczną, ale jej unicestwienie czy marginalizowanie wydaje mi się lekkomyślną utratą cennego literacko materiału. Być może Świetlicki miał rację, sugerując, że Nowofalowa polemika z totalitaryzmem była maską dla „niskich” problemów psychosomatycznych i zamiast powiedzieć „Boli mnie ząb”, mówiono „Wanda Wasilewska”. Gorzej, że Świetlicki od 10 lat mówi, że boli go ząb i niewiele więcej! Zachodzi coś, co można nazwać oddaniem tematu społecznego – przekazaniem go w akcie darowizny mediom, politykom, dziennikarzom, duszpasterzom. Tymczasem dzieją się w naszym społeczeństwie procesy niesłychanie dramatyczne, głębokie, o których nie należałoby mówić wyłącznie językiem mediów czy ambony. Literatura – w innych demokracjach, nie tak młodych jak nasza – nie przestała być odpowiedzią na nowe sytuacje obyczajowe, na nowe dramaty. W Polsce raz po raz próbuje to robić teatr, czasem proza. Poezja się od tego dumnie odwróciła. Moim zdaniem to jest jakaś strata. Brak odpowiedzi na nową sytuację społeczną także jest odpowiedzią, tyle że - zastępczą. Druga rzecz, która też mi się w poezji nie podoba, to nurt „jerofiejewski”.
FOLKLOR DZIECIĘCY
Nie jestem nieprzejednanym wrogiem polskiej „jerofiejewszczyzny”, czyli pisarstwa posługującego się leksyką grubiańską, ordynarną, obsceniczną. Miałbym się nawet prawo czuć – mówiąc pół żartem, pół serio - jednym z pionierów obrony tej „męskiej” retoryki, która się notabene staje także ostatnio aktywną retoryką literatury kobiecej. Dawno temu napisałem do poznańskiego „Nurtu” szkic, prawie manifest, który nosił tytuł Brzydkie słowa w literaturze pięknej”. Była to obrona estetyki obscenum, dla którego widziałem miejsce przede wszystkim w dowcipie. W pewnym sensie pozostaję wierny tamtej idei, rok temu przewodniczyłem obradom jury Nagrody „Literatury na Świecie”: nagrodziliśmy Słownik seksualizmów polskich Levinsona, który powołuje się na przykłady literackie od średniowiecza do czasów dzisiejszych i okazuje się, że przez cały czas w literaturze polskiej obscenum należy do silnych środków ekspresji. Przekonanie, że polska literatura jest parafiańsko wstydliwa, jest niesłuszne. Istnieją pewne gatunki literackie, w których „brzydkie słowa” są jak najbardziej na miejscu. Natomiast wtargnięcie rynsztokowej polszczyzny do liryki nie zachwyca mnie, bo to nie jest już ani „słony” dowcip, ani zabawa w skandal, lecz artystyczna łatwizna – moralnie infantylna, w gruncie rzeczy groźna. Za moich czasów cenzura kazała ukrywać to, że dzieci w przedszkolach opowiadają sobie okropne „dowcipy oświęcimskie”. Pamiętam, w „Tekstach” (pierwszych) nie mogliśmy uzyskać zgody na druk poświęconego tym zjawiskom studium Doroty Simonides. Lecz dzieciaki nie uświadamiały sobie, że ich makabryczne dowcipy są moralnie naganne. Był to ich folklor, na którym żaden szanujący się, dojrzały autor nigdy by się nie wzorował. A teraz ten „folklor dziecięcy” trafia do liryki, w której próbuje się dramaty ludzkie po dziecinnemu poniżyć, „utytłać” w ścieku rynsztokowym. Poniżajcie, demaskujcie, proszę bardzo, ale nie tym językiem! Jeżeli ktoś chce pewne mity narodowe czy społeczne zrewidować, to niech to robi, dajmy na to, Gombrowiczem - nie napisami klozetowymi!
REHABILITACJA MŁODOPOLSZCZYZNY
Kolejną cechą poezji młodych, od Świetlickiego począwszy, jest żywiołowy renesans konwencji nazywanej przez wiele lat w XX wieku (pogardliwie) młodopolszczyzną. Poetów z kręgu „Orientacji Hybrydy” Julian Rogoziński w latach sześćdziesiątych obwołał ironicznie Wnuczętami twórców Młodej Polski. Dziś drukują wiersze młodopolskie Prawnuczęta. Kiedyś w prasie przeczytałem wiersze Świetlickiego i pomyślałem: „Boże! Przecież to są pastisze z Tetmajera!” – nawet to nie jest Miciński, to nie jest ten najlepszy Kasprowicz z „Ballady o bohaterskim koniu i walącym się domu”, to jest zbiór obiegowych chwytów z przełomu XIX i XX stulecia. Przykładów świadczących o żywotności zjawiska jest wiele. Niedawno w Rosji ukazała się, zrobiona przez Natalię Astafjewą i Władimira Britaniszskiego, dwutomowa antologia polskiej poezji XX wieku. Pierwszy tom otwiera „Kowal” Staffa, a ostatni wiersz w drugim tomie to tekst Podsiadły, który wraca do dekadenckich nastrojów! Koło się zamyka. Z czego wynika renesans postaw młodopolskich? Jeżeli poeci dochodzą do wniosku, że na wiersz zasługują wyłącznie dramaty ogólnoludzkie, z reguły przygnębiające, „dołujące”, to automatycznie niejako w centrum ich zainteresowania pojawia się słabość. A któż w XX wieku tę ludzką słabość wyraził najpełniej? Dekadentyzm, liryka schyłku, pisarstwo katastrofizmu. Nie jest to postawa jedynie obowiązująca w młodej poezji, przeciwnie, rodzi ona ostrą opozycję. Tu na depresję odpowiada się agresją, demonstracjom słabości przeciwstawia się demonstrację krzepy. Niestety, najgłośniej odzywają się ci, którzy siłę mylą z pychą, a dawną Nowofalową „nieufność ” zastępują drwiną z wszelkiej idei pozytywnej. Jeżeli jest to drwina wmontowana w parodię „stylu wysokiego”, proszę bardzo. Gdy czytam w pewnym wierszu młodego poety „Skąd przychodzimy, dokąd idziemy, kto nam obciągnie” – uśmiecham się: niech mu będzie. Gorzej, gdy mamy do czynienia z cwaniacką pewnością siebie, której nie uzasadnia żaden koncept literacki...
ODWAGA ELITARYZMU
W poszukiwaniu nowych propozycji artystycznych przeszkadza hipnoza sukcesu, paraliżuje konformizm estetyczny. Czesław Miłosz obdarzony nagrodą pieniężną Nike za Pieska przydrożnego wyznał, że jedyne, co mógłby swojemu „Pieskowi” zarzucić, to to, że ta książka nie może liczyć na szeroką popularność. Jest to myślenie znamienne dla naszych czasów. Nie oryginalność poetyki, nie innowacja artystyczna lecz poczytność, oglądalność, słuchalność itd. stanowią miarę sukcesu. Dlaczegóż myślenie najmłodszych miałoby się różnić od filozofii Noblisty? Polski Rimbaud Anno domini 2001 pyta: w którym kierunku mam iść? - w tym oczywiście, w którym ktoś wcześniej zrobił karierę. Sukces jest po stronie Miłosza i w pewnym sensie Różewicza (a jest to sukces czego? - takiej poezji, która nie jest zanadto liryką, ani zanadto prozą - formą bardziej pojemną, w istocie łatwiejszą). Większość idzie więc ku ułatwieniom. Nie chcą skazywać odbiorcy na „męki wyższego rzędu”, skazują go zatem na męki rzędu niższego. Tak zaczyna się epigonizm, powielanie, zatrata własnego głosu, pisanie w sposób podobny, nierozróżnialny, a to, niezależnie od „izmów”, zawsze dla poezji jest klęską; gdy wielogłos zaczyna być bezimienny, anonimowy. Adeptom sztuki słowa przydałoby się więcej ryzyka typu awangardowego, nie w sensie naśladowania Peipera, Przybosia czy Białoszewskiego, tylko może np. w sensie powrotu do postaw romantycznych, też źle widzianych przez dominującą dziś opcję. Chodzi mi o odwagę elitaryzmu, bycia sobą, wbrew dyskomfortowi i zagrożeniom wynikającym z odrzucenia uznanych, bezpiecznych, obłaskawionych przez rynek form poezjowania.
PRZYPADEK POZNAŃSKO-SZCZECIŃSKI
Zdaje się, że nie jestem konsekwentny. Miałem snuć swobodne dywagacje „czysto czytelnicze”, niczego nie porządkować, a jednak nawykowy język uogólnień zaczyna podstępnie „mną mówić”. Znalazłem się o krok od z gruntu błędnej tezy, iż wśród młodych poetów nie ma ciekawych indywidualności. Taki wniosek byłby niedorzeczny, „teoretycznie” niemożliwy. Byłem niedawno pod dużym wrażeniem utworów autora bardzo młodego. Nazywa się Marcin Czerkasow (tak samo, jak genialny aktor z filmów Sergiusza Eisensteina), jest szczecinianinem, studentem I roku filozofii UAM, tegorocznym laureatem Konkursu o Laur Klemensa Janickiego. Podobają mi się jego „Transcendencje”, wiersz drukowany w kwietniowym „Arkuszu”. O wnętrzu poznańskiej fary, o malarskim kosmosie sakralnej budowli. Nie jest to jeszcze świadectwo pełnej lirycznej dojrzałości, ale jej intrygująca obietnica. „Transcendencje” są „utrzymane” w nastroju podobnym do Notre Dame Przybosia, a jednocześnie bliskie aktualnym nurtom. Spotkanie z namalowanymi aniołami kończy się „zapaleniem sobie” papierosa, w manierze Świetlickiego. Lecz może jest to uniwersalny syndrom debiutanctwa? I ja w swej szczecińsko-poznańskiej młodości uprawiałem lirykę „papierosową”. Na szczęście można się od tego odzwyczaić. Jak od papierosów. Inne moje czytelnicze radości – w ostatnim czasie - zawdzięczam wierszom Jarosława Mikołajewskiego i Agnieszki Kuciak. Więc nie jest tak źle.
TŁUM I IDOLE
Konkursy i nagrody literackie więcej różni, niż łączy. Mają co prawda ten sam charakter spektakularny, ale należą do całkiem odmiennych porządków. Nagrody stały się formą rozrywkowego przemysłu, o randze nagrody nie decyduje ani autorytet członków jury (często nie wiemy, kto na kogo głosował), ani wartość literacka wyróżnionej publikacji, ale hojność sponsora, no i akompaniament medialny. Tylko tak można wytłumaczyć fakt, iż szczodrobliwą Nike znają wszyscy, a kto słyszał o (finansowo nieporównanie skromniejszych) nagrodach Polskiego PEN Clubu, „Odry” czy „Literatury na Świecie”?
Co innego konkursy. Są jedną z odmian ruchu amatorskiego, należą do tego samego porządku kultury masowej, co turnieje taneczne, piosenkarskie, teatralne, recytatorskie, plastyczne itd. To musi zastanawiać, że w świecie, którym pono zawładnęły internety oraz totalne poczucie wirtualności, trwa tak wielka potrzeba twórczości pojmowanej jakże tradycyjnie. Konkursy poetyckie są „obsyłane” tysiącami tekstów. Nie przesadzam. Niedawno moja żona, Bogusława Latawiec, pracowała jako przewodnicząca jury konkursu zorganizowanego przez Bibliotekę w Ostrzeszowie. Do naszego domu przychodziły najpierw pękate koperty, potem ciężkie paczki. W sumie nadesłano 1712 zestawów wierszy; autorami byli dorośli, średnio dorośli, a także uczniowie szkół podstawowych. Tłumy wierszopisarskie na konkursach świadczą o tym, że pisanie stało się zajęciem łatwiejszym niż dawniej. Może to zasługa, a może wina nas, literaturoznawców? Może zbyt dokładnie wyjaśnialiśmy przez tyle lat działanie mechanizmów wierszotwórczych, które okazały się niepokojąco „nauczalne”? Ja na zajęciach z I lub II rokiem z wersyfikacji i stylistyki, gdy poznajemy jamby, heksametry, układy rozkwitające, kombinacje anafor i epifor itp., proponuję studentom układanie wierszy. Zawsze podkreślam, że to jest tylko ćwiczenie mające nauczyć praktycznego rozpoznawania środków artystycznych, a jednak z reguły jakieś dwie, trzy osoby piszą wiersze wcale nie „ćwiczebne”, lecz wyznawcze, szczere, pomysłowe, często na niezłym poziomie. Jeżeli poezja stała się dziedziną tak łatwo dostępną dla wielu, to znak, że musi się zmienić, odejść do ułatwień – wrócić do utrudnień.
Gdybyście więc zapytali mnie o najlepszą książkę ostatniej dekady, bez wahania odpowiedziałbym: Słoje zadrzewne Tymoteusza Karpowicza.
Tekst pochodzi z nr 14-15 (2001) pisma „Pro Arte”.
wersja do wydrukowania
|
|