Nr 5
z dnia 20 października 2001
powrót do wydania bieżącego
 
  wybrane artykuły       
   

Impas
     
   

     Niemal wszystkie pisma literackie i kulturalne odnotowały dziewięćdziesiąte urodziny Czesława Miłosza. Chwała im za to, chwała czcigodnemu jubilatowi, ale – przy całym szacunku wobec dawniejszych i dzisiejszych dokonań noblisty – mam wrażenie, że tego rodzaju jubileusze i urodziny wyczekiwane są przez redaktorów ze szczególnym utęsknieniem. Temat narzuca się sam, materiały też zawsze się znajdą (któż nie miałby czegokolwiek do powiedzenia np. o twórczości Miłosza?), no i można czymś zastąpić tę dosyć bolesną nijakość, jaka dotknęła nasze życie literackie ostatnich dwóch – trzech lat. Nikt bowiem nie wie, jak wybrnąć elegancko z zapaści spowodowanej „zaprzedaniem się” rzeszy krytyków Dominującemu Dyskursowi Medialnemu, a dobre samopoczucie związane z omijaniem tego problemu, wydaje się po prostu podejrzane (być może niesłusznie, ale to już zupełnie inna rzecz).
     Tak sobie myślę, że redaktorzy „Kresów” nie powinni włączać się do chóru narzekających na obecną sytuację, bo swoje zrobili, dużo wcześniej poprzez dyskusje i ankiety uprzedzając, czym może się skończyć festiwal bezkrytycznych zachwytów nad pierwszymi i pojedynczymi książkami debiutujących autorów, nad rynkiem, który ureguluje wszystko, nad stanem świadomości środowiska, etc. Pal licho uporczywe pielęgnowanie mitu „zaniku centrali”, kto wie, może nawet należało bardziej chuchać i dmuchać nań, o czym świadczy dzisiejsze powszechne narzekanie na powrót centrali w nowej postaci, na potwora DDM. Stało się, co się stać musiało, nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem, a jedynym realnym zagrożeniem wydaje się obecnie stan budżetu państwa czy w ogóle gospodarcza zapaść, która w ten czy inny sposób przełoży się na sytuację finansową pism literackich i niszowych wydawnictw.
     Nie sposób jednak nie odnotować głosów, które próbują diagnozować obecną sytuację i zarysowywać nieśmiało drogi wyjścia. Na łamach FA-ARTU (1–2/2001) Dariusz Nowacki pisze o „dwóch normalnościach” życia literackiego: tej z początku i tej z końca lat dziewięćdziesiątych jako o dwóch stanach krańcowo różnych, a jednak przyjmowanych z całym dobrodziejstwem inwentarza. Według krytyka można mówić o wyrazistych opozycjach, opisywanych tu nie z pozycji zachwiania jakiegoś stanu wzorcowego i pożądanego, ale wynikających z rozumowania, iż nie tyle normalność przeszła w nienormalność, ile stała się normalnością innego rodzaju. A zatem oczywisty jest zarówno proces rozproszenia jak i koncentracji, akceptowalny jest zarówno stan, w którym mamy do czynienia z nadmiarem debiutów jak i rzeczywistość, w której tych debiutów nie ma w ogóle bądź są kompletnie niewidoczne, nie budzi kontrowersji zarówno całkowite uwolnienie się pisarzy od ciężaru ideowych zobowiązań jak i „wtórna ideologizacja” tego zajęcia. Co prowadzi do konstatacji: Długo by opisywać zjawiska i procesy w życiu literackim (w mniejszym zakresie w samej literaturze) lat dziewięćdziesiątych, posiłkując się kategorią normalności. Najważniejsze jest jednak to – do myśli tej jestem szczególnie przywiązany – że za każdym razem należałoby mówić o normalności wobec innej, odmienionej po czasie, normalności, nie zaś o opozycji normalność – nienormalność. Jeżeli bowiem różne (nieraz krańcowo) stany i porządki nazywamy normalnymi, a tak właśnie próbowałem przedstawić w niniejszej gawędzie, to widocznie one takimi są. I doprawdy, nie warto gniewać się na rzeczywistość.
     Co do ostatniego zdania, zgoda. Ale Nowacki chyba zbytnio przejął się poglądem wspomnianego tu na wstępie jubilata, iż „sam akt nazywania rzeczy zawiera w sobie wiarę w ich byt”. A przecież nikt nie zmusza nas do automatycznego przyjmowania obrazu wykreowanego/nazwanego przez krytyka. Tu zgody nie ma, bo nawet powszechne przeświadczenia nie upoważniają nas do tego, byśmy bez wahania i uważnego namysłu przyjęli „gładką” tezę. Sądzę, że należałoby, i owszem, nie tyle mówić o opozycji norma – dewiacja, ile o dwóch wariantach dewiacji, o dwóch stanach nienormalności – na początku i u końca dekady. Z oczywistym zastrzeżeniem (tu znów: zgoda), że mówimy wyłącznie o życiu literackim, bo trzeba byłoby być niespełna rozumu, by tak pojęty normatywizm przykładać do indywidualnych wyborów artystycznych i warsztatowych. Trzeba to sobie powiedzieć: wahadło wychyliło się zbytnio zarówno w jedną jak i drugą stronę. Patologiczna jest sytuacja, w której wszystko, cokolwiek się pojawi na rynku, a opatrzone jest sygnaturą mało znanego, prowincjonalnego wydawnictwa i owiane nimbem towarzyskiej legendy, staje się jedynym przedmiotem zainteresowań recenzentów i patologiczna jest sytuacja, w której miernikiem wartości książki staje się ilość czasu antenowego (tudzież miejsca w wysokonakładowych dziennikach) przeznaczonego na jej lansowanie. Od takiego stwierdzenia bardzo daleko wszak do obrażania się na rzeczywistość. To tylko kwestia jasnego widzenia problemu. Nie poddawajmy się tak łatwo terrorowi poprawności nakazującej widzieć wszędzie tam, gdzie choćby intuicyjnie czy zdroworosądkowo wyczuwamy fałsz, jakiś inny rodzaj lub typ normalności. Zresztą, czy Nowacki proponowałby nieśmiało w poincie swego tekstu „budowanie nowych snobizmów” i „dialog korygujący” skierowany przeciwko DDM, gdyby rzeczywistość, w której DDM rządzi, uważał do końca za normalną? I jak w tym kontekście rozumieć inne pytania stawiane przez krytyka (podszyte bezradnością, rozpaczą, winą?): jak żyć pod władzą czy raczej w cieniu DDM? Jak sobie z tą opresją radzić. W domyśle: jak przechytrzyć DDM? Tylko przechytrzyć, albowiem wygrać czy przezwyciężyć się nie da.
     Do tego wypadałoby dorzucić jeszcze jedno, kluczowe jak mi się zdaje, pytanie: czy należy w ogóle myśleć o przechytrzeniu DDM? I czy życie w jego cieniu, to taki dyshonor i cios, po którym literatura wysokoartystyczna już się nie podniesie? Czy nie szkoda czasu na obmyślanie podstępów? Co innego, gdybyśmy zapytali o możliwość pożywienia się krytyka, pisarza, poety okruchami z pańskiego stołu mediów. Ale to już kwestia mniej interesująca i każdy powinien swoje finansowe ambicje i swoje możliwości pogodzenia różnych światów rozpatrywać indywidualnie, na płaszczyźnie zawodowego sumienia. Czy mogą być to decyzje dramatyczne? Owszem, ale to nie zmienia faktów; nic nam nie przyniesie dyskusja na temat projektowanej rywalizacji krytyków i artystów z twórcami lekkostrawnej papki medialnej. Nie można pomijać przy tym faktu zróżnicowania opinii krytycznych, krańcowo odmiennych stylów myślenia. W tej sytuacji wszystkie propozycje „naprawcze” biorą w łeb, nawet te najskromniejsze, bo wymagają odrobiny solidarności, zgody przynajmniej w kwestiach podstawowych, wykraczających poza lansowanie nazwisk i tytułów.
     Jak miałby na przykład w rzeczywistości wyglądać „plan” Krzysztofa Uniłowskiego zakładający zdystansowanie się literatury od uzurpacji telewizji i funkcjonownie jej jako „strony sporu”, jako „jednego z wielu dyskursów publicznych, falsyfikującego swoich konkurentów” (patrz: tenże sam numer FA-ARTU)? Jak tego dokonać, skoro inni krytycy, na przykład wspomniani przez autora szkicu Pomysł na literaturę – odstąpię! Kinga Dunin i Przemysław Czapliński, skłonni byliby raczej lansować tezę o mediacyjnym charakterze literatury, a pomysły Karola Maliszewskiego i Pawła Dunina – Wąsowicza będące świadectwem tego, iż przyszedł czas na daleko idące zmiany naszego sposobu myślenia o literaturze (a więc zapoczątkowujące „nowe”) po głębszej analizie wydają mu się z racjonalnego punktu widzenia wręcz samobójcze. Rozumiem, że taki głos mógłby być początkiem poważnej dyskusji. Ale takiej dyskusji nie będzie. Dlaczego? Odpowiedzi udzielił sobie Uniłowski w innym miejscu swojego wywodu: Po pierwsze dlatego, że szkoda czasu i energii na wyczerpujące umysłowo polemiki, gdy trzeba się mizdrzyć w masowych przekaziorach. Po drugie, by rywalizować na idee, trzeba wprzódy takowe posiadać, nie wstydzić się ich i wierzyć, że literatura służy ich kreowaniu. Po trzecie, trzeba by naiwnie ufać, że w toku takich sporów cokolwiek może się rozstrzygnąć, że czemuś one służą, pozwalają coś osiągnąć, że mogą zmienić choćby nas samych. Tymczasem przekonaliśmy się wszyscy – i to jakże, ach, jakże boleśnie! – że prawdziwe życie jest gdzie indziej, poza tym życiem, które nazywamy literackim. Że to właśnie tam, gdzie indziej, rozdają prawdziwe laury i zaszczyty, posady i synekury, umowy i zlecenia. Że to właśnie tam jednych wynoszą na strony podręczników szkolnych, a innym odmawiają najmarniejszej recenzji czy bodaj wzmianki.
     Bardziej przenikliwe czy bardziej szlachetne? Tak czy owak chyba też nie do końca oczywiste. Bo być może prawdziwe życie istnieje poza „masowymi przekaziorami” i poza niemal podziemnym obiegiem recenzyjek i opinii towarzyskich. Istnieje wszędzie tam, gdzie choćby incydentalnie pojawia się pomysł, idea, o którą spierają się bodaj dwie osoby, istnieje wreszcie w samej literaturze, której należy się bacznie przyglądać. Jeśli zaś nie ma idei, nie ma o czym mówić i nie ma żadnych „zadań” dla krytyki. Wtedy pozostaje przetrwanie, próba przetrwania bez hodowania w sobie kompleksów. Właśnie ta bolesna lekcja, o której pisze Uniłowski powinna uodpornić środowisko, które do kompleksów przecież podstaw nie ma. Co ma sobie do zarzucenia krytyk, który przez całe lata dziewięćdziesiąte lansował rzetelność namysłu badawczego albo też lansował projekt krytyki hermeneutycznej, dekonstrukcjonistycznej, feministycznej, etc. ? Robił swoje i przy swoim winien pozostać. Z pewną, jak myślę istotną, modyfikacją: krytyk mógłby zająć się specjalnie także swoistością „znaków niepewności”, którymi obdarza nas nasz czas, mógłby poszukać tych „znaków” w tekście prozatorskim czy poetyckim zapewne lepiej oddającym powszechną dezorientację niż zaprogramowane spory „o rząd dusz” z mediami. Nie ma inteligenta, zgoda, jak pisze Uniłowski, „klienci już dawno wymówili mu pełnomocnictwa”, ale też i sensu nie mają zabiegi zmierzające do odzyskania przez literaturę „choćby cząstki” utraconego autorytetu. Tu raczej idzie o przeświadczenie krytyka dotyczące własnej percepcji, o pytanie, czy w jego oczach literatura ma jakikolwiek autorytet. Czy jemu i jemu podobnym jest do czegoś potrzebna? I chyba od tego należałoby zaczynać.
     Cokolwiek powiedzielibyśmy zresztą o sytuacji literatury i życia literackiego na przełomie wieków, wpadniemy nieuchronnie w pułapkę sprzeczności, o której pisze Piotr Michałowski na łamach ODRY (7 – 8/2001) w szkicu Analfabetyzacja postmodernizmu i getto literatury: Powtarzanie gorzkich oczywistości, będących albo diagnozą klęski, albo wieszczeniem katastrofy, albo zarazem jednym i drugim, wydaje się jałowe, natomiast silenie się na oryginalność optymisty za cenę prawdy – pretensjonalne, gdyż na pewno trudno w tej materii spełnić imperatyw „myślenia pozytywnego”. Pozostaje weryfikacja obiegowych niepokojów, gdzie najczęściej mieszają się zjawiska heterogeniczne, których zbieżność w czasie uruchamia zbyt prędkie interpretacje przyczynowo – skutkowe. Tu mamy do czynienia z perspektywą szerszą: już nie tylko DDM stanowi zagrożenie ale przemiany kulturowe w obrębie współczesnej cywilizacji. Najważniejsze w tym kontekście staje się zagadnienie problematyczności diagnoz: żadne stanowisko nie wydaje się zadowalające; ignorujemy kasandryczne głosy i tym samym znieczulamy się na postępy potwora „analfabetyzacji”, któremu nie chodzi o nic innego jak tylko o uśpienie naszej czujności. Dołączamy do chóru narzekających i nieuchronnie nasze rozważania przyjmują postać banału, pogrążamy się w przepaść wtórności i łatwizny myślowej. Niemniej, można odczuć, że z wolna zamyka się jakieś getto, z którego mało kto obmyśla sensowny plan ucieczki, plan nie będący dla sztuki kompromisem czy kolaboracją z ekonomiką produkcji i handlu. I znowu: trafne konstatacje, ale – na miłość boską – dlaczegóż to mielibyśmy obmyślać plany ucieczki z getta? Gdzie, poza tym wąskim obszarem, miałby się lokować literatura? Jeśli nie w telewizji i na szkolnych akademiach, to chyba utopijne jest założenie, że wszędzie: na ulicach, w parkach, tramwajach, pociągach i kawiarniach (niekoniecznie literackich). Tekst Michałowskiego stawia pytania z gatunku zasadniczych: po co literatura? I spointowany jest podkreśleniem możliwości jej nieistnienia. Czyżby więc autor poddawał się urokowi katastroficznych przepowiedni? Czy nie wystarczy owo „róbmy swoje”? Otóż nowy ton we wszystkich wypowiedziach zwracających uwagę na impas, w jakim się znaleźliśmy, polega na tym, że omijają one szerokim łukiem możliwość takiej postawy, nie wiedzieć czemu podważają jej atrakcyjność. To już nie wystarczy… Oto bowiem niezauważalnie oswajamy się z zagrożeniem jak z lejtmotywem akompaniującym niby nie zmienionej codzienności tworzenia... Po rytuale narzekań zasiadamy więc do biurek, piór i klawiatur, by po staremu „robić swoje” – nie tyle postępując na przekór przeciwnym wiatrom historii, ile w taki sposób, jakby osaczające wizje zagłady w ogóle nas nie dotyczyły, jakby pozostawały motywami kreowanej fikcji literackiej. Wprawdzie do wiary w sens i dalsze (nowe?) życie literatury przyznawać się już nie wypada – tak jak do nałogu czy innych nawyków, działających niezależnie od wyznawanych poglądów i pozbawionych racjonalnych uzasadnień – ale dowody tej wiary są przecież niezaprzeczalne: nadal ukazują się czasopisma pełne nowej prozy, a zwłaszcza poezji; powstają kolejne tytuły pism, ciągle wychodzą książki... Ilościowo – dowodów życia aż nadto… A „jakościowo”? Może warto się zastanowić czy istnieje literatura „po końcu literatury”. I jak radzi sobie ona z tymi, co tu dużo mówić – rozpaczliwymi, wizjami. Ilość nie przekłada się co prawda na jakość, ale gdzieś w tych stosach pism i książek może czai się odpowiedź. I to niekoniecznie taka, by literatura musiała – jak pisze Michałowski – „umrzeć ze śmiechu z siebie samej”.
     Nie do śmiechu jest też Andrzejowi Stasiukowi, który na łamach jublileuszowego, pięćdziesiątego numeru PRZEGLĄDU POLITYCZNEGO (gratulacje!) pisze o swoich uczuciach związanych z integracją europejską. Jak się okazuje nie tylko kwestie życie literackiego, „końca sztuki”, dominacji mediów są w stanie pobudzić smutek i melancholię (melancholia Stasiuka jest zresztą – jak sam to określa – „rozsądna”, a mnie trudno domyślić się, co to za zwierzę). Pisarze, krytycy, poeci, badacze w którąkolwiek stronę się zwrócą, jakikolwiek obszar rzeczywistości zaczną penetrować – wszędzie czeka na nich jakieś dziwne przygnębienie, a w każdym razie: zupełny brak entuzjazmu. Wygląda no to, że w żadnej dziedzinie nie jesteśmy w stanie przyklasnąć projektowanym rozwiązaniom (albo takich rozwiązań nie widzimy). Nie wchodzę tu w kwestię pożytków i szkód związanych z członkostwem Polski czy innych krajów Europy Środkowej w Unii Europejskiej, zwracam tylko uwagę na specyficzny język Stasiuka (być może kwestia samopoczucia jest czymś istotniejszym niż racjonalna analiza i poddajemy się pesymistycznym nastrojom, uprzedziwszy wpierw, że takiej analizy dokonaliśmy): No więc nie czuję euforii, nie czuję podniecenia, nie czuję nawet zwykłej radości. To jest dosyć normalne, ponieważ jestem adresatem propozycji nie do odrzucenia. Zwykły rozsądek nakazuje ją przyjąć. Znacznie gorszą rzeczą jest fakt, że ową propozycję przedstawia się jako najlepszą z możliwych, podczas gdy jest ona jedynie „jakimś wyjściem”. Wcale nie najlepszym i nie przez wszystkich upragnionym. To może zbyt odległe paralele i na pierwszy rzut oka dowolne, ale czyż DDM nie jest „jakimś wyjściem” dla literatury? Czyż nie mówimy w jednym i drugim przypadku o rezygnacji i zgodzie na jakieś „mniejsze zło”. Zastanawiające jest to pogodzenie z rzeczywistością połączone z „podszczypywaniem” tejże i z brakiem recept.
     Może w tej sytuacji sensowniejsze byłoby zajęcie się przeszłością, by tam poszukać przyczyn obecnego stanu rzeczy. Leszek Szaruga w tekście z cyklu „Stan krytyczny”(w tymże numerze PRZEGLĄDU POLITYCZNEGO) przywołuje w kontekście polemicznym wypowiedź Krzysztofa Koehlera nawołującego do krytycznoliterackiego rozliczenia się z ostatnią dekadą: No dobrze, myślę sobie, ale kto się rozliczył z drugą połową XIX stulecia w naszym pisarstwie? Kto zmógł to, co działo się w latach późniejszych, po rok 1918? Kto tak naprawdę opisał rzetelnie Dwudziestolecie? I kto, by wyliczankę zakończyć, uporał się z całym okresem PRL? Nikt lub prawie nikt. I mimo że zadań jest tak wiele, wyznaje Szaruga, że jego też nie opuszcza „dojmujące poczucie kryzysu” związanego z funkcjonowaniem krytyki i całą otoczką społeczną życia literackiego. Wyjściem (jakimś) jest nie podkreślanie związków literatury z uwarunkowaniami społeczno – politycznymi, tylko rzetelne wejrzenie w teksty: Bo nie tyle świat mamy nie przedstawiony (tym zajmują się dokumentaliści i reportażyści), ile samą literaturę: warto zajrzeć w jej przestrzenie, śledzić sposoby narracji, gdyż wiele tam wciąż obszarów ukrytych czy po prostu nie dostrzeżonych, a jeśli dostrzeżonych, to po latach zepchniętych z centrum uwagi, w niepamięć.
     Michał Paweł Markowski w eseju Poezja i nowoczesność (RES PUBLICA NOWA, 8/2001) wprost formułuje tezę, iż estetyczny projekt nowoczesności nie jest jeszcze wcale zakończony i nadal stanowi dla nas źródło inspiracji. Tekst służy rozwinięciu charakterystyki dwóch rywalizujących ze sobą tendencji w obrębie nowoczesnej estetyki i nie odnosi się do żadnych bieżących sporów, ale to zestawienie jest nieprzypadkowe. Z jednej strony żywimy przeświadczenie o wyjątkowości naszego czasu, z drugiej zaś – nie potrafiąc rozpoznać przyczyn obecnej rezygnacji i marazmu – wzdragamy się przed uznaniem minionych, zdawałoby się, sprzeczności. Powstaje także pytanie, czy ów projekt nowoczesności, z którym do tej pory nie zdołaliśmy się uporać, nie rozmija się z powszechnymi oczekiwaniami masowej publiczności, czy ten rozdźwięk nie jest zbyt wielki? Kiedy tylko zwracamy się w stronę klasyków XX wieku czy też protoplastów nowoczesności, pojawia się ten sam problem. W sąsiadującym na łamach „Res Publiki” z esejem Markowskiego tekście o Rozmaitościach estetycznych Baudelaire’a konstatuje Artur Grabowski: Dzisiaj, w epoce Post, widać wyraźnie, jak nowoczesna neuroza nowości podszyta była tęsknotą za minionym czasem. Teraz, żeby ironii stało się zadość, Modernizm zastyga w Tradycję. Przeszłość zamienia się w mit, kiedy odnajdujemy w niej bohaterów. Zazdrościmy im, że umieli wybierać, tak swobodnie i pewnie, jakby odpowiadali na wezwanie.
     W każdej niemal dziedzinie przeszłość nie tak w końcu odległa staje się mitem, chociaż przecież wciąż domaga się ona opisania i zbadania. Prosta nostalgia w niczym tu nie pomoże; żeby zrozumieć to, co nas otacza, należy dokonać subtelnych rozbiorów. Tak jak czyni to Teresa Walas (Zmierzch paradygmatu – i co dalej? , DEKADA LITERACKA 5 – 6/2001) analizując współczesne uwarunkowania istnienia tworu o nazwie „model kultury narodowej”. Wychodząc od znanej tezy Marii Janion o zmierzchu paradygmatu „romantyczno – symbolicznego” proponuje wprowadzenie istotnych modyfikacji. Po pierwsze, należałoby raczej mówić o paradygmacie nacjo- lub patrio – centrycznym. Po drugie, powiada Walas, można osłabić ostrość wyznaczonej przez nią granicy zadając na nowo pytanie o s t a n, w jakim paradygmat romantyczny dotrwał do lat ostatnich, i jego społeczne umocowanie. Nie sposób zasygnalizować tu bodaj wszystkich najważniejszych, celnych spostrzeżeń i ustaleń badaczki, ale te, które wydają się najistotniejsze wiodą do rewizji powierzchownych mniemań, jakoby pewien wzorzec kulturowy zawalił się na naszych oczach w jednej chwili, chwili zmitologizowanego „przełomu”. Pierwsze „tąpnięcie” nastąpiło na początku lat sześćdziesiątych, po raz drugi poważne rysy na gmachu bezkrytycznie przejmowanej tradycji pojawiły się w latach osiemdziesiątych, co uzasadnione jest w tekście tezą, że w wielkim politycznym przełomie (...), niezależnie od moralnej siły, która legła u podstaw tego protestu i autentycznych emocji, które w nim płonęły, posłużono się romantycznym kodem w znacznej mierze w sposób s t y l i z a t o r s k i, niekiedy zaś – maskaradowy. Rezultat jest znany nam wszystkim, ten sposób myślenia o kulturze runął tak jak etos inteligenta, jak przeświadczenia o ważnym miejscu literatury w życiu społecznym i o zadaniach krytyki. Cóż więc w tej sytuacji miałoby zastąpić nieaktualny wzór? Walas przenikliwie definiuje niemal wszystkie odpowiedzi i propozycje, jakie pojawiły się w ciągu ostatniego dziesięciolecia: „powtarzanie bez zmiany”, „figurę bezwzględnego zaprzeczenia”, „rozszerzającego powtórzenia ze zmianą”, „asymilacji synchronicznej” i „głębokiego cofnięcia”. Wszystkie te wyjścia już na pierwszy rzut oka ujawniają kolosalne słabości, w związku z czym pozostaje nam pejzaż „po rozpadzie”, „krajobraz po zmierzchu (paradygmatu)”. Jaki widok wyłoni się naprawdę w świetle jutra, przyszłość pokaże – kończy swoje rozważania Teresa Walas i nie jest moim zamiarem namawianie krakowskiej badaczki do snucia przepowiedni (wszak nie to jest jej zadaniem), trudno też mieć pretensje o ich brak, niemniej jednak znamienne jest to zawieszenie, wstrzymanie diagnozy na progu przyszłości. Nikt właściwie nie poważy się dziś na wyjście poza ogólniki, poza dwa – trzy zdania ogólnej pointy, co wcale nie było zabiegiem ryzykownym jeszcze kilka lat temu. Osłabł powszechny entuzjazm, „dobrze już było”, nikt nie pali się do dyskusji, telewizja i gazety lansują własnych faworytów, niskonakładowe inicjatywy wydawnicze ledwo utrzymują się na powierzchni, co jest powodem nieustającej frustracji, każda dziedzina życia umysłowego staje się przedmiotem podejrzeń a ich dotychczasowi kapłani uprawiają zabiegi autodestrukcyjne. Co w takiej sytuacji czeka literaturę? Myślę że nic szczególnego, myślę że dalej będzie się ona spokojnie „hermetyzowała”, że nie będzie żadnego „środka”, że zostaną przy niej ci autorzy, co nie zwątpili w sens dialogu wierszem i prozą, że zostaną przy niej ci krytycy, którzy jeszcze potrafią odnaleźć urodę słowa wychodzącego poza proste konstatacje i oczywistości.
     Zacytujmy to, co cytuje Jacques Derrida w opublikowanym w przekładzie Tomasza Zarębskiego wykładzie Polityka przyjaźni (ODRA 7 – 8/2001), cytuje za Montaigne i za Arystotelesem, zaznaczając, że początek tego powiedzenia „zdaje się gubić w anonimowości niepamiętnych czasów”: O moi przyjaciele, nie ma na świecie przyjaciół. Jak Derrida tłumaczy logikę tego zdania, rozpadającego się z pozoru na zaprzeczające sobie części? Nie ma na świecie przyjaciół, których bym znał, ale błagam was, zróbcie coś, aby odtąd byli na świecie przyjaciele. Co więcej, jak mógłbym być waszym przyjacielem i okazywać wam swoją przyjaźń (to drugie polega bardziej na kochaniu niż byciu kochanym), gdyby przyjaźń nie pozostawała czymś, co dopiero ma się zdarzyć, czego się pragnie, co się obiecuje? Jak mógłbym ofiarowywać wam swoją przyjaźń, jeśli nie brakowałoby jej, to znaczy, gdyby już istniała – ściślej mówiąc, gdyby nie brakowało mi przyjaciół?. Ponieważ apostrofa nie mówi: „nie ma na świecie przyjaźni” tylko „nie ma na świecie przyjaciół”. Być może jest tak dlatego, że posiadamy ideę przyjaźni i tego, jaka powinna ona być, w idealności swej istoty czy celu, i w ten sposób w i m i ę p r z y j a ź n i niestety musimy dojść do wniosku, że jeśli istnieje przyjaźń, to „nie ma na świecie przyjaciół” (...) Ale jeżeli teraz nie ma na świecie przyjaciół, to uczyńmy tak, aby odtąd były na świecie przyjaźnie, przyjaźnie tego „najdoskonalszego rodzaju”. Do tego was tutaj wzywam, odpowiedzcie mi, to sprawa naszej odpowiedzialności. Przyjaźń nie jest nigdy dana tu oto; należy do doświadczenia czekania, obietnicy, zobowiązania. Właściwa dlań forma dyskursu to dyskurs modlitwy, stawką zaś w nim jest to, co odpowiedzialność czyni możliwym w przyszłości.
     Nie ma tu ani lamentów ani bezwarunkowej akceptacji czasu teraźniejszego. Pomijam fakt prawomocności ponowoczesnej myśli, nie to jest przedmiotem skojarzenia tego wywodu z rzeczywistością literatury u progu XXI wieku. Pomijam też inne konteksty. Co wydaje się istotniejsze, to fakt, iż można byłoby dziś za Derridą, Montaigne’m, Arystotelesem powtórzyć co nieco zmieniając: „O moja literaturo, nie ma dziś literatury” lub też „nie ma dziś literatów (pisarzy, krytyków, badaczy, socjologów, kulturoznawców)”, co wcale nie przekreśla nadziei istnienia literatury i innych dziedzin myśli. Zamiast więc ubolewać, należałoby jak sądzę, prowadzić politykę odpowiedzialności, która staje się „polityką niewypowiadalnego”, co w wolnym (i bardzo dowolnym) przekładzie na język bardziej konserwatywnego dyskursu oznaczałoby: koncentrować się na tym w tekście literackim, co najmniej „sprzedajne” i „chwytliwe”, co nie jest wynikiem mizdrzenia się do masowej publiczności i (sponiewieranych w przywołanych tu tekstach), mediów. By sięgnąć jeszcze do komentarza Piotra Dehnela do Derridy: Quasi – normatywna treść pojęcia przyjaźni ma sens tylko wówczas, gdy przyjaźń oznacza pewien ideał, który należałoby uszczegółowić i który usytuowany jest wyżej niż przyjaźń polityczna czy polityczna zgoda. Podobnie w przypadku literatury i okołoliterackich zatrudnień. Sens nadaje im nie ten czy ów sojusz środowiskowy, nie jedno czy drugie taktyczne zachowanie, nie fetowanie takiego czy innego jubileuszu ( a ja tu na koniec wspominam ni w pięć ni w dziewięć mały jubileusz białostockich KARTEK, które mają dziesięć lat, bo wypada i „należy” – więc gratulacje!), nie rozpacz z powodu kłód rzucanych pod nogi przez gust powszechny, szum informacyjny, „dziurę budżetową”, zapaść edukacyjną, „analfabetyzację”, wulgaryzację i wszelkie inne paskudztwa. Od „niepamiętnych” wszak czasów powtarzany jest ten „apel”. Jeśli uprawianie literatury ma coś wspólnego z „polityką przyjaźni” (a pewnie ma), jeśli pragniemy wyjść z diagnozowanego wszędzie impasu, to pozostaje nieustanne apelowanie: „O moja literaturo, nie ma już literatury”, nieustanne wymawianie tego zdania jak cudownego zaklęcia.





Artykuł ukazał się w kwartalniku „Kresy” nr 3/2001.

wersja do wydrukowania