Nr 3
z dnia 30 września 2001
powrót do wydania bieżącego
 
  wybrane artykuły       
   

Rzeczy, światło
     
   

     Może nie ma w tym wcale przypadku, że pamięć ocala właśnie to, co na pozór błahe: jakiś cień zapachu, jakiś dotyk, urwaną frazę pospolitego dźwięku. Zazwyczaj o tym nie wiemy. A raczej nie uświadamiamy sobie tego. A potem, nagle, dokonując jakichś obrachunków, szperając w tej szufladzie, jesteśmy zaskoczeni: dlaczego właśnie to, jedynie to zostało? Przeszło życie, spłonęły miasta, a tu jakiś smak landrynki, woń jaśminu, szorstki jedwab sierści… To odkrycie zdaje się nam czasem czymś wyjątkowym. Naszym własnym sposobem postrzegania świata. Czytam wspomnienia cenionego aktora. Był w powstaniu warszawskim. Dziwi się: „leżałem na ulicy Wawelskiej pod czołgiem, pod obstrzałem, a nie pamiętam ani tego czołgu, ani huku, ani niczego więcej, tylko kratkę ściekową, do której ktoś wlał barszcz z botwinką (…) Niektórzy zapamiętaliby własne emocje (…) A ja pamiętam barszcz.”
     Być może takie sytuacje kreują inne widzenie rzeczywistości. Być może ten barszcz jest kwintesencją (koncentratem, wszak to barszcz) takiego widzenia. Zagęszczonego, esencjonalnego. Obcego logice. Tak, jakby te skrawki widzialnego (a raczej: postrzegalnego, bo chodzi o wszystkie zmysły) świata – pospolite, dalekie od wszelkiej symboliki – chciały się w nas ocalić. I nas ocalić, właśnie tą swoją powszedniością, banalnym bytem. Być może w takich ekstremalnych sytuacjach widzi się więcej, że się widzi mniej. Ale tak się widzi zawsze. Nawet, kiedy się tego nie dostrzega.
     
     Konferencja naukowa na UŚ, poświęcona bezimiennemu miastu z Wysokim Zamkiem w tle, obecnemu w prozie Lema. Młoda pani doktor czytająca referat o mieście – zapamiętanym i utrwalonym przez pisarza, stanowiącym tyleż mit, co mapę rzeczywistych ulic – zaczyna się nagle powoływać na „efekt Proustowskiej magdalenki”. Siedzący blisko mnie Leszek S. krzywi się z irytacją: – Znowu te magdalenki! Inaczej już nie potrafią. Wszędzie magdalenki.
     Ma rację. Wszędzie. Zmysłowy samowyzwalacz pamięci. Słodki pstryczek-elektryczek na usługach filologii. Jak tym pstryczkiem zrobić pstryk to się robi jasno w mig. Ciastko, jasno. Trochę mdło.
     Lecz jeśli szukając zapachów, które uruchamiają w mej pamięci najstarsze, najgłębiej wpisane obrazy, odnajduję woń końskiego nawozu, to czy ten nawóz, schnący w słońcu, na kocich łbach, to też „efekt magdalenki”? A moją pamięć właśnie to ożywia: końskie kupy, pośród których kręcą się wróble, zapach zakurzonego bruku i nagrzanego pola, i jeszcze ciemna, ostra i dusząca, choć równie tajemnicza, woń moczu bijąca z bram i podwórzy. Ludzkie szczyny i zwierzęce gówna. Taka magdalenka?
     Taka. Zdumienie, gdy parę lat temu, na ulicy jakiegoś pomorskiego miasteczka – bardzo dalekiego od K., w którym zanurzone jest moje dzieciństwo – przywiało ku mnie ów niespokojny i kojący zarazem aromat. Zatrzymałem się: pozbawiony nagle czasu i miejsca. Odzyskany dla innego miejsca i czasu. Z głębi wilgotnej bramy śmierdziało wezbranym rynsztokiem, kilka końskich, złotokasztanowych jabłek gapiło się z asfaltu prosto w słońce.
     
     K. był miastem młodości mego ojca, trafił tam po powstaniu. K. był miastem mojej mamy. Przez K. przejeżdżał Kmicic, co na pergaminowej mapce, obrazującej trasy panakmicicowych wędrówek, wyrysowała moja cioteczna siostra w ramach zadania domowego, zadawanego wtedy w K. kolejnym rocznikom uczniów. Józef Czechowicz żegnał się z K. strofą: „dobranoc, miasto jabłonkowe, dobranoc”. A mój K. to była cukiernia Tyburkowej, gdzie jadłem lody z wafla: żółte i kuliste jak żółtka jaj, którymi zresztą smakowały. W K. kołysały mnie zapachy. Zapach schnących liści tytoniu. Nagrzanego słońcem ścierniska. Chmielu, którym przesiąkło ubranie mego młodego wujka, powalonego przez piwo pod Trzynastką. Woń owoców białej morwy opadających na ulicę przy areszcie, rozgniatanych upałem i kołami furmanek jadących do młyna. W K. kołysały mnie dźwięki: barokowy dzwon, nagły trzepot gołębi, dychawiczne grzechotanie autobusów toczących się obok domu. Kołysały mnie światło i cień. Promienie słońca przeplatające korony kasztanowców ponad parkiem (bo nie „w”, a właśnie „ponad”). Mętne wiry światła wbite w muł rzeki Wieprz. Chłodna, ciemnozielona toń bramy, w którą wbiegałem jak w sen.
     No i, oczywiście, te wiadra pełne uryny i łajna, przelewające się bywa, gdy niosło się je, rozkołysane, po schodach. I parujący w słońcu, owsiany nawóz. Jak to było w Bohiniu u Konwickiego? Konie „popierdywały wesoło”. U bryczki może i wesoło, ale już u furmanek to raczej mniej. Wesoły był za to klekot kopyt po bruku. Moja babcia miała własną jego onomatopeję: kałat, kałat. Słyszę wciąż tego konia z jakiejś jej niesamowitej opowieści – którą traktowała zresztą absolutnie serio – o tym, jak spotkała go na drodze, nocą, szedł w jej stronę, przez puste, śpiące miasto, kałat, kałat.
     
     K. leży blisko Zamościa. Bezimiennego miasta ze Zmierzchów i poranków Piotra Szewca. Miasta opisanego (opasanego) mapą zapachów: „realną, lecz nie zawsze precyzyjną: gdzie brał się początek strefy zapachów pralni, a gdzie kawy, imbiru i wanilii ze sklepu Biny Hechtkopf?”. Miasta w świetle i czasie, który minął. A jest. Tym bardziej rzeczywistego, im bardziej go nie ma. Sennego, żydowskiego, wschodnio-polskiego miasteczka zanurzonego w czasie przed zagładą. Po zagładzie. Która je ocaliła. Niczym lawa Pompeje? Nie. W tym trywialnym porównaniu trzeba by było raczej użyć słowa „zakonserwowała”. A to jest ocalenie. Tym realniejsze, że nierealne. Tym łagodniejsze, że bolesne. I tym ważniejsze, że wyzbyte symboliki: owej ideologii rekompensaty – po utracie.
     Pierwsza powieść Szewca nazywała się Zagłada. Nie opisywała zagłady. Nawet jej symptomów. Ale była jej zapowiedzią, znakiem, dowodem. Zmierzchy i poranki nie opisują, nie wzbudzają ocalenia, nie usiłują nawet o nim wiedzieć. Ale nim są.
     Jak dachy tego miasta: „Realne, prawdziwe, powszednie. Pewnie dlatego przekonywały, że ich nie ma.” Jak pompa na Rynku Solnym – „wkomponowana w (…) chór zaświadczających o swym istnieniu stworzeń i rzeczy” – gdy, ożywiana ruchem swego ramienia, „mówiła, że jest”.
     
     Wśród licznych współczesnych powieści, które w nadmuchaną, postmodernistyczną strukturę wprowadzają barwy retro, Zmierzchy i poranki, na pozór zanurzone w tym samym kolorze, są czymś odmiennym. Bo nie używającym świata do ozdoby, nie inkrustującym go przeszłością, nie żerującym na sentymentach do starych pocztówek. Są też – nie ważne: zamierzonym czy mimowolnym, ważne, że sugestywnym – manifestem. Artystycznym? Jeśli sztuka jest stwarzaniem świata, to tak. Jeśli stwarzać, znaczy ocalać: tak. Cokolwiek na ten temat powiedzieli inni. A mówili zazwyczaj, że ocalenia nie ma.
     
     Wydawać by się mogło, że pomiędzy Zagładą a Zmierzchami… nie ma wielkiej różnicy. Ku temu zda się też zmierzać krótka nota, autorstwa Michała Głowińskiego, zamieszczona na okładce tej ostatniej książki. Pisze Głowiński: „już w niej [tj. w Zagładzie] ujawniły się właściwości tej prozy, kontynuowane i pogłębione w Zmierzchach i porankach. Także tu jest Szewc piewcą swej małej, rodzinnej ziemi”. I choć dalej Głowiński zauważa, iż „nowa powieść znakomicie przedstawia realia, jest jednak czymś więcej niż utworem realistycznym”, to z całej konstatacji wynika – co pewnie stanowi efekt myślowego skrótu, do jakiego zmusza formuła noty na okładkę – iż obie powieści łączy nurt poetyckiej prozy płynącej ku oceanom dzieciństwa. Tymczasem – przy wszystkich podobieństwach formy i stylu – Zmierzchy tak mocno „pogłębiają właściwości tej prozy”, że przebijają się do zupełnie innej rzeczywistości.
     O ile bowiem w Zagładzie dominowała pełna dystansu pamięć fotograficzna, a zapis tego świata zatrzymanego, niby w stop-klatce (istotny wątek fotografii) za pięć dwunasta (za pięć koniec świata), przed granicą nieistnienia, miał raczej -jak już wspomniałem – charakter sygnału, zapowiedzi wojennej Apokalipsy, dowodu na istnienie (byłe), tym mocniejsze robiącego wrażenie, że w pospolitości, w codzienności zanurzonego, to w Zmierzchach dokonuje się proces odwrotny. Fotografię, zatrzymany kadr, zastępuje ruch (spowolniony, rozpisany na osobne sekwencje, ale tym wyraźniejszy), barwa, zapach. Zapis dokumentujący, utrwalający byłe, zmienia się w opis, który stwarza: od nowa, od zawsze. To nie magia. Ani rekonstrukcja. To rzeczywistość.
     Wzbudzanie rzeczy w ich istności. Budzenie rzeczy. W sobie. W ich bycie. W nas. W istocie rzeczy. W boskiej mocy burzenia i ocalania. Nie bez kozery powieść opatrzono mottem z Księgi Mądrości: „Ty kochasz wszystkie rzeczy, które są, i nie brzydzisz się niczym, co uczyniłeś. Anibyś nie ukształcił rzeczy nienawistnych Tobie” (KM 11, 24, tłum. Cz. Miłosz).
     
     Najpierw jest przeszłość. Ten „upływ czasu (…) stawiający rzeczy i sprawy w wyrazistszych konturach”. Dlatego to wcale nie paradoks, że przeszłość widzimy lepiej. Nawet jeśli tylko tak. We fragmencie, ułomku obrazu, cieniu woni. To bywa zresztą doświadczenie realniejsze od doznań teraźniejszości. Tyle, że przeszłość w Zmierzchach nie jest czasem przeszłym dokonanym. Dokonuje się cały czas. Jej czas. Czas, który dokonuje się w niej. Stając się dzięki temu zarówno teraźniejszością, jak i przyszłością.
     Zmierzchy i poranki zaczynają się porankiem i kończą zmierzchem. W prostocie i oczywistości tej klamry jest jednak istota całej powieści: rytm, który stara się ona oddać. Rytm życia. Niezależny, odległy od ludzkich miar i chaosu historii. Ten sam dla ludzi i rzeczy. Wspólny dla pór roku, zwierząt, miast i owoców. Przebudzenie świata jest tu więc przebudzeniem Salomei Goldman. A zasypianie, zapadanie w ciemność jednoczy Maryję na witrażach u św. Krzyża, piórko na ściernisku za ulicą Krasnobrodzką, i chłopca imieniem Piotruś… Szewc urodził się w Zamościu w roku 1961. Ale pamięci, która nadaje rytm żyjącemu w jego powieści światu, nie da się zrównać, utożsamić wprost z pamięcią własną autora. Mówiąc inaczej: tamto miasto, którego nie ma, miasto Salomei Goldman, Samuela Kahana, Biny Hechtkopf, Fajgi Katz, Leizora Gelibtera, lecz i Heleny Hawryluk, doktora Tarnowskiego, Romana Mazura, Witolda Dembowskiego i jego żony Celiny, wzbudzono z pamięci. Ale z pamięci zapachów, dotyków, smaków, która przenika rzeczy, należąc zarazem do każdego, kto w niej jest zanurzony.
     Być może zresztą jest to jedyna pamięć, jaką posiadamy. Tym bardziej nasza, im bardziej od nas, mijających, niezależna. Osobna. Jak trwanie. W istocie rzeczy. W powieści Szewca, trzeba to koniecznie dodać, nie ma tanio pojętego franciszkanizmu. Niczego z łatwej, dziecięcej – czy baśniowej -jakkolwiek by ją zwać – powszechnej (zwłaszcza dziś: w dobie wszechobecnych filmów animowanych, gadających komputerów, i produktów codziennego użytku, pokrzykujących ku nam z reklam) antropomorfizacji. Chociaż bez trudu da się wyłuskać z tej prozy pelargonie „zmęczone całodzienną pieszczotą” słońca, ławeczkę przed budką z pieczywem „wiedząca co to cierpliwość i wytrwałość”, markizę nad wejściem do cukierni, „wdzięcząca się i udająca, że jest od tego, co ją otacza, piękniejsza i lepsza”, ściany domów, przypominające twarze, „każda inną, zastygłą w odmiennym grymasie, cierpiącą na własny sposób”, zasuwane na drzwi sklepiku żelazne sztaby, obdarzane codzienną pieszczotą rąk, nie potrzebujące więc „tęsknić”, kominy „pochylające się ku sobie w wietrzne noce”, dymniki, jak „małe oczy ze (…) w zdziwieniu, uniesioną górną powieką”, łopiany „dyszące” w przypływie świadomości, że ich „żywot się gwałtownie kurczy”… W zasadzie nie ma tu rzeczy, które byłyby martwe. Bezduszne. Nie oczekujące czegoś i nie ulegające pragnieniom.
     W rzeczach – przedmiotach, ale i roślinności, drzewach i zwierzętach – w całej tej materii, która wypełnia miasto – nie mniej żywe od tego wszystkiego, co je stanowi – wibruje bowiem życie odmienne, gęste, dalekie jednak od bajkowego podobieństwa rzeczy i ludzi. Pompa na rynku nie marzy o tym, by pójść na wodę z sokiem do cukierni. Chce tylko, aby jej bycie było. Żeby jej było istniało. W wiecznym, nieustannym, wspólnym nurcie.
     Znamienne zresztą, że ludzie, których codzienne sprawy, pospolity rytuał śledzony jest na kartach tej powieści z drobiazgowością i wnikliwością oka przytkniętego do mikroskopu, obserwowani są tu właśnie jakby bardziej zewnętrznie, chłodniej niż rzeczy, pośród których żyją. Ich sprawy, ich emocje, sygnalizowane są tylko, ich słowa, przytaczane sporadycznie, nie wyrażają niczego więcej niż zawarty w nich, prosty komunikat. To rzeczy podlegają uczuciom, może raczej: doznaniom, które zastępują im świadomość, ale są też od niej intensywniejsze. Rzeczy umęczone, ukojone, cierpiące, syte. Obecne w ich przedstawianiu napięcie – nieważne zmysłów, czy ducha, i tak przenikają się oba -zda się przepełniać każdą chwilę tego istnienia. Tej rzeczywistości. Jakby brak słów, na który jest ona skazana, co więcej: brak jakiegokolwiek zewnętrznego wyrazu, wzbierał w niej z tym większą siłą, im bardziej był niemy. Utajona dynamika tego świata nie tylko zastępuje tradycyjną fabułę, nie tylko daje tej prozie niemal fizycznie wyczuwalną zmysłowość (nie bez kozery panuje w mieście upał: obrzmiewający w ludziach, pulsujący w rzeczach), ale jest także ważnym sygnałem interpretacyjnym.
     Bo tak naprawdę to wcale nie jest baśń (jak chce choćby w nocie na okładce Głowiński, twierdząc, że to „baśń o miejscach […] i o ludziach”). Zgoda, w baśni też ocalenie zawdzięczamy przedmiotom. Rzucona w ucieczce wstążka zmienia się w rzekę. Kije samobije uczą rozumu naszych wrogów, ale i nas samych. Tyle że siebie nie uczą niczego. A w rzece nie ma tęsknoty za szyją, którą owijała kiedyś wstążka. Bo w baśni niezwykłość rzeczy i miejsc jest na naszych usługach. A w Zmierzchach i porankach rzeczy i miejsca żyją trochę za nas. Biorąc na siebie część wspólnego ciężaru egzystencji. Więc także śmierć, niebyt. A że jeśli jest śmierć, to w takim razie nie jest to żadne ocalenie? A kto powiedział, że ocalenie jest ocaleniem od śmierci, od niebytu? W końcu to w niebycie zapisane jest drżenie, które przenika świat. I błaga o to, by się urzeczywistnić. U rzeczy, u źródła.
     Owszem, Piotruś odrzucił ogryzek gruszki „w trawę obok ścieżki”, bo „myślał, że tym sposobem da robakowi [żyjącemu w gruszce – przyp. mój] szansę na dalsze życie”. Owszem, to także znak. I przestroga przed naiwnością. Bo Piotruś, robak w gruszce i miasto, w którym dostali swą „szansę”, dzielą tę szansę po równo. Prawie po równo. Ale dzielą. Bo to jedynie kwestia umowności czasu. I skali bytu. Dla robaka, Piotrusia i miasta. Tylko tej skali?
     
     Poranek od zmierzchu oddziela światło. Światło dnia. To światło, ten dzień, jest całym światem miasta. Jego uniwersum. Powtarzalnym, odnawialnym, stałym, lecz skazanym na nieustanne doświadczanie tej przemiany. Ze wszystkimi jej konsekwencjami. W Zmierzchach i porankach mamy więc światło, które jest kreatorem odsłaniającym wszystkie zakamarki rzeczy(wistości), słońce biegnące przez miasto, niby magik, dotknięciem budzący do życia to, co uśpione. Lecz mamy też światło będące twórcą złudzeń, więc i piękna, rozkoszującym się dziełem stworzenia (promienie przedwieczorne, co „rozjarzają” włosy Salomei „miedzianozłotym blaskiem”). Mamy jednak i światło, które samo zaznaje materii: „dwie smugi (…) prężyły się i drgały jak zwykle czynią to poranne promienie, znajdując radość poznawania rzeczy nieznanych, czy tylko wnikliwego przypominania sobie tych, które studiowały po wielokroć.” Demiurg, co zstąpił na ziemię. I cieszy się nią. Ale czyż nie tak samo patrzy na świat Piotruś, „lubiący patrzeć na rzeczy, które już znał”?
     Spojrzenie, które ocala. Światłość świata. Właśnie taka? Taka właśnie, nawet, kiedy światło zmienia się w cień. On też chce „zasmakować dotyku materii”. Nie ma w tym zresztą żadnego „nawet”. Cień to także światło. Nie dlatego, że to taki ładny oksymoron. Ale dlatego, że bez światła nie istnieje.
     
     Piszący o prozie Szewca podkreślają jej poetyckość. Jakby się tym stwierdzeniem chcieli zdystansować od tego – kreacyjnego, ale zawsze – realizmu (jakkolwiek go zwać), uznawanego za podstawową tkankę tej prozy. No, bo realizm, zdają się tłumaczyć swoje pochwalne uwagi, to nie poezja. Ona jest tam, gdzie go nie ma.
     A nie może być tak, że ona jest tam właśnie, gdzie jest on? Herbert Read pisał – a czynił to w odniesieniu do sztuk plastycznych: „realizm jest (…) ideałem; jest jedynym ideałem pozbawionym elementu wyższości w stosunku do rodzaju ludzkiego”. Powinien był dodać: i w stosunku do rzeczy.
     
      Barszcz z botwinką w kratce ścieku umierającego miasta, końskie jabłuszka na bruku mojego K., zapach perfum Salomei Goldman, markiza nad wejściem do cukierni. Rzeczy, światło. Migotanie różnic, blask tożsamego.
     Słowo z coraz większą niechęcią, z rosnącym znudzeniem opisuje świat: rzeczy, rzeczywisty. Słowo mówi, że nie musi. Bo już opisało. Bo od tego są inne bogi. Inne media. Słowo mówi, że o tym świecie pomilczy. I ten coraz bardziej wirtualny, ulotny świat zapomina swego imienia. Opisy przyrody ziewają pod szkolną ławką. W muzeum patrzą na nas fotografie. Prawda, czasem patrzą nam prosto w oczy. Lecz wtedy najczęściej jesteśmy odwróceni w inną stronę. A zresztą: czy na fotografii widać wstążkę, którą zgubiła w sadzie Alina, „posługaczka z lokalu Rosenzweiga”? Wstążka zawisła -jak owoc pospiesznej, ukradkowej miłości Aliny i Romana – na gałęzi jabłoni. I „martwiła się, że nikt o niej nie pamięta”. To ostatnie zdanie powieści. Ostatnie, przed nocą.
     Napisałem, że wstążka z baśni, rzucona w ucieczce, może nas ocalić, bo zmienia się w rzekę.
     A pamięć o zapomnianej wstążce, nawet niepamięć o niej; czy to nie więcej?
     
     





Szkic opublikowany przez „ Topos” nr 2-3 (57-58) 2001.

wersja do wydrukowania