wydanie wakacyjne
z dnia 30 czerwca 2001
powrót do wydania bieżącego
 
  wybrane artykuły       
   

Nie(d)ocenione dziewięćdziesiąte.
O muzyce – bywa, że popularnej – bardzo subiektywnie
     
   

     Lektura najnowszej wspólnej produkcji Brzozowicza i Łobodzińskiego, czyli „100 płyt, które wstrząsnęły rockiem” zdaje się sugerować, że lata dziewięćdziesiąte minionej właśnie ery były okresem prawdziwej muzycznej posuchy. Tylko dziesięć z wymienionych w kanonie płyt pochodzi z lat dziewięćdziesiątych, w dodatku są to albo płyty starych wyjadaczy w rodzaju Erica Claptona albo płyty o jawnie retrogresywnym charakterze, jak choćby płyta Oasis bez żenady żerującej na beatlesowskich sentymentach. Z zestawu jasno więc wynika, że w latach dziewięćdziesiątych nie stało się nic ciekawego. W ten oto sposób w sumie cenieni przeze mnie krytycy od „muzyki mniej poważnej” dołączyli do całej gromady malkontentów od wiecznego „kiedyś to była muzyka”, dla których już Pink Floyd to epigoni i pogrobowcy, bo „prawdziwy” rock to Jimmy, Janis i Jim. Zadziwia mnie ten konserwatyzm. Przypomina mi on konserwatyzm wielbicieli trylogii i Kraszewskiego, dla których prawie cała dwudziestowieczna literatura nie zawiera nic wartościowego albo zwolenników malarstwa, dla których kończy się ono wraz z końcem impresjonizmu, „a później, panie, to same jakieś bohomazy i nic poza tym”.
     Pozwolę sobie mieć odmienne zdanie od twórców wspomnianego kanonu. Dla mnie lata dziewięćdziesiąte były dla rocka okresem bardzo interesującym, obfitującym w wydarzenia artystyczne miary raczej dużej. Spróbuję w tym miejscu wyjaśnić dlaczego.
     
     Mocne uderzenie
     Na plus lat dziewięćdziesiątych można zaliczyć już to, że nie potwierdziły się obawy, że „trochę cięższe uderzenie” zostanie zdominowane przez panoszący się dekadę wcześniej rockaluminium spod znaku Bon Jovi, a zespoły grające ostrzej zejdą do podziemia. Pixies, Red Hot Chili Peppers oraz Jane’s Addiction przygotowały grunt pod powrót solidnego rockowego łojenia i już na początku dekady pojawiła się cała rzesza zespołów grunge’owych z Nirwaną i Pearl Jam na czele, które nie grały może muzyki specjalnie odkrywczej (choćby w stosunku do wcześniejszych patentów wspomnianych Jane’s Addiction), za to przywróciły tradycję solidnego, „uczciwego” gitarowego grania. Szkoda tylko, że sam grunge okazał się modą raczej jednego sezonu. Soundgarden po wydaniu kilku dobrych płyt z „Superunknown” na czele rozpadli się, a Comell solo nagrał płytę już niezbyt udaną. Zespół Nirwana po świetnym klasycznym rzecz jasna „Nevermind” nagrał płytę cokolwiek bełkotliwą (ja wiem, że jest moda na chwalenie „In utero”, ale na tej płycie Nirwana z paroma chwalebnymi wyjątkami zatraciła umiejętność pisania
     świetnych melodii), by w końcu rozpaść się po samobójczym strzale Cobaina. W sumie najsolidniejszym i najtrwalszym z tych zespołów okazał się ten, który z tej grupy lubię chyba najmniej, mianowicie Peari Jam. Też już właściwie klasyka. No właśnie, Pearl Jam – czy można lubić Led Zeppelin i nie lubić Pearl Jam? Czy można lubić Black Sabbath i równocześnie nie lubić Smashing Pumpkins (kolejny świetny, zwłaszcza na początku „tradycyjny” rockowy zespół) z jego pierwszych płyt? Moim zdaniem świadczyłoby to o schizofrenii.
     Moim i chyba nie tylko moim zdaniem wybuch grunge’u spełnił tę samą funkcję, co niegdyś wybuch punk rocka. Odświeżył powietrze i odnowił nadzieję, że w gitarowej muzyce jeszcze coś dobrego może się zdarzyć. Zostawił też po sobie co najmniej trzy arcydzieła – „Nevermind”, „Ten” i „Superunknown”. Wyciągnął z podziemia frapujące zespoły takie, jak Smashing Pumpkins, Rage Against the Machinę, Tool albo Panthera.
     Prekursorzy grunge’u mieli zaś się różnie. Pixies szybko się rozpadli nie wydając nic ciekawszego, niż to, co opublikowali już w latach osiemdziesiątych, a solowe nagrania członków zespołu litościwie pominiemy. Jane’s Addiction też szybko zrejterowali, bowiem przed rozpadem zdążyli wydać tylko „Ritual delo Habitual”. Ale to właśnie Perry Farrell nagrał moją ulubioną gitarową płytę lat dziewięćdziesiątych. Chodzi mi o „Good God’s urge” zespołu Porno for Pyros założonego przez Farrella po rozpadzie Jane’s Addiction. Niekwestionowaną gwiazdą stali się Red Hot Chili Peppers. Mówi się, że ich najlepszą płytą jest „Blood sugar sex magic”, osobiście jednak wolę bardziej „tradycyjne” „One hot minute”, które niesłusznie zbierało chłodne raczej recenzje. Zapewne pod wpływem prostoty i dynamiki grunge’u również Mettalica postanowiła złagodzić i uprościć swoje brzmienie, dzięki czemu powstało kilka naprawdę dobrych i wreszcie naprawdę komunikatywnych płyt tego zespołu ze słynnym „czarnym” albumem na czele.
     Rozwinęło się również łojenie elektroniczne, „industrialne”, którego najwybitniejszym przedstawicielem okazał się zespół Nine Inch Nails. Ostatnia jak na razie płyta tego zespołu „Fragile” trwająca sto minut z okładem to bez wątpienia jedno z największych wydarzeń ostatnich lat, które jest zdolne do „nowej” muzyki przekonać nawet najbardziej konserwatywnego fana byleby tylko dał sobie szansę. Odkryty przez Trenta Reznora, lidera NIN, Marylin Manson stworzył zaś coś w rodzaju postmodernistycznego glamu (we wszystkich wymiarach), w którym kolorowe ciuchy zostały zastąpione przez stroje cokolwiek mroczne; sam MM na szczęście ma w sobie tyle zbawczej autoironii, że plotki o jego rzekomych satanistycznych skłonnościach mogą tylko śmieszyć zważywszy choćby na uderzające podobieństwo artysty do Paula z kultowego serialu „Cudowne lata”. Dodam, że również Einsturzende Neubauten trwali w dobrej równej formie, a ubiegłoroczne „Silence is sexy” to chyba ich opus magnum.
     Jeśli więc ktoś chciał posłuchać czegoś naprawdę „hot”, w latach dziewięćdziesiątych dużo dla siebie mógł znaleźć.
     
     Stylizacje
     Pamiętam, że kiedy w latach osiemdziesiątych pojawił się Marillion ze swoją muzyką wypisz wymaluj wczesne Genesis, krytycy od razu zaczęli wydziwiać, że to takie wtórne i retrogresywne. Czasy się zmieniły. W latach dziewięćdziesiątych modne stało się postmodernistyczne wszystko już było i wiele zespołów zaczęło stosować się do zasady chujowo byle stylowo. O dziwo krytycy nie kręcili już nosami, a wręcz przeciwnie, zaczęto nawet mówić o arcydziełach. Marillion mieli pecha – nie wyczuli kiedy i z kogo zrzynać.
     Hasło dat chyba Lenny Kravitz, który na swoich płytach odtwarzał brzmienia z przełomu lat 60. i 70. Potem Primus ze swoja muzyką a la King Crimson na lata 90. osłodził nam spadek formy tego legendarnego zespołu.
     Potem było gorzej, bo potem Biur i Oasis z zapałem podrabiali Beatlesów. Radiohead podtrzymywali tradycję brzmienia á la Pink Floyd. Mellow (ale to już trochę inna i późniejsza bajka) oczarowali niektórych (mnie też) brzmieniem w stylu King Crimson i Procol Harum. Kula Shaker z bardzo średnim efektem penetrowali obszary z kręgu Grateful Dead i hippisowskich zespołów zafascynowanych hinduizmem. Placebo i Suede przypomnieli czasy świetności Davida Bowie i glam rocka. Byłoby to całkiem przyjemne, gdyby nie wrażenie, że oba zespoły nagrywają w kółko tę samą piosenkę w coraz to nowych aranżacjach. Odpowiedzialni za całą tę brytyjską awanturę są chyba The Stone Roses, którzy wskrzesili martwe już jak się wydawało duchy w rodzaju duetu Simon and Garfunkel, choć i lubiani przeze mnie My Bloody Valentine maczali w tym palce.
     Wymyślono nawet na to wszystko specjalny termin – britpop – tylko po to, żeby wkrótce ogłosić śmierć tego gatunku. Przypomina to trochę wymyślane ad hoc klasyfikacje Karola Maliszewskiego, który też lubi ogłaszać narodziny i śmierć nowych szkół literackich. Nawiasem mówiąc – wygląda na to, że britpop tak naprawdę narodził się w Polsce, ponieważ to Chłopcy z Placu Broni jako pierwsi zaczęli grać jak Beatlesi, a Gardenia jak Vanilia Fudge i The Doors.
     Osobiście nie mam serca do tych podejrzanych dla mnie wycieczek w przeszłość. Lenny Kravitz podobał mi się czas jakiś, ale już do niego nie wracam. Biur, Oasis i Kula Shaker to dla mnie prosta kontynuacja najnudniejszej w historii tradycji rockowej zapoczątkowanej przez the Smiths, Rem i The Stone Roses, przy której to muzyce naprawdę trudno nie zasnąć no chyba, że przy okazji prowadzi się rozmowę, pije wódkę, podszczypuje panienki albo myje okna. Nazywanie płyty Radiohead „O.K. Computer” albumem dekady i czymś ponad Pink Floyd po pierwsze jest przegięciem, po drugie obraża pamięć takich płyt, jak „Dark Side of the Moon” na przykład. Choć przyznaję, że „Exit musie” i „Creep” (z innej płyty) to świetne kawałki.
     Nagrodę dla supernudziarzy otrzymać powinni Cranberies – muzyczny odpowiednik szkoły literackiej á la Wiedemann. Może i kunsztownie, ale napięcia tyle, co w gumie od starych majtek. Śmiech pusty bierze, gdy blondyna tym swoim cieniutkim głosikiem wyśpiewuje kawałki o zwierzęcym instynkcie.
     Ale to tylko moje prywatne zdanie – sam nurt jest jednym z najważniejszych dla lat 90. I posiada (za) wielu wyznawców. Osobiście wolę stylistykę innych grup kontynuujących ścieżkę wydeptaną przez My Bloody Valentine – Stereolab, Beta Band, Sea and Cake i Tortoise. Nie zmienia to jednak faktu, że był to kolejny interesujący i obfitujący w dobre płyty nurt.
     
     Eklektyzm
     Wszystko pasuje do wszystkiego – to jedno z kluczowych haseł lat dziewięćdziesiątych. Łączono dosłownie wszystko ze wszystkim. Do nowych rzeczy wmiksowywano stare. Piosenkarze żyjący śpiewali duety z piosenkarzami nieżyjącymi. Śpiewacy operowi duety z wokalistami rockowymi. Rap i rock, rap i reggae, rap i disco, rock i disco, jazz i rap, jazz i disco. Do wyboru, do koloru.
     Eklektyzm został zresztą poniekąd wymuszony przez upowszechnienie się nowych technik nagraniowych. Samplery umożliwiły tworzenie utworów muzycznych w taki sam sposób, jak swoje dzieła tworzyli artyści w rodzaju Josepha Beuysa. Ze zlepków i fragmentów różnych nagrań, dźwięków, szmerów, szeptów, pomruków często tworzone były rzeczy znakomite, jak w przypadku takiego choćby Tricky’ego.
     Kiedyś mój kolega wyrażał się bardzo niepochlebnie o płycie Daniela Lanois ze względu na jego rzekomo nadmierny eklektyzm. Szkoda, że nie mam już z nim kontaktu, bo ciekaw jestem, co sądzi o artystach takich, jak Faith no More, Beck i Tricky.
     Tricky moim zdaniem jest najbardziej nowatorskim artystą rockowym lat dziewięćdziesiątych. Gra dosłownie wszystkie gatunki naraz, zbiera dźwięki chyba ze wszystkich możliwych płyt i tworzy z tego całość, w której wszystko, o dziwo, do wszystkiego pasuje. Na uznawanej za najlepszą jego płytę „Maxinquaye” równocześnie słychać rytmy voodoo, reggae, funky, soul, postpunk, hip hop, industrial i elektronikę trochę á la Clan of Xymox, a wszystko to brzmi prawdziwie i naturalnie. Na „Nearly God” hip hop, soul i blues łączy się z brzmieniami charakterystycznymi dla Laurie Andersen. Na „Pre-millenium Tension” ze spokojną tradycyjnie raczej zaaranżowaną balladą sąsiaduje rap i wcale nie ma się wrażenia, że coś tu nie współbrzmi. Ale zupełny już odlot to „Angels with Dirty Faces”, genialna płyta, która wciąż czeka na to, że wreszcie ktoś ją należycie doceni. Szkoda, że za Tricky’m nie nadążyła większość krytyków, którzy uznali, że artysta stracił kontakt z rzeczywistością, bo przepalił sobie haszyszem duszę.
     Prawie dorównuje mu Beck, który też miesza wszystko ze wszystkim również ze znakomitym efektem. Choćby takie „Midnite Voltures” – utwór á la Bee Gees z „Gorączki sobotniej nocy” , a obok wypisz wymaluj Prince. Beck gra naraz bluesa, hip hop, folk, country, funk i psychodelię i wcale nie wychodzi z tego niestrawny koktajl. Niektórzy mówią o Becku, że ma w sobie siłę Franka Zappy i coś w tym porównaniu jest. Niewątpliwie wielka osobowość. Choć w porównaniu ze szczerością Tricky’ego trochę to zbyt wykreowane przez co trąca czadem cokolwiek syntetycznym.
     
     Taniec
     Zdecydowanie najwięcej w latach dziewięćdziesiątych działo się w muzyce tanecznej. Stała się zresztą rzecz niesłychana – chyba nawet najbardziej zatwardziali zwolennicy muzyki rockowej prawie równie chętnie słuchają muzyki z założenia przeznaczonej do tańca. Wcześniej – nie do pomyślenia.
     Ale też i muzyka taneczna ewoluowała w sposób niesamowity. Dobrze to widać na przykładzie rozwoju kariery Prodigy. Od głupawych melodyjek w rodzaju „Out of Space” doszli na „Fat of the Land” do brzmienia, w którym granica między muzyką rockową i muzyką taneczną została prawie całkowicie zatarta.
     Najważniejszym wydarzeniem była oczywiście płyta „Blue Lines” zespołu Massive Attack. Płyta ta zapoczątkowała nową epokę. Jak to pisze Brzozowicz począwszy od „Blue Lines” „dusza rocka przeniosła się z sal koncertowych do klubów”. Zapoczątkowany płytą nurt zwany trip-hopem przeżywał swoje opus magnum w połowie lat dziewięćdziesiątych i zaowocował takimi arcydziełami, jak „Protection” Massive Attack, „Dummy” Portishead, „Maxinquaye”, „Nearly God” i „Angels with Dirty Faces” Trick’ego oraz chyba już trochę zapomniane (niesłusznie) „Connected” Stereo Mc’s.
     Z biegiem czasu trip-hop zaczął ulegać dość intensywnej przemianie i zbliżać się do brzmień kojarzonych raczej z postrockiem, chyba więc trudno się spodziewać, by w ramach tego „tradycyjnego” trip-hopu powstało jeszcze coś naprawdę ciekawego. Postrockowa moim zdaniem jest już płyta „Angels…” Tricky’ego. Dziś trip-hop przekształcił się, jak sądzę, w muzykę spod znaku grup takich, jak Lamb, Laika (naprawdę świetny krążek „Sounds of the Sattelites”), a nawet po części Tortoise. Trzeba by więc pewnie (choć chciałbym się mylić) ogłosić ostateczną abdykację gwiazd pokroju Portishead, a „głosić chwałę” grup takich, jak Air, których „Moon Safari” jest jedną z najlepszych płyt wydanych w ostatnich latach oraz osobowości takich, jak Fatboy Slim („You’ve Come A Long Way, Baby) oraz Mirways. Popularności, na jaką zasłużył doczekał się też w końcu Moby.
     Masowe upowszechnienie się samplerów zaowocowało bardzo szybkim rozwojem muzyki house. Dzięki temu pojawiły się tak ważne grupy, jak Chemical Brothers, Daft Punk, Basement Jaxx, Leftfield, Orbital, Apollo 440 oraz Underworld, którego muzyka na zawsze już skojarzy się wszystkim z kultowym filmem „Trainspotting”. Komputerowe, sztuczne brzmienie, a jaki czad! Każdy może się przekonać – wystarczy kupić dvd z koncertem Underworld.
     Wpływowym nurtem stał się, rzecz jasna również hiphop, odpowiedzialny za współudział w wylansowaniu większości tanecznych nurtów epoki, a także za odświeżenie muzyki soul (Erykah Badu, Lauryn Hill i Macy Gray). Silną pozycję zajmował również rap (Public Enemy, Cypress Hill, Rage Against The Machine, Limp Bizkit).
     No i najbardziej chyba „urockowiony” nurt taneczny, czyli brzmienie „madczesterskie” z Primal Scream, Happy Mondays i The Charlatans na czele.
     Naprawdę dużo tego było. A było jeszcze jungle, drum’n’bass, acid-jazz, disco-jazz. Techno wcale nie okazało się pogrzebem muzyki popularnej, co głosili jego przeciwnicy, a jego rozwój był na tyle interesujący, że mówiono nawet, iż techno jest powrotem do plemiennych korzeni muzyki, do czasów, gdy istniał tylko rytm…
     Niektórzy wiązali zmianę muzycznej mody z narkotykami. Muzyka lat 60. i 70. była, jaka była, ponieważ zażywane wtedy narkotyki nastrajały do słuchania długich smutnych kawałków, a narkotyki zażywane teraz prowokują do wielogodzinnego skakania, więc i muzyka teraźniejsza jest jaka jest.
     Niestety, frapujące eksperymenty w muzyce tanecznej niekoniecznie przełożyły się na poprawę jakości muzyki pop, choć i tu pojawiło się kilku dobrych bezpretensjonalnych wykonawców takich, jak choćby OMC z Nowej Zelandii.
     
     Kobiety
     Lata dziewięćdziesiąte były również okresem rozkwitu talentu wielu śpiewających kobiet. Najwyraźniej panie miały więcej do powiedzenia o naszych frustracjach i paranojach, niż mężczyźni. Wprawdzie Trący Chapman trochę zawiodła, a Sinead 0’Connor złamała sobie karierę decydując się na rzeczy cokolwiek dziwaczne, jak obrażanie papieża i kariera księdza, ale ich miejsce zajęły inne – przede wszystkim P.J. Harvey i Bjork.
     P.J. Harvey jest autorką jednej z absolutnie najlepszych, moim zdaniem, płyt lat dziewięćdziesiątych, którą jest „To Bring You My Love”. Niewiele ustępują jej „Dry”, „Ride of Me” oraz „Is This Desire?”. No i na „Angels with Dirty Faces” zaśpiewała „Broken home” spełniając moje ciche pragnienie – P.J. i Tricky razem. Bjork porzuciła The Sugarcubes śmiało eksperymentowała z muzyką taneczną, elektroniczną i symfoniczną, czego efektem były świetne płyty z „Debut” i „Homogenic” na czele, w końcu zadebiutowała jako aktorka u samego Larsa von Triera (ten, co kręci filmy tak, jakby miał Parkinsona). Skin swoim głosem ratowała nawet najsłabsze kompozycje swojego Skunk Anansie i bez wątpienia należy do najbardziej charyzmatycznych wokalistek ostatnich lat. Trudno też byłoby wyobrazić sobie trip-hop bez głosów Beth Gibbons z Portishead oraz Martiny Topley-Bird (płyty Tricky’ego). W Polsce autorkami najlepszych tekstów rockowych okazały się Kasia Nosowska i szerzej nieznana Patii Yang. O błyskotliwym powrocie Patti Smiths i niespodziewanej metamorfozie Madonny za chwilę. Czarna muzyka miała też kilka damskich objawień z Erikah Badu na czele.
     
     Dwie inne rzeczy w skrócie
     Kolejnym popularnym w latach dziewięćdziesiątych nurtem stała się muzyka etniczna. Popularność szeroko rozumianej ekologii przełożyła się bowiem na hasło różnorodności kulturowej, czego realizacją w muzyce popularnej stała się popularność folku. Było w tym trochę kiczu, jak w przypadku tandetnego nurtu New Age i gniotów w rodzaju Enigmy, Enyi i polskiej Medusy, trochę podejrzanych eksperymentów w stylu Deep Forest i Grzegorza z Ciechowa, trochę folkopolo, generalnie jednak nurt etniczny okazał się bardzo interesujący.
     Wielkie zasługi należy tu przypisać przede wszystkim Peterowi Gabrielowi i jego projektowi „Real World”, który przyczynił się przede wszystkim do wylansowania Nustrat Fateha Ali Khana, oraz Ry Cooderowi i Wimowi Wendersowi za odkrycie „Buena Vista Social Club”, których dziś wypada słuchać każdemu. Bliżej (przynajmniej brzmieniem) naszych granic – oczywiście Goran, Narodny Albom i The Ukrainians. Natomiast wielki żal, że niestety, Shane McGovan utopił swój talent w alkoholu; no ale tego chyba należało się spodziewać już wcześniej…
     Lata dziewięćdziesiąte to także okres, w którym zaczęto wydawać wspaniałe muzycznie ścieżki dźwiękowe do filmów. Przygotowana przez Trenta Reznora ścieżka do „Urodzonych morderców” to prawdziwe lata dziewięćdziesiąte w pigułce. Niewiele ustępuje jej ścieżka do filmu „Porachunki” (wstyd, że w Polsce nie sprzedawana), a są jeszcze piosenki z „Trainspotting”, muzyka z filmów Quentina Tarantino oraz przygotowane przez Bregivića ścieżki z „Underground”, „Arizona Dream” i „Królowej Margot”.
     
     Kontynuacje
     Zaczniemy od tych kontynuacji, które okazały się nieudane. Lata osiemdziesiąte miały swoich niewątpliwych herosów, bez których trudno byłoby ten okres sobie wyobrazić. Niestety, czas obszedł się z bohaterami niezbyt łagodnie. Lata dziewięćdziesiąte były dla nich okresem mniej lub bardziej brutalnego starzenia się. Skutecznie niszczyli swoją legendę Talking Heads i Siouxie and the Banshees. Lider tych pierwszych w ciągu całej dekady wydał tylko jedną naprawdę udaną płytę, z okazji której zawitał nawet do Polski niechcący tworząc jedno z najważniejszych wydarzeń koncertowych lat dziewięćdziesiątych w naszym kraju, reszta muzyków nie odzywała się prawie wcale, a kiedy wreszcie przemówiła, opublikowała kupę o nazwie The Heads, którą można było w naszym kraju kupić sobie za całe dziesięć złotych. Na szczęście na osłodę fanom dostarczono wreszcie pełną wersję „Stop making seans”, a zremasterowane płyty studyjne zabrzmiały lepiej, niż kiedykolwiek. To zresztą cecha całych lat dziewięćdziesiątych. Płyta kompaktowa ostatecznie zatriumfowała i wszystko, co się da, wydawane było w poprawionych lepiej brzmiących wersjach i najczęściej z bonusowymi piosenkami dzięki czemu najbardziej nawet konserwatywni fani również mieli pięć minut radości dla siebie. W tym szale sprzedawania na nowo starych rzeczy spreparowano nawet i sprzedano nowe nagrania Beatlesów, choć był to zabieg prawie tak samo niesmaczny, jak reaktywowanie Sex Pistols. Reaktywowano również Woodstock. Nowy Woodstock okazał się znacznie lepszy organizacyjnie i medialnie, transmitowała go nawet nasza telewizja, choć przeważały opinie, że muzycznie to jednak nie to. W Polsce taką opinię nie czekając nawet na koniec nowego festiwalu wyraziła Edyta Bartosiewicz, która w czasie pierwszego Woodstock miała najwyżej cztery lata.
     Czarna płyta stalą się za to powszechnie wykorzystywanym instrumentem muzycznym. Modne stało się też nagrywanie trzasków; aż żal, że nagrywający najczęściej nie docierali do płyt tłoczonych w Polsce w latach osiemdziesiątych, ale by były efekty.
     Niewiele lepiej, niż z Talking Heads czas obszedł się ze Stingiem. Już na „Nothing like the sun” ujawnił on ciągotki do melodyjek á la Julio Iglesias, które w latach dziewięćdziesiątych ujawniły się z całą mocą. Dziś Sting podobnie jak inna legenda Dire Straits stał się obowiązkową pozycją zestawu płyt w nowiutkim bmw przeciętnego japiszona. Dzięki wynalazkowi o nazwie unplugged ostatecznie utrwalił swoją mocną pozycję w tym zestawie Eric Ciapton. Również śmierć Freddiego Mercury skończyła się ostatecznym utrwaleniem wysokiego miejsca Queen w tym rankingu.
     Litościwym milczeniem wypada też pominąć dokonania takich dawnych tuzów jak David Bowie, Marillion, The Rolling Stones, The Cure oraz Kate Bush, której klęska w latach dziewięćdziesiątych jest dla mnie szczególnie bolesna. Niewiele dobrego da się również powiedzieć o nowych nagraniach Pink Floyd, Yes, a nawet King Crimson, artystów, którzy nagrywali nowe płyty już chyba tylko dla własnej przyjemności. Zmarniał również Michael Jackson, któremu podobno nawet twarz już zaczęła się rozpadać.
     Ale mianem największej kichy lat dziewięćdziesiątych skłonny jestem określić rozwój kariery niejakiego Prince’a, który nagrał w tych latach rekordową ilość rekordowo nieudanych płyt ku utrapieniu tych wszystkich, którzy widzieli w nim następcę Hendrixa i pierwszego muzyka XXI wieku. Prawie dorównują mu „artystyczne” eksperymenty w rodzaju Pavarotti i przyjaciele oraz próby uczynienia z papieża dyskotekowej gwiazdy.
     Podobno los także nie za bardzo oszczędził polskie legendy lat osiemdziesiątych. Według niektórych podobno właściwie tylko Kult, T.Love, Voo Voo i jeszcze paru, o których za czas jakiś, wyszli na swoje. Nie do końca jest to prawdą. Co prawda Maanam rzeczywiście bardzo skutecznie zniszczył swoją legendę, ale inne odgrzewane legendy w rodzaju Perfectu, Oddziału Zamkniętego, Lady Pank, Urszuli, Republiki i Bajmu nagrywały płyty może nie wzbudzające bardzo dużych emocji, ale przynajmniej były to płyty solidne muzycznie i rockowe, czego o Maanamie nie można powiedzieć. Kombi zmieniło nazwę i zaczęło grać grunge. Nieźle się miała swego czasu również stajnia Beksińskiego z Collage i Closterkeller na czele. Rokowania jednak nie są pomyślne. Beksiński wypiął się na swoich słuchaczy, Amirian zaangażował w nieciekawe projekty, a Anja Orthodox została radną z ramienia SLD i zaczęła śpiewać protestsongi na zamówienie Piotra Ikonowicza. Legendarny Robert Brylewski miotał się po różnych projektach i sprawia wrażenie nieco zagubionego, jednak najdziwniejszy chyba patent na karierę wybrał sobie jego kolega Tomek Lipiński, który zajmował się nagrywaniem na nowo wciąż tych samych kawałków Tiltu w coraz gorszych wersjach. Nie potwierdziła się legenda krakowskiego zespołu o swojskiej nazwie Dupą. Płyta „Pudelsi grają Dupą” okazała się zastanawiające niedobra; z legendarnych kompozycji obroniło się tylko „Reggae kocia muzyka”. Nie udał się zapowiadany na początku lat dziewięćdziesiątych zmasowany atak rockowej sceny gdańskiej (najbardziej z nich lubiany swego czasu przeze mnie Jarek Janiszewski zaangażował się w debilne projekty muzyczne i prowadzenie wyborów miss mokrego podkoszulka, sam widziałem w Jastrzębiej Górze), za to przede wszystkim stamtąd przyszedł najbardziej chyba oryginalny polski nurt lat 90., którym jest jass. Janerka utracił, niestety, kontakt z rzeczywistością. Natomiast potwierdziła się legenda zespołu Pidżama Porno, który dosłownie został wyciągnięty spod ziemi przez Pawła Dunina-Wąsowicza.
     Ale największe rozczarowanie muzyczne w Polsce wiązało się z branżą. W lata dziewięćdziesiąte każdy polski rockfan wchodził z nadzieją, że skończy się wreszcie dominacja lansowanych na siłę tuzów estrady z życiorysem sięgających lat siedemdziesiątych i wreszcie będzie mógł posłuchać muzyki, która go naprawdę interesuje. Szybko jednak okazało się, że nowa kapitalistyczna branża ma takie samo wyczucie potrzeb rynku jak stara branża socjalistyczna. Najpierw przez kilka lat usilnie wmawiano Polakom, że to, czego potrzebują i co lubią najbardziej to „słowiański soul” . Pojawiła się cała plejada zrobionych przez kalkę wokalistek śpiewających bliźniaczo podobne do siebie jednakowo zaaranżowane piosenki. Gdyby puściło się podkład instrumentalny jakiejś mniej znanej piosenki z płyty Natalii Kukulskiej, Reni Jusis czy Kayah okazałoby się, że wszystkie one jednakie i właściwie jedyne różnice dotyczą wokalu. Przyznam się szczerze, że mimo szczerych chęci nigdy nie udało mi się przesłuchać od początku do końca płyty „Zebra”, która uchodzi za szczytowe osiągnięcie tego nurtu. Zawsze mniej więcej w połowie tej płyty musiałem odpocząć. Jakoś tak dziwnie się okazuje, że gdy słucham na przykład takiej Macy Gray o tego rodzaju zmęczeniu nie ma mowy… Sama Kayah chyba w końcu zrozumiała, że wędruje ścieżką donikąd, na nowej płycie zmieniła mocno brzmienie, choć trzeba było aż sprowadzenia Gorana, żeby tak się stało.
     Ale słowiański soul powoli zaczyna odchodzić w zapomnienie, bo oto przedstawiciele branży wpadli na nowy genialny pomysł, aby wrócić do nostalgicznych lat osiemdziesiątych. I oto w telewizji znowu widzimy znienawidzonych osobiście przeze mnie tuzów lat osiemdziesiątych kiedyś skutecznie blokujących dostęp do radia i telewizji moim ulubionym rockowym wykonawcom. Znów się okazuje, że to, czego polska publiczność oczekuje najbardziej to Maryla Rodowicz i Ryszard Rynkowski. Gdyby nasze żelazka odbierały fale radiowe, niechybnie zaryczalby z nich pan Rysiu zapewniający, że kobiety lubią brąz, a życie jest nowelą. Dziś zresztą i Maryla i Rysiek okazują się jak najbardziej poprawnymi politycznie obywatelami. Maryla opowiada w „Machinie” o swoich walkach z komuną, a Ryszard w programie rozrywkowym o konieczności kierowania się w życiu Dekalogiem. Nie oni jedni. Do grona kombatantów dołączył również zespół Bajm. Okazało się, że piosenka „Józek nie daruję ci tej nocy” odbierana przeze mnie i moich rówieśników jako totalna głupawa w istocie była protestem przeciwko wprowadzeniu stanu wojennego. Fajnie – w takim razie jeszcze lepszy song „Nie ma wody na pustyni” był zapewne głęboką krytyką socjalistycznej gospodarki… Dobrze się mają również kombatanci red-rocka, czyli Budka Suflera teraz już otwarcie realizujący swoje dansingowe ambicje, choć za autoironię należy im się duża buźka. Gdyby więc ktoś zasnął w końcu lat osiemdziesiątych, a obudził się dopiero teraz, to odkryłby, że w radio a jeszcze bardziej w telewizji nic się nie zmieniło. Te same głosy i te same twarze tyle, że o dziesięć lat starsze. Przepraszam – są jeszcze wielkie damskie nadzieje w postaci Kasi Kowalskiej, Kasi Stankiewicz, Anity Lipnickiej i Anny Marii Jopek. Radio i telewizja grają je bez przerwy, dzięki czemu słuchacz ma dużo czasu na rozważenie, która z wymienionych artystek jest bardziej bezbarwna. Ludziom o snobistycznych zapędach wypada polecić Annę Marię, która znakomicie opanowała umiejętność stwarzania wrażenia „poważnej muzyki”. Wcześniej z całych sił uruchamiając cała branżę i wszystkie możliwe media wylansowano Edytę Bartosiewicz najpierw na polską Joni Mitchell, a potem na polską Alanis Morissette. W ten sposób autorka raczej wymęczonych i bliźniaczo do siebie podobnych melodii (choć są chlubne wyjątki) stała się nieoczekiwanie jedną z największych osobowości naszej estrady…
     Żenująca okazała się także kampania przeciw piratom fonograficznym obnażająca pazerność naszych koncernów, żenująco wysokie okazały się ceny płyt, a o chyba największej żenadzie, czyli gali pod nazwą „Fryderyki” nie ma nawet co pisać. Ostateczną kompromitacją okazały się losy płyty „A gugu” Arki Noego, której olbrzymiego potencjału komercyjnego żaden końcem nie potrafił zauważyć. No i dobrze, przynajmniej była tania, bo nie trzeba było opłacać nią masy urzędasów w drogich żakietach i garniturach, którym w dodatku słoń na uszy nadepnął.
     Na szczęście nie wszyscy upadali. U2 z dość dobrym skutkiem penetrowali obszary współczesnej popkultury. Nieoczekiwanie bardzo w Polsce ostatnio modny Tom Waits nagrał przynajmniej jedną rewelacyjną płytę (oczywiście „Bone Machine”). Klasykiem stal się Nick Cave (szczególne wskazanie na „Let love in”). Dobry poziom utrzymywał Peter Gabriel („Us”), a Madonna dojrzała i nabrała życiowej formy. Jej płyta „Ray of Light” stała się wielkim wydarzeniem nie tylko towarzyskim, a sama Madonna zaczęła być artystką poważaną. Równie dużym zaskoczeniem może być bardzo wysoka pozycja zespołu Depeche Mode, który z powszechnie zwłaszcza w Polsce lekceważonego zespołu elektropopowego (tak się o nim mówiło) nieoczekiwanie wyrósł na jedną z najbardziej nowatorskich grup ostatnich lat.
     W Polsce pozycję najciekawszych polskich zespołów potwierdziły Kult i Voo Voo. Triumfy święciła także Armia i to święciła w sensie dosłownym, ponieważ Tomek Budzyński i jeszcze paru innych ludzi odkryli w sobie wiarę.
     Najważniejszym powrotem na estradę okazał się dla mnie powrót Patti Smith. Lata osiemdziesiąte były dla niej stracone i chyba nikt nie wierzył w jej zmartwychwstanie. Tymczasem wszystkie płyty legendy nowej fali w latach dziewięćdziesiątych okazały się bardzo udane, a „Peace and Noise” dorównuje poziomem legendarnym „Horses” i „Radio Ethiopia”.
     Natomiast prawdziwy finansowy majstersztyk wykonał Santana w formie „Supernatural”; największy sukces finansowy w karierze tego gitarzysty.
     
     Polska specyfika
     Polski rynek muzyczny wyglądał nieco inaczej, niż gdzie indziej. Wpłynęło na to kilka rzeczy.
     Na początku lat dziewięćdziesiątych, kiedy wreszcie pojawiły się możliwości nagrywania wszystkiego, co się da, zespoły z remiz i świetlic w małych miasteczkach postanowiły zarejestrować kanon pieśni zabawowych, a spragnieni konsumenci rzucili się do kupowania nagrań. W ten właśnie sposób popularne stało się disco polo. „Znawcy socjologii” od razu nazwali to fenomenem. Widać, że nigdy nie byli na wioskowej zabawie i nie wiedzieli, czego tam od lat się słuchało.
     Disco polo spełniło jednak bardzo pozytywną funkcję, ponieważ zmusiło muzyków rockowych do pracy. Po części to dzięki disco polo Kazik Staszewski sięgnął do swoich korzeni i wydał dwie klasyczne już płyty „Tata Kazika l i 2”. Muniek Staszczyk i Andrzej Żeńczewski sięgnęli do Grzesiuka i żeniąc go ze stylistyką The Pogues jako Szwagierkolaska wydali dwa świetne albumy. O dziwo, Żeńczewskiemu bardziej z tą muzyką do twarzy, niż ze słowiańskim reggae. Regatowców zresztą ośmieszyli Twinkle Brothers, którzy jako jedyni w Polsce (na spółkę z Kleszczem) dostrzegli, że muzyka reggae świetnie współbrzmi z góralską. Piersi udanie rozwinęły stylistykę „folk-rocka”, pojawiła się też dość solidna muzyka środka (z bólem przyznaję, że Chojnacki, Piasek i Janson znają się na tym, co robią).
     Ale powszechny sentyment do melodii w stylu „gdzie strumyk płynie z wolna” naprawdę obudził dopiero Goran Bregović. Płyta Kayah i Bregović, której wszyscy słuchali (on: „ssij kochanie, ssij”, a ona: „racja, brachu”), choć nie wszyscy się przyznają, niewątpliwie należy do najważniejszych płyt polskich z tego okresu. Płyta ta sprawiła, że nagle ulubioną muzyką Polaków stała się niegdyś powszechnie znienawidzona muzyka góralska.
     Rock harcerski w stylu Sztywnego Pala Azji na szczęście upadł, niestety rozkwitł rock jajcarski w stylu Big Cyca i Elektrycznych Gitar. Lider tych drugich stal się niezwykle popularny nie tylko dzięki dowcipnym tekstom i przypomnieniu (chwała mu za to) Jacka Kleyffa, ale też dzięki udowodnieniu, że śpiewać naprawdę każdy może. Niestety w jajcarskim kierunku zaczęli zmierzać także T.Love i Pudelsi. Wszystkim jednak daleko do płyty „Polovirus” zespołu Kury, jednej z najlepszych płyt rockowych w Polsce lat dziewięćdziesiątych (choć umieszczenie na płycie rozmów o koszykówce jest pomysłem średnio udanym delikatnie mówiąc). Tymon był zresztą związany również z udanym polskim wynalazkiem – ze scena jassową.
     Inną szczególną cechą polskiego rocka lat dziewięćdziesiątych był rock chrześcijański. Budzyński, Litza i Malejonek przeżyli cudowne nawrócenie, czego efektem była muzyka trochę kojarząca się z sekciarskimi pomysłami i generalnie nawiedzeniem made in USA, ale także udana płyta dla dzieci „A gugu”, rzecz jasna.
     Głupie, że specyfiką polskiego rynku muzycznego było również to, iż ostoją porządnego rocka były niewielkie niezależne wytwórnie w rodzaju Musie Comer (Homo Twist, Pudelsi, Świetliki) oraz SP Records (Kult i artyści hiphopowi). Strasznie mnie denerwuje, że taka Reni Jusis albo Natalka Puszek Okruszek są powszechnie znane i ładuje się w nie kupę kasy, a nagrania bardzo wielu znacznie ciekawszych wykonawców spychane są do getta. Co z tego, że Radiostacja stara się, jak może, skoro słychać ją tylko w paru miejscach w Polsce.
     Popularne na świecie nurty były i u nas rozwijane czasem nawet z powodzeniem. Muzykę taneczną spod znaku trip-hopu z bardzo dobrym efektem artystycznym uprawiały Kasia Nosowska i Patii Yang. Kasia Nosowska jest zresztą kolejnym symbolem eklektyzmu lat ostatnich, zaczynała bowiem razem z Hey od grunge’u. Historia Hey, a właściwie kłopotów tej grupy, stanowi żenujący przykład „radosnej twórczości” naszych koncernów. Britpop i tradycje My Bloody Valentine udanie rozwinął Myslowitz, którego „Miłość w latach pop kultury” uważam za jedną z najlepszych płyt polskich ostatnich lat. Postrock również się pojawił (Ścianka), choć jego polska wersja najwyraźniej zaczyna „zjadać własny ogon”.
     Mieliśmy też swoje „skandale” związane zwykle z rzeczywistym lub rzekomym naruszaniem wiadomych wartości. Kazik miał kłopoty z utworem „Jeszcze Polska”, Piersi miały kłopoty z „ZCHN zbliża się”; przy okazji tych dwóch piosenek ujawniło się istnienie kryptocenzury. Nie było w radio odważnych, którzy by „ZCHN zbliża się” puścili. Wyzywanie ludzi od masonów i komuchów, a także głoszenie przez radio haseł antysemickich na razie nikomu nie przeszkadza. Rockową osobowością wszech czasów nieoczekiwanie okazał się Jurek Owsiak, organizator Przystanku Woodstock imprezy tak masowej i popularnej, że Woodstock przy tym to „małe piwko przed śniadaniem”. Niestety w skandalicznych okolicznościach inicjatywa ta została utrącona. Parafianie najpierw zorganizowali konkurencyjny Przystanek Jezus, a potem w ogóle zablokowali możliwość organizowania imprezy Owsiaka. Podobno dlatego, że młodzież pije na niej piwo, pali papierosy i bierze narkotyki. Na razie jednak nie słychać o masowym zamykaniu szkół, choć w łazienkach powszechnie się pali, a narkotyki są dostępne na masową skalę. Choć może tylko na razie, bo reforma szkolnictwa wszak już ruszyła…
     Niestety, tak naprawdę w polskiej muzyce rockowej nie pojawiło się zbyt wiele rzeczy na tyle oryginalnych, by można było mieć nadzieje, że jakikolwiek artysta spoza zamkniętego kręgu metalowców (przeciętny słuchacz nie ma pojęcia, że metal w Polsce nie tylko istnieje, ale w dodatku ma międzynarodowe sukcesy, bo metalu w polskim radiu nie uświadczysz) zrobi jakąkolwiek karierę za granicą. Zresztą nikt już chyba w to nie wierzy, a i intencje koncernów płytowych wydają mi się w tym przypadku nieczyste. I to też jest, niestety, fragment naszej polskiej specyfiki.
     





Artykuł ukazł się w czasopiśmie „Kartki” nr 23 (2001).

wersja do wydrukowania