(27.2.2001)
Rajmund Kalicki, zauważyłem go literacko nieco później niż inni, to mi się zdarza nieczęsto. Nie pamiętam, od kiedy zacząłem go czytać uważnie i z przyjemnością. Od lat namawiam go na prezentację swojego pisarstwa w książkach, jego wstrzemięźliwość jest zagadkowa, może jest częścią składową tego pisarstwa.
Wygląda na to, że z przełomem wieków doszło u niego do zmiany. Na koniec jednego lub na początek drugiego (znów niejasność) ukazują się dwie książki.
Jedna - Dziennik tajemny (Kraków 2000) - bez autorskiego kamuflażu, druga - połączenie albumu Edwarda Dwumika z narracją refleksyjną Rajmunda Kalickiego - zlepek wszelkich dwuznaczności, właściwie dziwaczna osobliwość.
Dostałem od autora obydwie, drugą prawie konspiracyjnie, z zastrzeżeniem, które się od ręki rozumie. Co nie upoważnia do jakichkolwiek wniosków aksjologicznych.
Jest możliwe, że edytorska niefortunność drugiej książki może być jej ukrytym autorskim atutem.
W czasach reklamowych bezwstydów i zwyrodnień wstrzemięźliwość i niezdarność pod tym względem mogą stanowić atrakcję i wartość. Potwierdzając porzekadłową mądrość mojej matki, siedź w kącie, znajdą cię.
Refleksyjna narracja drugiej książki nie różni się zasadniczo od tej w Dzienniku tajemnym, jest nawet jawniej dziennikowa i może bardziej tajemnicza przy pełniejszym odsłonięciu postaci narratora, jego autorskiej autokreacyjności.
Literacko i narracyjnie tych dwóch książek nie ma co rozdzielać, one są jednością, mają wyraziste autorskie piętno.
Niełatwo wiedzieć, w czym się ono przejawia, jaka jest jego szczególność.
W refleksyjnym pisarstwie Rajmunda Kalickiego dostrzegalny jest jego związek z dziennikarską użytkowością, tego może więcej w Dzienniku tajemnym niż w oczywistej dziennikowości i dziennikowej autokreacyjności drugiej książki.
Dwa pierwsze szkice Dziennika tajemnego udają, od biedy, omówienia cudzych książek, dziwić może to, że omawia się je trochę podobnie, jak budowane są powieści sensacyjne i kryminalne, skrzętnie zachowując w tajemnicy wszystko, co trzyma się w zanadrzu, do czego się zmierza.
I omówieniowa użytkowość, i sensacyjna literackość są w tych szkicach mylące, mylące też jest nazwanie tego szkicami, Kalicki nie pisze ani omówień cudzych dzieł, ani podróbek utworów beletrystycznych, ani także szkiców, ze szkicu w tym może tylko rozmiar.
Tego, co nazywam autorskim piętnem pisarstwa Kalickiego, nie ma w tym co szukać, piętno tkwi w czym innym, w czym innym trzeba się go domyślać.
Domyślam się tego nie tyle z jego dwóch książek, co ze wszystkich (tych znanych mi) jego pisań.
W Dzienniku tajemnym bliżej do tego w pseudoszkicach biograficznych (Ten straszny Gombrowicz, Pożegnanie), w dziennikach podróży i w rozmowach (wspaniałe dwie rozmowy z Jerzym Nowosielskim). W drugiej we wszystkich „medytacjach" (w egzemplarzu dla mnie tytuł całej narracji brzmi Spoko - medytacje na jarmarku).
Moje domysły na podstawie wszystkiego, co z pisarstwa Kalickiego znam, pozwalają mi doszukiwać się autorskiego piętna w konsekwencjach zasady pars pro toto, czyli w figurze synekdochy.
Na tę zasadę lub figurę, na ten chwyt, jak to mogliby nazwać dawni formaliści, jest Rajmund Kalicki skazany.
Jego pisarstwo artystyczne nie jest, tak przypuszczam, z intelektualnej premedytacji, z wolnego wyboru, z czystej koincydencji (z przypadku).
Jeśli zasadzie pars pro toto i figurze synekdochy przeciwstawić jedność lub całość wszystkiego, to właśnie ona-jedność, całość, wszystkość - stanowi przedmiot jego prawdziwej namiętności poznawczej.
Inaczej mówiąc - on w sobie, dla siebie chciałby być filozofem (najchętniej filozofem bytu, nie bez powodu Juan Carlos Gómez i ja nazywamy go ontologiem), może teologiem, może kosmologiem, może historiozofem, może magiem lub czarnoksiężnikiem.
Z tego wszystkiego wynika, że w pisarstwie musiałoby to być co innego, niż jest. Byłaby to filozofia lub teologia w którejkolwiek z ich odmian, poezja metafizyczna, może byłyby to objawienia prorockie, na przykład coś takiego, czego próbował Edward Stachura wtedy, kiedy tracił grunt pod nogami.
Że Edward Stachura był kimś ważnym dla niego, tego Rajmund Kalicki nie ukrywa, ale może był jeszcze ważniejszy, niż Kalicki wie lub przypuszcza.
Nie tyle on sam, co jego dzieło, wpisana w to dzieło tragedia, której musiał się poddać, której uległ.
Rajmund Kalicki mógł świadomie lub podświadomie pojąć, z czym Edward Stachura przegrał, co go zgubiło, może zresztą nie pojął tego, lecz zobaczył i widząc przeżył.
Przeżył tak, że mógł z tego wyciągać wnioski dla siebie.
Nad swoim niechcianym pryncypium - pars pro toto - Rajmund Kalicki jawnie kręci nosem, uważa je niemal za zło konieczne, biada nad niedostępnością dla człowieka jedności, całości, wszystkości.
Ale w tych wszystkich pisaniach, które znam, przestrzega z żelazną konsekwencją zasady, żeby zajmować się częścią, fragmentem, żeby mieć jakikolwiek punkt oparcia w konkrecie, w czymkolwiek zmysłowo sprawdzalnym.
Pcha go może do tego nie sama zasada, lecz instynkt samozachowawczy, lęk przed przepaścią, przeczucie, że można zawisnąć w jakiejś swojej „fabula rasa".
Nie wiem, czy Rajmund Kalicki wie, czy chciałby wiedzieć, że we wszystkich sztukach, a więc i w pisarstwie artystycznym wartościowe może być i jest tylko to, co jest zgodne chcąc, nie chcąc - z zasadą pars pro toto.
W swojej aksjologii artystycznej w stosunku do cudzych dzieł zasady tej z pewnością świadomie nie stosuje.
W swoim własnym działaniu artystycznym (w pisaniu) robi wszystko tak, jakby odstąpienie od niej było tak zakazane, jak jabłko z drzewa wiadomości.
Jeśli kiedykolwiek w jakikolwiek sposób zapuszcza się w Jedność, w Całość, we Wszystkość, czyli - tak czy inaczej - w Nieskończoność, robi to zawsze z kimś, za kimś lub poprzez kogoś, nigdy na własną odpowiedzialność.
Jest możliwe, że jest we władzy lęku przestrzeni.
Konieczność istnienia punktu oparcia poza sobą skazuje Rajmunda Kalickiego na pisarstwo artystyczne drugiego stopnia, na translatorstwo, na taką lub inną krytykę, na koneserstwo.
Nie musi to być skazanie szczególnie drastyczne, jeśli się wie lub domyśla, że każda twórczość prymarna w większości powstaje w koniecznych relacjach do innego artysty prymarnego lub do zbiorowości takich artystów.
W sztuce słowa samego z siebie nie ma nikogo. Nie z siebie, lecz ponad innych był Homer, z Sokratesa był Platon, z nich obydwu Arystoteles, z nich wszystkich święty Augustyn i tak bez końca, Szekspir, Goethe, Proust, Joyce, Faulkner.
Każdy z kogoś, przeciw komuś, poprzez kogoś, często ze swojego czasu, przeciw niemu, czyli poprzez swoją zbiorowość, obok niej, nad nią.
Dystynkcje, rozumiem je swobodnie, między sztuką prymarną i sekundarną są bez znaczenia, wielkość polatuje nad tą, nad którą chce. Kto rozstrzygnie, czy w Don Juanie ważniejszy Molier (przecież nie sam z siebie), czy Mozart, czy refleksja nad nimi Kierkegaarda.
Rajmund Kalicki znajduje swój punkt oparcia w czymkolwiek, niekiedy w byle czym, zrezygnował on z jakiejś swojej własnej naukowej specjalności, mógłby być archeologiem, ale nim nie został, z archeologii korzysta nie więcej niż z historii, z literatury, ze sztuk. Ze sztuk wyróżnia malarstwo, w tym zakresie stał się koneserem, koneserstwo w tym zakresie to dla niego punkt oparcia poza sobą, z niego korzystając porusza on to, czym chce poruszyć.
Myliłby się ten, kto by uwierzył w uległość i w usługowość Rajmunda Kalickiego w dwóch rozmowach z Jerzym Nowosielskim.
Te rozmowy są majstersztykiem gatunku, w nich pyta, słucha i milczy przebrany w prostaczka Sokrates.
Przebranie prostaczka dobrze i często Kalickiemu służy, ono jest narzędziem poznawczej ostrożności i poznawczej asekuracji, czegoś takiego bardzo potrzeba komuś, kto chce po cichu robić swoje.
Kto, wybierając część, fragment, spojrzenie z boku, mowę uniku, nie rezygnuje z mówienia o wszystkim, o całości, o jedności, mówiąc tym głównie, co przemilcza, o czym napomyka, rezygnując z żelazną konsekwencją z jakiejkolwiek pełnej wypowiedzi.
Nie pisząc traktatów, rozpraw, poematów, szkiców, studiów, kompendiów, monografii, co robią ze szczególnym upodobaniem wyznawcy i rzecznicy dekonstrukcji.
Rajmund Kalicki dekonstruuje nie dekonstruując, jego dekonstrukcje są ukryte w formie, we fragmentach, w strzępkach, chciałoby się powiedzieć, w apoftegmatach, gdyby to, co on pisze, nie było jednocześnie zaprzeczeniem maksymy, sentencji, aforyzmu i jakiejkolwiek intelektualnej formuły.
W słowie i z punktu widzenia słowa jest to kunszt wyminięć, przemilczeń, uników i wszechobecnych napomknięć, w tym kunszcie Rajmund Kalicki jest mistrzem, w nim utaiło się jego autorskie piętno, piętno intelektualnej i artystycznej wyborności –
Henryk Bereza
Wypiski są częścią prowadzonej w miesięczniku „Twórczość” stałej rubryki Henryka Berezy Czytane w maszynopisie. Powyższy fragment został opublikowany w nr 6/2001.
wersja do wydrukowania
|
|