wydanie przedpremierowe
z dnia 10 czerwca 2001
powrót do wydania bieżącego
 
  wybrane artykuły       
   

Gdzie ona jest?
     
   

     „Gdzie jest moja tożsamość?” – taki napis na plecach skórzanej kurtki nosił Lubek, wówczas poeta. A te wówczas było chyba z dziesięć lat temu. Już wtedy to było śmieszne. Co dopiero teraz. Nie znam ani jednej osoby w moim wieku, która zadawałaby sobie serio takie pytanie. Ani publicznie, ani w rozmowie prywatnej.
     Nie używam słowa „tożsamość”, kategorii tak poważnych, trupiego patosu, który każdego z nas umieszcza w zamkniętej klatce przynależności – do narodu, do religii, do pokolenia, do czasu i miejsca, kultury wysokiej, niskiej, karłowatej, a wreszcie do płci, do stylu, do mody. Już od samego wymieniania słów zbyt ciężkich, od tego myślenia klatkami, robi mi się słabo. Sama sobie zaczynam szykować niezły rajd: dawanie świadectwa, reprezentowanie, godność, krew przelana, duma i szacunek, wyrzuty sumienia plus odpowiedzialność, wieki patrzą, pokolenia milczą, Europa rzuca okiem i ocenia. I rajd w drugą stronę: szarganie świętości, zagubienie moralne czy etyczne rozchwianie, kosmopolityzm, anarchizm i wolna amerykanka, dewaluacja wartości i deprecjacja duchowości, koniec historii i hamburger w łapie. Oczywiście, ani jedno, ani drugie. Żaden z tych rajdów mnie nie interesuje, nie wsiadam ani do jednego, ani do drugiego pociągu. Proszę więc nie wpisywać mnie na listę pasażerów.
     Skąd więc temat tożsamości, skąd to niestrawne dla mnie menu, ta opowieść z innej bajki? Redakcja wskazała na mnie, ponieważ mam ciekawe korzenie. To święta prawda. Mój ojciec jest Warmiakiem, matka olsztynianką, ale jej rodzice repatriantami z Wilna. Wobec tego ja jestem genetyczną ciekawostką, kulturowym dziwadłem, a mój rodowód wzorcowym spełnieniem się małoojczyźnianego snu.
     Potem było tak. Najpierw skojarzenie z Lubkiem, śmieszność sytuacji – ja, trzydziestoletnia matka, żona i redaktorka „Portretu”, która tożsamościowe dylematy umieszczam na peryferiach swojej uwagi, mam się przymuszać, mam na siłę z siebie wyciskać jakieś poprawne lub niepoprawne politycznie siódme poty? Potem panika. Gdzie jest moja tożsamość? (już bez cudzysłowu). Co to w ogóle jest ta tożsamość? Czym ona jest dla mnie, która nie jestem tożsama nawet sama ze sobą, a co dopiero z czymś innym? I dlaczego jest mi dobrze bez tej tożsamości, dlaczego stoję pewnie i moralnie się nie chwieję? Odpowiadam szczerze (bez psychicznych rozbieranek na forum), prostacko, bo pokrętne filozofie tu na nic, a poza tym całkowicie prywatnie, osobiście i bez żadnego „my”.
     Taki obrazek – zima, lodowisko na boisku szkolnym, mam lat tyle, że na pewno jestem jeszcze dzieckiem, ale czuję się starsza, poważniejsza, jeździmy na łyżwach. Nie w kółko. To skomplikowana zabawa, w której ja gram rolę odważnego księcia Fryderyka lub Ferdynanda. Imię musi brzmieć germańsko, konkretnie i obco, muszę być mężczyzną, bo tylko oni coś robią, a kobiety siedzą w domu i gotują albo jęczą, rola księcia odpowiada mi, owszem, chociaż ta niepolskość sytuuje mnie poza nawiasem. Niezły punkt wyjścia. Jedno z tych zagadnień było problemem przez wiele następnych lat, a i dziś jeszcze coś tam mnie podręczy. I nie chodzi o narodowość. Ta kwestia łagodnie wyjaśniła się i przeszła gdzieś w bok, na pewno nie w centrum uwagi.
     Jestem narodowości polskiej i warmińskiej, mam paszporty: polski i niemiecki, mówię tylko po polsku, trochę rozumiem gwarę warmińską, jestem płci żeńskiej i myśli męskiej, jestem dzieckiem pozłacanych lat siedemdziesiątych i szarego stanu wojennego, nie posiadam przynależności religijnej, żaden filozof nie jest moim ojcem chrzestnym, lubię książki z różnych stron świata, mam gdzieś konserwatyzm, jak i liberalizm, denerwują mnie wszelkie ekstremy, nie dręczy pytanie o tożsamość.
     Pamiętam, że na jakimś egzaminie prof. Saloni, gramatyk z klasą, poznał po moim akcencie, niewyczuwalnym dla nikogo innego, że jestem pochodzenia tutejszego, nienapływowego i ucieszył się, że miejscowa od wieków ludność ma swoich przedstawicieli na uczelni. Poczułam się dziwnie i dobrze – ja, autochton, członek wymierającej rasy, z dziada pradziada Warmiak, coś w rodzaju Wikinga czy Masaja, dumny, niezależny i obcy? Ale to też nie tak.
     Moja warmińskość nie jest czymś tak egzotycznym, nie jest czymś tragicznym, nie jest misją ani obowiązkiem. Ona mnie do niczego nie zmusza. Jest bez bólu, bez rany, bez poczucia winy, a wobec tego i bez potrzeby zadośćuczynienia. Ja się czuję dobrze w tym miejscu. W Olsztynie, stolicy Warmii. Nie muszę się tłumaczyć, że tu mieszkam. Także przed tymi, którzy nie mieszkają. Nie ścigają mnie duchy. Historię tych ziem widzę bez znaków metafizycznej inności. Nie bawi mnie mitologizowanie, dokładanie mistyki do durnego dziejowego przekrętu.
     Więc bez mitu, a jeżeli, to tylko mit rodzinny, do domowego użytku. Szacunek wobec ojca, który ze swojej warmińskości czyni opokę, najpoważniejszą i najsensowniejszą sprawę, wymagającą stałej troski i ciągłych deklaracji. Szacunek, wdzięczność, ale i świadomość, że to nie moja droga. No, ale przecież wkurzają mnie ci, którzy nie odróżniają Warmii od Mazur, wrzucają do jednego wora, bo i tak wszystko jedno? Czyli to jest cenne? Jaka cena? Jaka ocena? Fajnie jest być dziwakiem, lepiej jest być mniejszością, nigdy większością. Cenne, bo uznane za cenne, ale nie przecenione, bez wchodzenia na stół czy bicia serca na widok warmińskiej kapliczki, ani też, z drugiej strony – Ostrej Bramy, bez łzy w oku, ale i bez cynizmu, tak jakoś, normalnie.
     I jeszcze obrzydliwsze pytanie, o ojczyznę. Ojczyzną mojej głowy jest moja głowa i to co tam sobie nazbierałam i wyprodukowałam, serca – no, te kilka osób, żołądka – na pewno nie Warmia, bez urazy, ale kuchnia to marna, raczej już Wilno. Olsztyn to miejsce mojego zamieszkania. I tyle. Nie mam zamiaru się stąd wyprowadzać, tak jak nie miałam zamiaru tu się urodzić.
     „Gdzie jest moja tożsamość?” – miejsce narzuca temat, koryguje pytanie. To pytanie zadane w San Francisco dotyczyłoby mojego seksualnego status quo, a w Olsztynie, od razu, automatycznie – zaczynam tłumaczyć się, dlaczego mnie moja warmińskość nie boli. Dlaczego, kto mnie zmusza? Dosyć.
     Jest jeszcze pytanie o więź pokoleniową, moje utożsamianie się z ludźmi około trzydziestki, trochę mniej, ciut więcej, którzy? I tu chciałam jakoś zgrabnie uogólnić, zamknąć sprawę odkrywczą formułką, że niby coś wspólnego, jedność przeżycia i pokrewieństwo mózgów, ale nic, nic nie widzę, ani bezrobotność, ani kariera, ani traumy dziecięce, ani bunt, ani bezradność, nawet nie muzyka, nawet nie wiek, bo niektórzy to nastolatki, a niektórzy stare pudła. Może więc to – migawki ze stanu wojennego, rozumianego po dziecięcemu jako brak czegoś, brak słodyczy w lepszym gatunku niż enerdowska czekolada. Może jeszcze coś, obgadane i już nie raz wskazane przez „Portret” bajki telewizyjne, dobranocki, zakrojone na miarę wyobraźni rysowników z Bielska-Białej, animowane światy pod znakiem dydaktyzmu, wspólne dobro. Wspominając co lepsze kawałki rzeczywiście jesteśmy kolegami z wojska, coś nas łączy. Na chwilę. Może i należę do pokolenia bez właściwości, ale to mnie nie martwi, bo i tak należę bardzo luźno, dobrze się czuje w niereprezentatywnych enklawach.
     Nie wierzę nikomu przed dwudziestką. Strasznie mnie wkurzają młodzi ludzie, to idiotyczne być takim czymś.
     Nie mówię „my”, bo to jest blagierstwo. Ledwo mi przechodzi przez gardło „ja”, bo czasem nie jestem niczym więcej niż kupą rozlatanych atomów.
     Nie mam zamiaru reprezentować naszego gatunku, gdyby doszło do konfrontacji z Obcym.
     





Tekst ukazał się w nr 11 (2001) pisma literacko-kulturalnego „Portret”.

wersja do wydrukowania