Nr 5 (87)
z dnia 12 lutego 2004
powrót do wydania bieżącego
 
  wybrane artykuły       
   

CO SIĘ DZIEJE Z CZASOPISMAMI KULTURALNYMI?
     
   

     Dychawiczny rynek czasopism kulturalnych przeżywa właśnie kolejną głęboką zapaść. W pierwszej połowie roku 2003 wiele czasopism praktycznie zawiesiło swoją działalność, ratując jesienią resztki rynkowej wiarygodności numerami łączonymi, kilka zaś przestało się ukazywać lub zmieniło period na rzadszy. Powód? Banalny – brak pieniędzy. Nie byłoby w tym nic dziwnego, od kilku lat stan taki jest bowiem w Polsce „normalnością”, gdyby nie fakt, że zmiany dotknęły, wydawało się, dobrze sytuowane, bo niezależne od państwowej kiesy, i znane pisma. Przestał się ukazywać poznański miesięcznik literacko-artystyczny „Arkusz”, wydawany przez „Głos Wielkopolski”, zaś miesięcznik „Res Publica Nowa” wydawany przez Spółdzielnię „Polityka” zamienił się w kwartalnik. Czyżby po mającym miejsce w latach 90. „zmierzchu tygodników” początek nowego wieku przyniósł nam „zmierzch miesięczników”? A może zaczął zanikać zwyczaj wydawania, redagowania i czytania czasopism kulturalnych? Co jednak zrobić z faktem, że internetowy wortal Witryna Czasopism.pl w ciągu dwóch lat zwiększył liczbę odnotowywanych przez siebie czasopism kulturalnych o ponad 100 tytułów? Nie uwzględniając przy tym efemeryd, czyli takich czasopism, które wydały mniej niż trzy numery.
     
     Zmiana
     Kiedy mowa o czasopismach kulturalnych, warto zastrzec, że nie chodzi wyłącznie o czasopisma literackie. Choć najczęściej z literaturą kojarzone, czasopisma kulturalne zajmują się praktycznie wszystkimi dziedzinami sztuki i rodzajami aktywności społecznej. To, co je wyróżnia lub przynajmniej powinno wyróżniać wśród innych pism kształtujących opinię, to poziom refleksji, wysoki, jakkolwiek niesięgający wyżyn abstrakcji właściwych publikacjom naukowym, oraz możliwie niekomercyjne nastawienie. Przy czym kształtowanie opinii następuje nie tylko poprzez publikację tekstów krytycznych bądź analiz, ale także przez dokonywanie prezentacji zjawisk i dzieł artystycznych. Stanowczo nie należy używać do opisu czasopism kulturalnych słowa „niszowe”, które to słowo uwypukla aspekt finansowy przedsięwzięcia czasopiśmienniczego. Czasopismo kulturalne nie może być „niszowe”, gdyż jego wydawca nie nastawia się na wynajdywanie niezagospodarowanych segmentów rynku, a redakcja nie zaspokaja potrzeb odbiorców – raczej próbuje owe potrzeby (jeśli oczywiście można mówić o myśleniu jako potrzebie) w miarę możliwości kształtować, kierując się motywami wyższymi niż merkantylne.
     Ogólnie, chęć kształtowania opinii przybliża w potocznym mniemaniu czasopisma kulturalne do dużych mediów, w rywalizacji z którymi są rzecz jasna bez szans (siły zdecydowanie nie te), oraz wciąż jeszcze powoduje skojarzenia z PRL-owską misją „wychowywania społeczeństwa”, którą, w granicach udzielanych koncesji, prowadzić mieli działacze kultury i intelektualiści. Tymczasem w ciągu lat 90. nastąpiła pod tym względem wyraźna zmiana. Nie tylko złudzenia tyczące możliwości rywalizacji intelektualistów z dużymi rynkowymi graczami zostały skutecznie rozwiane, czego ostatnie akordy mamy okazję obserwować na przykładzie „Arkusza” i „Res Publiki Nowej”, ale też mordercze prawa ekonomii wespół z równie morderczą polityką samorządów i Ministerstwa Kultury zmieniły czasopisma kulturalne w inicjatywy obywatelskie, z nielicznymi wyjątkami – niekoniunkturalne politycznie.
     
     Kultura sprywatyzowana
     Liczba pism kulturalnych – Witryna Czasopism.pl odnotowuje ponad 400 ukazujących się tytułów, z tego około 250 w wersji klasycznej, papierowej – jest polskim fenomenem, nigdzie indziej w Europie nie ma ich tak wiele. Być może z punktu widzenia rynku jest ich za dużo i, w wielu tego słowa znaczeniach, słabych, w związku z czym ledwie wiążą koniec z końcem lub są zamykane, ale skoro Polacy właśnie w ten sposób chcą brać czynny udział w kulturze, to dlaczegóż im tego bronić? Raczej należałoby ku temu stwarzać warunki, mając na uwadze fakt, że Polak niepiśmienny i o horyzontach ograniczonych edukacją szkolną oraz programami telewizyjnymi, to doprawdy wątpliwy ideał. Z tej perspektywy patrząc, to nie czasopism jest za dużo, tylko czytelników za mało, bowiem wydawcy nie potrafią do nich dotrzeć lub też – bywa – nie mają żadnej motywacji, by do nich docierać. Jednak tak szerokie horyzonty samorządowców i urzędników państwowych to pobożne życzenie. Od lat prowadzą oni wobec mało atrakcyjnego jako argument w gierkach politycznych partnera politykę dzikiej „prywatyzacji”. Ta nie polega rzecz jasna na podejmowaniu prób wyszukiwania dla czasopism inwestorów, tylko na przerzucaniu odpowiedzialności za ukazywanie się danego czasopisma na wydawcę lub redaktora naczelnego, który słyszy, że ukazywanie się pisma to jego „prywatna sprawa”, bo „nie ma pieniędzy”. Mantra ta jest powtarzana z cichą nadzieją, że nieprzyjemny proces zamknięcia tytułu załatwi niewidzialna ręka rynku. Dekoniunktura gospodarcza i dziura w budżecie nie mają tu aż tak wiele do rzeczy, są raczej wygodnym pretekstem. W rezultacie inicjatywy czasopiśmiennicze są finansowane przede wszystkim dzięki programom grantowym fundacji, „chodom” i czasem poświęceniu „sprywatyzowanych” osób, a fikcja rachunku ekonomicznego jako kryterium przyznania dotacji, jakkolwiek traktowana przez urzędników ze śmiertelną powagą, sięga absurdu.
     
     Komu dotację?
     Od państwa bezpośrednio być może – nikomu. Oczywiście nie można odmówić rządowi prawa prowadzenia polityki kulturalnej za pomocą finansowania różnych przedsięwzięć, ale, w sytuacji braku zainteresowania wspieraniem czasopism, czego dowodem absolutnie skandaliczna historia realizowania tegorocznych dotacji ministerialnych, bodaj byłoby lepiej dla wszystkich, gdyby został skrócony łańcuch pokarmowy, w którym obowiązkowym pośrednikiem jest państwo lub samorząd, zaś pieniądze mogły trafiać krótszą, ewentualnie szybszą drogą od obywateli do wydawców. Mechanizm rynkowy, o czym, mam nadzieję, wszyscy są już przekonani, nie jest alternatywą, czy raczej – jest nią, ale nazbyt toporną. Pewnym rozwiązaniem mogłoby być przykładowo dotowanie prenumerat czasopism kulturalnych dla bibliotek szkolnych i publicznych zamiast dotowania wydawania samych czasopism. Dalekosiężnym celem byłoby jednak stworzenie systemu finansowania czasopism kulturalnych łączącego środki publiczne, pozarządowe oraz środki sponsorów komercyjnych. Elementem tego systemu powinna być sprawna współpraca organizacji pozarządowych, nie najgorzej radzących sobie z grantodawstwem, z agendami państwa. A przede wszystkim zwiększenie udziału czytelników w finansowaniu czasopism, czego można próbować dokonać, promując możliwość bezpośredniego przekazywania części podatku na cele kulturalne oraz prenumeratę jako formę docierania do czasopism. To ostatnie minimalizowałoby straty, średnie zwroty czasopisma kulturalnego kolportowanego w kioskach i salonach prasowych wynoszą 50%! Może najważniejsze byłoby jednak zasadnicze obniżenie kosztu dotarcia do czytelnika z pomocą Internetu.
     
     W sieci
     Internet jest jakąś gwarancją, że czasopisma kulturalne pozostawione same sobie nie znikną – te najbardziej zdeterminowane, pozbawione większych dotacji zapewne przeniosą się do sieci. Już teraz wiele z uwzględnionych w Witrynie Czasopism.pl gazet ma swoje sieciowe wersje lub też ukazuje się wyłącznie w Internecie (ok. 130 na 400 ogółem). Jednak z ewentualnego zaniku obiegu papierowych czasopism kulturalnych trudno robić cnotę, dla wielu odbiorców, na przykład tych nie mających do Internetu dostępu, oznaczałoby to rozbrat z lekturą. Z drugiej strony – przez Internet można dotrzeć do tych odbiorców, którzy w inny sposób są dla niskonakładowych czasopism zupełnie nieosiągalni. To nie tylko kwestia pokoleniowości i stylu odbioru treści kulturalnych, ale i geografii – o wiele prędzej w małej miejscowości można się przez linię telefoniczną połączyć z siecią, niż doczekać w pobliskim kiosku wyboru ambitnych czasopism. Także czytający po polsku odbiorcy z innych krajów otrzymują swoją szansę.
     Najwyższymi pozycjami w budżecie czasopism są nieodmiennie koszty papieru i druku. Problemem dla wydawców są również wysokie koszty tradycyjnego kolportażu i jego niska efektywność, do czego przyczynia się brak środków na reklamę i promocję. Niewielkie otrzymywane obecnie dotacje można by z większym pożytkiem przeznaczyć na wydawanie czasopisma w Internecie. Można by, ale po pierwsze nikt dotacji na wydawanie pisma w Internecie nie dostanie, gdyż takowych samorządy, Ministerstwo Kultury i fundacje nie przyznają – chyba jedynym wyjątkiem jest tu finansowany przez miasto Wrocław „Tin” – po drugie zaś, wciąż wydawanie w Internecie postrzegane jest jako mało prestiżowe. Jednak, podejrzewam, gdyby autorzy internetowych publikacji zaczęli otrzymywać normalne honoraria, prestiż publikacji poszybowałby w górę.
     Optymalnym rozwiązaniem jest, jak się wydaje, wykorzystywanie Internetu do promocji wersji papierowych, zbierania i opłacania prenumerat, udostępnia archiwów i numerów bieżących wedle uznania – za darmo lub odpłatnie. Wszystkie te możliwości są od strony technicznej w zasięgu ręki i niedrogie. W nieco dalszej perspektywie można także myśleć o wykorzystywaniu Internetu i technologii druku na żądanie do przygotowywania dokładnie takiej liczby egzemplarzy, ilu będzie zamawiających.
     Póki co Internet jest niezłym inkubatorem nowych inicjatyw czasopiśmienniczych. Będąc medium tanim i stosunkowo powszechnym, pozwala nowej inicjatywie wystartować, zaistnieć i okrzepnąć. Daje czas na znalezienie środków na wersję papierową. Dla pism od dawna będących w obiegu jest natomiast szansą na dodatkowe dochody i rozszerzenie kręgu czytelników.
     Jednak spontanicznego wykorzystywania Internetu dla celów promowania ambitnej kultury nie można traktować jak listka figowego, mającego zakryć brak sensownej polityki wobec środowisk skupionych wokół czasopism kulturalnych. Uzdrowienia wymaga system ich finansowania, póki co pokraczny, oparty na fałszywych przesłankach.
     





Artykuł opublikowany pierwotnie w miesięczniku „Znak” nr 2/2004.

wersja do wydrukowania