Nr 1 (83)
z dnia 2 stycznia 2004
powrót do wydania bieżącego
 
  wybrane artykuły       
   

POŻEGNANIE ZE ZŁOŚLIWOŚCIĄ
     
   

     Pisząc (raczej rzadko i niechętnie) o różnych sporach toczonych na łamach pism literackich, o sporach i wydarzeniach dotyczących głównie kontekstów minionej dekady, o kwestiach tak zwany pokoleniowych, śmiesznościach i niekonsekwencjach mechanizmów funkcjonowania życia literackiego w tym czasie, nigdy nie przypuszczałem, że przyjdzie mi także napisać o końcu modelu czasopiśmienniczego ukształtowanego kilkanaście lat temu i że stanie się to tak szybko. Modelu, który początkowo budził zachwyty, który później ujawnił wiele braków, ale mimo to pozwalał zaistnieć poważnej refleksji krytycznej, niespiesznym i pogłębionym analizom tego, co przydarzyło się najnowszej literaturze, wspomagał też wielość antagonistycznych często stanowisk wobec tych wydarzeń, i bez względu na tak zwany dominujący dyskurs medialny i przewagę „oficjalnych” interpretacji i hierarchii, dawał szansę ujawnienia także innych, co najmniej nie mniej ciekawych punktów widzenia. Wydawało się, że przypadek pism literackich daje się postrzegać poprzez sytuację samej literatury, która powstawać będzie zawsze, niezależnie od problemów ekonomicznych, wysokości dotacji, okoliczności towarzyskich, bo główną rolę odgrywają tu pasje, wyobraźnia, talenty, indywidualne ambicje, by poprzestać tylko na tych kilku czynnikach. Niestety, chwała redaktora pisma literackiego nie jest widocznie porównywalna z prestiżem wybitnego pisarza, a i natura wysiłku zmierzającego do utrzymania pisma, wysiłku związanego z całą sferą finansowo – biurokratyczną znacznie różni się od samotnej koncentracji nad kartką papieru czy ekranem komputera. Dlatego trudno się zgodzić z tezą, że znikanie kolejnych tytułów albo ograniczenie częstotliwości ich ukazywania się jest wynikiem wyczerpania się pewnego pomysłu, raczej trzeba byłoby mówić o kapitulacji w obliczu bezlitosnych decyzji finansowych i biznesowych, ustawowych i biurokratycznych, także w obliczu wydarzeń, wobec których nasza bezsilność jest całkowita. (Do innych przyczyn przyjdzie tu jeszcze wrócić).
     Kiedy przeglądam ostatnie numery pism już nieistniejących (lub prawie nieistniejących) nie sposób pominąć właśnie tych ostatnich wydarzeń. Tragiczna śmierć Wojciecha Woźniaka – jak się zdaje – kończy czas wydawania „Pracowni”. Trudno bowiem wyobrazić sobie to pismo bez Wojtka – pomysłodawcy i autora jego „warsztatowej” i „almanachowej” reguły, promotora młodych i najmłodszych autorów, wydawcy Biblioteki „Pracowni”, w obrębie której pojawiły się głośne w latach dziewięćdziesiątych debiuty Mariusza Grzebalskiego i Dariusza Sośnickiego czy książki Kazimierza Brakonieckiego. Wojtka – niestrudzonego organizatora imprez literackich w Ostrołęce, życzliwego wielu autorom i pozbawionego, jak myślę z dzisiejszej perspektywy, co jest rzadko spotykaną cechą, osobistych uprzedzeń, prawdziwego miłośnika poezji w najlepszym tego słowa rozumieniu. W „prowincjonalnej” zdawałoby się „Pracowni” spotykali się autorzy z całej Polski, wcale nie wiązani wyłącznie z jakimś regionalistycznym nurtem najnowszej literatury. Ostatni zredagowany przez Wojtka numer („PRACOWNIA”, nr 32 – 2/2003) zawiera wiersze Jerzego Górzańskiego, Jarosława Mikołajewskiego, Kazimierza Brakonieckiego, Józefa Kurylaka, Macieja Meleckiego, Tomasza Hrynacza, Jacka Bieruta, a to przecież nie wszyscy poeci. Zawiera też zapewne ostatnie teksty Wojtka: dwie recenzje tomów poetyckich Michała Kaczyńskiego i Jacka Napiórkowskiego. ukazujące go jako krytyka solennego i życzliwego, nie poddającego się jednak specyficznemu „terrorowi” nowości poetyckich, krytyka skrytego dla nas za własnymi redaktorskimi obowiązkami, ale przecież nie poprzestającego w lekturze wierszy na odwołaniach do bieżącej produkcji literackiej, wiążącego raczej omawiane teksty z szerokim tłem nowoczesnej poezji (co wynikało z kompetencji historycznoliterackich). ujawniającego jakby mimochodem swoją troskę o kondycję rodzącej się na naszych oczach poezji i „warsztatowe” właśnie zacięcie redagowanego przez siebie pisma: Nie ma sensu wchodzić w rozlegle rozważania, co jest ważniejsze: tworzenie czy utwór. Należy jednak zauważyć, ze, niestety, bałwochwalstwo wobec stanu tworzenia (lub „tworzenia”) daje zbyt duże możliwości udawaniu i prowadzi do lekceważenia techne. W poezji nadmierne fory dla tworzenia i brak wymagań wobec techne skutkuje czymś, co przytłacza każdego, kto podjął się pracy redakcyjnej, a więc i wstępnej selekcji obficie nadsyłanych tekstów, z nadzieją lub żądaniem publikacji. Jeszcze niedawno, w 29-30 numerze „Pracowni” Wojtek podpisał teksty poświęcone pamięci Franciszka Fiszera i Jana Witana, dziś pozostaje nam pamięć Jego lekko zatroskanej i lekko uśmiechniętej twarzy i najlepszych chyba lat „Pracowni”, także – czego nie można pominąć – Jego projektu i zaangażowania w tworzenie konsorcjum pism literackich, jednej z ostatnich chyba prób ratowania tych inicjatyw w kształcie dotychczas istniejącym.
     Niestety, chyba nie udało się uratować gdańskiego „TYTUŁU”. Ostatni, podwójny (45-46) numer tego periodyku (1-2/2002) przynosi wiele materiałów (to zresztą było zawsze wyróżnikiem tego pisma) penetrujących lokalną przestrzeń kulturową i próbujących uniwersalizować gdańskie doświadczenie (myślę głownie o szkicach Stefana Zabierowskiego Czy warto umierać za Gdańsk i Stefana Chwina Gdańsk: nowa tożsamość). Także wiersze i prozę autorów gdańskich różnych pokoleń. W kontekście ostatnich wydarzeń zwraca jednak uwagę „ukryty” w drugiej części numeru tekst Piotra Zdanowskiego Miłosz, i źrenica Parmenidesa. Oto zupełnie inny przykład polemiki z tezami (najnowszymi) atakowanego często Miłosza, niż słynna historia „Ordy”, do czego przyjdzie nam jeszcze wrócić. Polemiki potrzebnej przecież, bo ożywiającej niemrawe życie umysłowe i podważającej typowo polski, bezkrytyczny kult autorytetu. Tym razem przedmiotem rozważań (szkoda, że miejscami felietonowo ulotnych) staje się Miłoszowy „historyzm”, „utopia kierunku historii i literatury” czy też wizja „gospodarstwa polskiej literatury” spełniającego jakąś szczególną rolę w kontekście przemian cywilizacyjnych i jednoczącej się Europy. Na marginesie pojawia się oczywiście koncepcja „polskiej szkoły poezji”, która odnosi obecnie tryumfy w USA, ale konia z rzędem temu, kto podjąłby się obrony precyzyjności tego, używanego przez Noblistę, określenia. Dalibóg, cóż to jest „polska szkoła poezji” – nie wiem i myślę, że w tej niewiedzy nie jestem osamotniony. Zdanowski skupia się jednak na receptach autora Ziemi Ulro dotyczących nadziei związanych z ponownym przemyśleniem romantycznego historyzmu, którym to receptom przeciwstawia parmenidesowską wizję złudzenia historii, odrzucając patronat Brzozowskiego i wszelkie utopijne marzenia: Że tożsamość nowej polskiej literatury należy budować na twórczym przetwarzaniu romantycznego dziedzictwa, nie mam wątpliwości. Chodzi tylko o to, jaką to cześć tego dziedzictwa powinniśmy brać pod uwagę. Miłosz, mówi: „historyzm polski” spod znaku Brzozowskiego. Ja mówię: rzeczą polskiej literatury w nowej Europie jest obrona „marginesów”, których Europa chce się wyrzec. Dużo bliższy jest mi Miłosz – pisarz, który w „Ziemi Ulro” mówi nam o romantyczno – gnostycznych ciemnościach, do których polska dusza nie lubiła raczej zaglądać, niż Miłosz, który wytrwale reanimuje „filozofa historii” Brzozowskiego. Ale Miłosz – takie wrażenie odnoszę – ostatnio jakby egzorcyzmuje w sobie dość energicznie i bezwzględnie dawnego Miłosza. Coś mi to pachnie mocno spóźnioną przemianą Gustawa w Konrada, której – powiem otwarcie – nie pochwalam. I tak, wyrzucony niedawno drzwiami, polski romantyzm, powraca przez okno, co dowodzi niemożności zadekretowania modelu kulturowego i wskazuje na uciążliwość mimowolnej akceptacji mód intelektualnych. Co innego jednak na marginesie omawianego tekstu jawi się jako problem ważny: brak podjęcia dyskusji, wyartykułowania kolejnego stanowiska wobec tez Miłosza, niekoniecznie zgodnego z koncepcjami polemisty. I niekoniecznie sięgającego do romantycznych źródeł. Dobitniej ukazującego ewolucję myśli Miłosza w konfrontacji ze zmieniającym się klimatem umysłowym, wszystkie niekonsekwencje i wynikające stąd nieporozumienia.
     A tego na pewno nie gwarantują łamy gazet (poza nielicznymi epizodami). Prędzej pism, które nawet wychodząc w gazetowym kształcie i formacie, sporo miejsca poświęcają na pogłębioną refleksję krytyczne- i historycznoliteracką. A raczej „poświęcały”, bo mowa o ostatnich numerach poznańskiego „ARKUSZA”, kolejnego periodyku, który przestał ukazywać się w 2003 roku. Można, oczywiście założyć (i będzie to zapewne założenie słuszne), że takie teksty („Arkusz” 2003, nr 5) jak fragment książki Włodzimierza Boleckiego Modernizm w literaturze polskiej XX wieku, finezyjna analiza wiersza Białoszewskiego autorstwa Andrzeja Skrendo (Epika śpiącego ortografa), czy rozważania Roberta Kordesa Sześciu łysych z buldogami (rzecz o Gombrowiczu i jego domniemanej paranoi), zawsze znajdą sobie miejsce na łamach innego – jeszcze istniejącego – pisma. Jednakże przestrzeń ta kurczy się niebezpiecznie i mówienie o podwyższonej konkurencyjności byłoby zwyczajnym mydleniem oczu. „Arkusz” był jednym z ostatnich regularnie wychodzących miesięczników, poświęcającym dość dużo miejsca na omawianie nowości wydawniczych (i prozatorskich, i poetyckich), ze stałą jak na nasze warunki „ekipą krytyczną”, możemy więc mówić o bolesnej luce, jak powstała za sprawą upadku tego tytułu.
     Każde z tych pism miało nieco inny profil, każde też było alternatywą w stosunku do pozostałych, także w stosunku do „Kresów” i można byłoby mówić nawet o swoistej rywalizacji poszczególnych wizji rozmowy o literaturze i kulturze, ale chyba też żadne z nich nie było zamknięte na głosy z zewnątrz i w każdym z nich na przykład publikowali redaktorzy „Kresów”. Ubolewania nad końcem mogą być odbierane jako wyraz mentalności kastowej, jednakowoż nie należałoby się takimi głosami przejmować. Zgoda na tę mentalność, o ile zauważymy, że „kasta” była nie tylko jakąś wyimaginowaną wspólnotą redaktorów, ale również czytelników tych pism, których grono tak znacznie się uszczupliło w nowych warunkach, iż dałoby się zakwalifikować jako część „kasty”. Robert Ostaszewski na łamach „GAZETY WYBORCZEJ” w tekście Zmierzch miesięczników zwraca uwagę na niebezpieczeństwo swoistej dezinformacji, która spowodowałaby zanik takiej „kasty” na rzecz zwykłego grona odbiorców tak zwanej informacji kulturalnej serwowanej przez media masowe (dorzucając na wstępie do smutnego obrazu końca przekształcenie „Res Publiki Nowej” w kwartalnik), które w żadnym wypadku nie mogą objąć całości kultury skupiając uwagę przede wszystkim na znanych osobach i głośnych wydarzeniach, czyli tym, co „dobrze się sprzedaje” i interesuje „przeciętnego czytelnika” (cytuję za: witryna.czasopism.pl). Gdzie zatem byłoby miejsce dla zjawisk nie mieszczących się w ścisłym gronie siedmiu książek nominowanych do Nagrody Nike? Jeśli chcemy mieć jakąkolwiek orientację w bogactwie choćby debiutów, musimy zadbać o możliwości przeprowadzenia dokładnych rozbiorów krytycznych. Wielokrotnie w tych zamykających nasze pismo przeglądach padały różne zarzuty pod adresem krytyki. Zapewne słusznie. Ale Ostaszewski zwraca uwagę na kwestię podstawową: Narzekania na poziom krytyki słyszy się nieustannie. Zapomina się jednak, że jeśli chce się mieć profesjonalną krytykę, należy stworzyć jej odpowiednie warunki, to znaczy utrzymać miejsca, w których krytycy mogliby się wypowiadać bez ograniczeń (czytaj: sprawnie funkcjonujące pisma utrzymujące właściwy poziom merytoryczny) i zapewnić choćby minimalne środki finansowe. Jeżeli tak się nie stanie, dojdzie do tego, ze krytycy wyginą jak włochate nosorożce. A wtedy miejsce krytyków zajmą albo dziennikarze masmediów, nie zawsze posiadający wystarczającą wiedzę, aby rzetelnie opisywać i interpretować dzieła kultury, albo wykładowcy akademiccy, zazwyczaj produkujący teksty wysoce specjalistyczne. Wracamy zatem do punktu wyjścia, zapominając jednak, że nie da się bezkarnie i bez konsekwencji zniszczyć budowanego z takim trudem modelu wymiany opinii. Jaka zatem nasuwa się pointa? Ministerstwo Kultury powinno zaprzestać działań interwencyjnych, polegających na łataniu największych dziur, i stworzyć konsekwentny, przejrzysty i długofalowy plan wspomagania pism kulturalnych. Na przykład. Są też inne pomysły, jednak autor artykułu przezornie stwierdza, że są to „głosy wołających na puszczy” i wszyscy wiemy, że trudno odmówić mu racji.
     Fatalistyczna nuta pobrzmiewa także w tekście Arkadiusza Bagłajewskiego (Epitafium – dla czasopism? dla pokolenia? „ODRA”, 2003. nr 9), tu jednak pojawiają się nowe akcenty. Zamykanie bądź zawieszanie pism stanowi pretekst do zadania pytania o prawdziwość tezy, którą można streścić w powiedzeniu „literatura i tak sobie poradzi”. Co jednak z całym obszarem działań tworzących kontekst dla dzieł wybitnych czy chociażby bardzo dobrych? Czy bez takiego kontekstu dzieła te mogą w ogóle zaistnieć albo też, zaistniawszy, być dobrze zrozumiane, odczytane, czy nie stracą cząstki wielkości? Poza tym: czy można, przez nonszalanckie gesty likwidatorskie, przekreślić to wszystko, co złożyło się na dorobek pokolenia, i czy w kulturze takie gesty są uprawnione? I znów zapewne mógłby się pojawić niejeden głos lekceważący „egoistyczne”, generacyjne interesy. Bo właściwie, co miałyby obchodzić zarówno tych najstarszych, jak i tych najmłodszych losy jakichś pokoleniowych inicjatyw... Wystarczy jednak zajrzeć do wydawanych przez kilkanaście lat pism, by stwierdzić, że pozostając „wynalazkami” pewnej grupy równolatków, łączyły głosy tych, którzy im patronowali (z Polski i spoza Polski), z głosami, tych którzy zaczynali swoją „karierę literacka” pod wyraźnym wpływem tekstów napisanych w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych. To była bardzo cenna przestrzeń spotkania i już, już wydawało się, że między innymi na łamach tych pism da się wypracować taki sposób mówienia o literaturze, który gwarantuje pominięcie krytycznego i eseistycznego przedszkola tych wszystkich schematów dominujących w powojennym dyskursie krajowych sfer artystycznych. kiedy... imperium przystąpiło do kontrataku (głównie przy pomocy mediów). To jedna strona medalu. Druga, to – jak słusznie zauważa Arkadiusz Bagłajewski – pęknięcia wewnątrz samego pokolenia. Oczywiście, nie idzie tu o pokolenie literackie, rzeczą oczywistą jest (pomijając setki razy wałkowaną w minionej dekadzie kontrowersyjność i sensowność takiego właśnie interpretowania najnowszych zjawisk), że każdy z poetów czy prozaików musi iść własną drogą; jednakowoż zapomniano o sprawach najprostszych, o umocnieniu autonomii w obszarze życia literackiego, zapewnieniu solidnej podstawy funkcjonowania między innymi czasopiśmiennictwa. Dlatego uprawnione są tego rodzaju refleksje i uprawniona jest (akceptowana przecież nie tylko przeze mnie z wyjątkową niechęcią) liczba mnoga: Zanim zostaniemy zlikwidowani, warto ocalić pamięć duchowej energii pokolenia – to my po roku 1989 zakładaliśmy pisma, wydawnictwa, pisaliśmy wiersze, powieści, eseje. Czas różnorodności, także czasopiśmiennej, mija, a my grzęźniemy w pseudosporach i nawet nie będziemy potrafili wysadzić się z hukiem.
     Takim pseudosporem, nie pozostającym jednak w bezpośrednim związku z prezentowaną wyżej problematyką (choć co do tego nie można być niczego pewnym) jest tocząca się latem na tamach prasy wysokonakładowej dyskusja wokół literackich emanacji nowej polskiej prawicy: książek Cezarego Michalskiego, Andrzeja Horubały, Bronisława Wildsteina. Rafała Ziemkiewicza. Szczególnie Siłą odpychania wzbudziła wiele wątpliwości i wyjaśnienia samego autora zamykające w „RZECZPOSPOLITEJ” (Z przyprawioną gębą, „Plus – Minus”, 2003, nr 36) zestaw wypowiedzi na ten temat uświadamiają nam, jak wiele energii marnuje się na ustawianie do kąta rzekomych przeciwników. Piszę: rzekomych, bo w gruncie rzeczy także i „prawica” godzi się na obraz świata niezideologizowanego. Celną diagnozę takiego stanu rzeczy daje Kinga Dunin w tekście Prawicowe stany świadomości („GAZETA WYBORCZA”, 2003, nr 179), tekście, za który oddać by można wszystkie felietony tej autorki w „Wysokich Obcasach” (bez wyjątku i bez reguły: jeden felieton na przemiał w zamian za jeden tak przenikliwy szkic). Świata, w którym przychodzi żyć, działać (także wydawać pisma literackie), świata, gdzie płaszczyzna sporu znajduje się w innym miejscu niż wielu się do tej pory wydawało. Przede wszystkim, apeluje Dunin, należy czytać teksty tych próz bez politycznych uprzedzeń, bez analiz środowiska „pampersów”, i temu podobnych wytrychów, bo przecież rzeczywistość jawi się jako bardziej skomplikowana:
     Charakterystyczne jest to, ze nasi bohaterowie mają wyraźnie problem z ideologicznymi i politycznymi emanacjami „świata tradycji”. Za każdym razem otrzymujemy karykaturalne wręcz obrazy działania polskiej konserwatywna – katolickiej prawicy. Nawiedzeni radykałowie, faszyści, katolickie działaczki o zaciśniętych zębach i kolanach, doktrynerzy, oszołomy... [...] To zadziwiające, jak dalece autorzy kojarzeni z prawicą akceptują jeden z głównych obowiązujących tu podziałów na rozsądne centrum i niepasujący do naszego świata prawicowy margines. [...] Niedoskonałości normalnego świata chcieliby przeciwstawić jakiś mocny projekt, więcej tu jednak tęsknoty za porządkiem niż jakiejkolwiek jego wizji. Chyba ze poprzestaniemy na rynku. W ten sposób, skoro odrzucili już tradycjonalną prawicę, pozbawiają się jakichkolwiek sojuszników i punktów odniesienia (poza gospodarczym neoliberalizmem). Kiedy postawa taka przekłada się na polityczne wybory, w konkretnej polskiej sytuacji przybierać może formę moralizowania, nieustannego cenzurowania świata i jego niedoskonałości [...]. Ale tak naprawdę nie chodzi tu o moralność, a już szczególnie własną, tylko o ustanowienie jakiegokolwiek ładu społecznego. W przeciwieństwie do amoralnej i amorficznej natury Lewiatana. Kinga Dunin potrafiła wydobyć istotę artystycznej porażki, wskazując jednocześnie na stopień skomplikowania w indywidualnych światów społecznych odniesień bohaterów książek wspomnianych autorów. I to one właśnie wydają się jej interesujące i modyfikowane, zróżnicowane w każdym z tych przypadków. Ale też trzeba powiedzieć, że zamysł jest w tym przypadku „elegijny” (vide: wypowiedź Michalskiego). Książki te stają się zapisem niespełnień i odsłaniają charakterystyczne dla naszego czasu niedookreślenia i luki. To pewnie ciekawsze i stanowiące lepszą pożywkę dla pogłębionych analiz kwestie niż czysto polityczne i towarzyskie starcia, których w nadmiarze mamy dość na ekranie telewizora.
     Zupełnie innego rodzaju „elegijny” wątek pojawia się w komentarzu Krzysztofa Uniłowskiego Orda utonęła w Odrze pomieszczonym we wrześniowym wydaniu internetowym „FA-ARTu” (www.fa-art.pl). Swoją drogą: jeśli zaczynam się odwoływać coraz częściej do internetu, to też jest świadectwo teraźniejszej sytuacji pism, sytuacji, której tenże internet przecież nie rozwiązuje. Z pozoru mamy do czynienia z inteligentną i złośliwą glosą do niedomagań życia literackiego. Żart w stosunku do wiersza Czesława Miłosza, jaki miał miejsce na łamach dodatku do wrocławskiej „Odry” spowodował zamknięcie tego dodatku i nie byłoby w tym nic dramatycznego, gdyby – zdaniem Uniłowskiego – poniesiona ofiara była adekwatna do efektu (Gdyby nowe produkcje tego biednego Miłosza naprawdę zmielono na drobne, to przynajmniej [„Orda”] poległaby za sprawę). Rzekoma prawica nie potrafi poradzić sobie z amorficznością kultury i życia społecznego, tu mamy do czynienia z niemożnością przełamania ustalonych hierarchii i oczywistych skostnień życia literackiego: Zakonserwowane hierarchie i przenoszone cnoty mają wymiar czysto rytualny – z faktu, że deklarujemy przywiązanie do nich, dla praktyki społecznej nie wynika absolutnie nic. Miłosz, Szymborska i małe ojczyzny swoje, ale disco polo oraz biesiady w telewizyjnej „dwójce” górą. Znaczenie dla życia publicznego mogłyby mieć najwyżej nowe tomy Różewicza. Ale przecież poeta, pomawiany swego czasu o nihilizm, tak naprawdę nigdy nie został do końca zaakceptowany przez obecny establishment. Nawet spowita w melancholijno-elegijną aurę „Matka odchodzi” (wszak taki wizerunek książki funkcjonował w mediach) nie zmieniła zasadniczo dwuznacznej pozycji tego żyjącego klasyka (choć wystarczyło na Nagrodę Nike). Nie napotykając oporu zakonserwowane hierarchie same siebie podnoszą do wymiaru metafizycznego, przenoszone cnoty zastygają w tablice wartości, aczkolwiek to wszystko wisi w próżni. Jakże mogłaby odgrywać rolę opiniotwórczą literatura, która nie potrafi wydać sądu nawet w swojej własnej sprawie. No dobrze, można byłoby rzec, ale żadna złośliwość, choćby najbardziej celna nie zmieni tego obrazu. Złośliwości było mnóstwo, jej siła sprawcza w ostatecznym rozrachunku bliska jest zeru. Co takiego się stało, że w każdej sferze musimy rysować obraz działań nie odnoszących żadnego efektu? Dla Uniłowskiego kluczem do tej paskudnej sytuacji jest swoista klęska polskiego postmodernizmu. Może nawet nie klęska, a coś znacznie gorszego: Wszystko to nie znaczy jednak, ze jesteśmy świadkami przesilenia lub że jesteśmy w przededniu konfrontacji dwóch sposobów rozumienia literatury, Z których jeden, póki co, dominuje, ale ponieważ utracił żywotność, to będzie wypierany przez drugi, przypuszczający atak z dalekich obrzeży. Polski postmodernizm zastygł w gestach inicjalnych, które bywają wciąż ponawiane i wciąż nie znajdują kontynuacji. Jego dzieła – z małymi wyjątkami – należą do rzędu poronionych, podczas gdy on sam, jako zjawisko, nie potrafi przyjść na świat. No to może poszukajmy winnych tego stanu rzeczy. Hierarchie i rytuały, o których pisze Uniłowski? Niekoniecznie, czy też nie tylko. Jak mi się wydaje, brak „naturalności” podejścia do rzeczy. Próbujemy zadekretować zjawisko, zapominając o samoistności literackich tworów. Postmodernizm polski w wydaniu takim o jakim marzy autor omawianego komentarza nigdy nie zaistnieje, bo kopiując konwencje obcojęzycznych, zachodnich literatur, zawsze skazany będzie na gettowość i nieśmiertelny w wypadku naszej krytyki zarzut plagiatowości (absurdalny zresztą w tym przypadku, co i tak nie szkodzi...), a jeśli sięgnie po problematykę „lokalną” w innym wydaniu niż problematyka mniejszości seksualnych bądź etnicznych, to zaraz będzie posądzony o podążanie w stronę „głównego nurtu” polskiej literatury (tego, który pośrednio odpowiedzialny jest między innymi za utopienie „Ordy”). W tej wersji mówienie o postmodernizmie „niespełnionym” jest tylko podtrzymywaniem atakowanego przecież schematyzmu życia literackiego. Czas już najwyższy, by każdy szedł własną ścieżką, rezygnując z „półpancerzy praktycznych” postmodernizmu, korzeni, prawicowości, gender, a wyliczenie to można jeszcze długo kontynuować. Niedowiarkom polecam świeżo przetłumaczoną Encyklopedię duszy rosyjskiej Wiktora Jerofiejewa. Okazuje się, że postmodernizm polski, ukraiński, rosyjski mogą nie różnić się prawie zupełnie. Maniera pisania o rodzimości pozostaje ta sama, a to dlatego, że umiejętność połączenia eksperymentu artystycznego z przemycaniem tego. co nazywa się problematyką lokalną, to rzadko spotykana rzecz. Ględzić o chaosie (jak na przykład Jerofiejew, ale po polsku) można bez przerwy, dać jakiś sposób widzenia tego chaosu, czy też zatopić się w nim, to już inna rzecz. Tak czy owak, „FA-art” pozostaje jednym z nielicznych pism, które nie stępiło krytycznego ostrza, cóż z tego, kiedy i tu pojawiają się utyskiwania. Nie żadna to pretensja, raczej świadomość nieuchronnego rozwoju wypadków.
     Wydawać by się mogło: gdzie Rzym, a gdzie Krym. Gdzie resztki „prawicowego” dyskursu i gdzie postmodernizm, gdzie upadek przecież nie pokoleniowych pism roczników sześćdziesiątych, a gdzie kryzys debaty w gronie tych, co nowe pisma jakiś czas temu zakładali. To wszystko składa się jednak na obraz kurczącego się terytorium, zalewanego co i raz przez krótkie i śmieszne w gruncie rzeczy mody i „wydarzenia”. Już nie wystarczy ironia i nie wystarczy złośliwość, która gościła także na łamach „Kresów”, chyłkiem i w znacznie złagodzonej wersji, dotyczącej raczej powierzchownych działań rówieśników niż poprzedników i następców (niestety, w obecnej sytuacji niczego nie załatwia też stwierdzenie „a nie mówiłem!”). Trzeba też wiedzieć, że ani Lewiatan ani Hierarchia takiej ironii się nie lękają. Jeśli zaś próbujemy wytyczać jakieś cele, to należałoby o nie walczyć do upadłego. Tyle że na to wszystko za późno. Oczywiście, można się zastanawiać, skąd naprawdę bierze się ten brak „siły przebicia”, mimo wielu ogłoszonych sukcesów. Skąd przychodzą gesty likwidatorskie i co powoduje chęć odejścia od bieżących walk i utarczek, chęć nieczytania recenzji i rozmów. Ze zdumieniem we wspomnianej, ostatniej „Pracowni” przeczytałem tekst Karola Maliszewskiego o... Leśmianie. I to nie dlatego się zdumiałem, bym wątpił w szczerość zainteresowań pana Karola i możliwości interpretacyjne. Być może to ja nadinterpretowuję ten fakt (i zresztą nawet nie wiem, czy chciałbym się mylić), ale i postać powszechnie kojarzona z krytycznoliteracką aktywnością, zwraca myśl w zupełnie inną stronę. To wszystko prowokuje pytania pojawiające się tu i ówdzie, choćby w przytaczanych wyżej tekstach. Jak myślę: pytania o bezradność. Niech więc ci, co mają siłę i ochotę, próbują te kwestie rozwikłać. Kto się angażować może i lubi, niech się angażuje. Przeglądam to, co zostało z dawnych pism i dawnych dyskusji i takiej ochoty już nie przejawiam. Wydaje mi się tyle: zbyt duża była chyba ta grupa i zbyt zróżnicowana, by mogła myśleć o trwałych podstawach dla naprawdę poważnej dyskusji o literaturze, o tak zwanym zachowaniu substancji czy bazy. Nie rozpoznała sytuacji, której była dzieckiem na tyle, by ją opanować i uczynić narzędziem nie przede wszystkim własnych „karier”, ale tworzenia warunków dla traktowania z należytą uwagą konkretnych propozycji. Jak wszyscy poprzednicy, uderzyła przy pomocy haseł, których pozornie się wypierała (i za te hasła – niewypełnione – dostała po karku). Teraz tę sytuację można „prostować”, o ile będą istniały odpowiednie ku temu miejsca. Nie mam zresztą co do tego optymistycznych przeświadczeń. Raczej rysuje się nam na horyzoncie ściśle reglamentowana przestrzeń gazety. Choć nie miałbym w tym przypadku nic przeciwko temu, by ktoś dopisał: „lub czasopisma”. Może taka sztuczka uratuje co nieco z minionych kilkunastu lat.
     





Tekst został opublikowany w kwartalniku „Kresy” nr 1-2/2003.

wersja do wydrukowania