Nr 34 (81)
z dnia 12 grudnia 2003
powrót do wydania bieżącego
 
  teraz o...       
   

CZY (WYSOKA) KULTURA UMIERA?
     
   

     Arkadiusz Bagłajewski lamentuje nad trumną, która wszakże, podejrzewam, wciąż jest pusta. Domniemani nieboszczycy – zarówno przedstawiciele „pokolenia bruLionu”, jak krytyka literacka – mają się nieźle. Ci pierwsi się starzeją, ta druga zagospodarowuje nisze niskonakładowych czasopism i uniwersyteckich obiegów. Tymczasem do szerokiej publiczności dochodzą medialne szumy, które sprawiać mogą wrażenie dominującego w literaturze dyskursu. Tyle że literatura nie jest dla szerokiej publiczności. To trzeba powiedzieć.
     Bagłajewskiego najwyraźniej wystraszył głośny medialnie, choć artystycznie taki sobie debiut Doroty Masłowskiej, której Wojna... stała się lokomotywą ciągnącą za sobą wagonik „Tekstyliów”, antologii utworów debiutanckich, których autorzy na scenie życia literackiego zajęli czy raczej dopiero zajmują miejsce okupowane dotąd przez „bruLionowców”. Czego tu się lękać? To w końcu historyjka, która powtarza się z regularnością tykania biologicznego zegara. Można się zastanawiać, czy kategoria pokolenia przydatna jest w opisie procesów historycznoliterackich, można się kłócić o to, czy nowa generacja wkracza na scenę co lat dziesięć (Wyka) czy co piętnaście (Ortega y Gasset), ale te spory i dyskusje nie zmieniają faktu, że co pewien czas autorzy „nowych roczników” tworzą debiutanckie zbiorowości gromadnie zaświadczające swą obecność. Po co od razu krzesła łamać?
     Gdy się nad tym zastanowić, okaże się, że tekst Bagłajewskiego jest reakcją na zgrzebny stan rzeczy, jaki zapanował po roku 1989 w naszym życiu kulturalnym, czyli na zgrzebność demokracji. Tym, co w literaturze może zainteresować szeroką publiczność – nie tylko „górne dziesięć tysięcy” – są „wydarzenia”. „Wydarzenia” zaś kreują media potrzebujące zawsze „świeżego mięsa”. Świeżym mięsem w życiu artystycznym może stać się w zasadzie jedno z dwóch zjawisk: po pierwsze – „odkrycie” nowego talentu, po drugie – sukces, najlepiej międzynarodowy. Wszystko inne jest dla mediów mało interesujące.
     Przypadek Masłowskiej jest doskonałą ilustracją zjawiska, o którym pisałem przed laty jako o „terrorze debiutu”. Terroryzują oczywiście nie sami debiutanci, lecz właśnie media. Mechanizm tego urządzenia jest prosty jak konstrukcja cepa. Ma być sensacyjnie, a sensację można wszak wykreować. Masłowska ze swą Wojną... spełniała kilka warunków pozwalających na taką kreację: jest dziewczyną (chłopiec miałby mniejsze szansę: w krytyce i mediach dyskurs ustawiają wszak panowie), w dodatku jest jak na debiutantkę dziewczyną młodą, przy tym jest dziewczyną dla wielu atrakcyjną, na dokładkę inteligentną i wygadaną (wywiady!). Jej proza dotyczy „naszego życia”, natomiast język tej prozy jest prowokacyjny (co pozwala mamrotać o „nowym Białoszewskim”). Ot i wszystko, czego trzeba, żeby publiczność zainteresować, a raz w ruch puszczona maszynka kręci się przez pewien czas sama, po czym trzeba znaleźć nowy impuls (może uda się z Nahaczem?).
     Wszakże istnienie takich zjawisk nie jest żadnym powodem do alarmu. Jak na razie nikt niczego i nikogo nie likwiduje. Odbywa się po prostu spore przemeblowanie spowodowane zmianą struktur życia kulturalnego. Proces rozpoczął się na dobre po roku 1989, wszakże jego początki sięgają stanu wojennego, gdy władza albo się zorientowała, że nie warto wznawiać niektórych tytułów czasopism (np. warszawskiej „Kultury”, ale padło wówczas wiele innych) i pakować w nie pieniędzy bądź nieświadomie oddała obieg czasopiśmienniczy w ręce twórców obiegu alternatywnego. Próby zrekonstruowania po roku 1989 struktur utworzonych po roku 1945 i jako tako funkcjonujących do połowy ósmej dekady — rozbudowana sieć czasopism kulturalnych, w tym przede wszystkim tygodników – załamywały się z kilku powodów: pierwszym był brak mecenatu (lub jego kaprysy, jak w wypadku „Nowego Nurtu”), drugim, decydującym, była inwazja pism kolorowych przeznaczonych dla szerokiej publiczności, bardzo zróżnicowanych i zasobnych finansowo. Publiczność ta była dotąd skazana na jakieś „Panoramy” czy w najlepszym wypadku na „Przekrój”. Powstały – obok przemiany rynku pism „dla pań” także pisma „dla panów”, dotąd nie istniejące. To z kolei zmniejszyło krąg czytelniczy np. „Polityki” (jeszcze „płachtowęj”) i innych tradycyjnie redagowanych czasopism. Siłą rzeczy kultura w tych pismach została zredukowana do minimum (każde z pism owo minimum samo sobie określa), zainteresowania kulturalne zaś – jeśli ocalały – przesunęły się zdecydowanie w stronę zjawisk kultury masowej. W tym kierunku poszły też tygodniki „opiniotwórcze”: „Polityka”, „Wprost” itp. Zamiast recenzji i analiz dzieł literackich pojawiać się poczęły co najwyżej notki recenzyjne (stroniczka maszynopisu maksymalnie).
     Ale krytyka nie umarła. Przeniosła się do dwumiesięczników i kwartalników, do „tołstych żurnałów”, których sieć wyraźnie się rozbudowała, zaświadczając zarazem decentralizację życia kulturalnego. Tych czasopism jest na pewno ponad pięćdziesiąt, a to sporo. O tym, że podtrzymują one egzystencję krytyki, świadczą książki składane z publikowanych tam omówień: serie krytyczne Universitasu, Znaku, Arcanów czy Wydawnictwa Literackiego są tego dowodem znakomitym. Mimo dość niesprzyjającego wydawcom czasu recesji, słabych systemów dotacyjnych, owa struktura życia literackiego – i krytycznoliterackiego – systematycznie się rozbudowuje (zwłaszcza że należy tu dostrzec także publikacje oficyn uczelnianych). To, oczywiście, nie ten czas, gdy na. Nieufnych i zadufanych Barańczaka czy Świat nie przedstawiony Komhausera i Zagajewskiego urządzać trzeba było polowanie z nagonką, wykorzystując przy tym układy w księgarniach, ale i temu nie ma się co dziwić. W końcu zmieniła się rola literatury. I choć nie brak – czego dowodnym świadectwem nieźle przecież napisane powieści rówieśników „bruLionu”, Michalskiego i Horubały, czy starszaków, jak Libera – książek podejmujących problemy „naszego czasu”, to przecież zainteresowania publiczności są dziś nieco inne. Że książki te nie mijają bez echa, a nawet inicjują żywe dyskusje, można się przekonać sięgając po teczki wycinków recenzyjnych. I niech Bagłajewski nieco przystopuje, gdy wmawia, że Kuczok zajmuje miejsce „po »bruLionowcach«” – zajmuje miejsce obok (problem z Kuczokiem taki, że dostrzeżono go dopiero z okazji Gnoja). A tak prawdę powiedziawszy od kiedy to los „starszaków” rówieśników „bruLionu” obchodzi? Tak dużo zamieścili wywiadów z Bocheńskim, Konwickim, Odojewskim, Terleckim czy Szczepańskim? Tak wiele uwagi poświęcili temu, co było przed nimi? Kto to mówi? Wolnego... „Starszaki” są passe na każdym etapie. Przynajmniej na razie.
     I wreszcie jeszcze jedna okoliczność, na którą warto w tym kontekście zwrócić uwagę. Okoliczność niebagatelna. Oto wpadłem na podły pomysł, by kandydatów na studia polonistyczne pytać o znane im tytuły pism literackich. Z reguły, nie są w stanie wymienić ani jednego. Mój nieżyjący przyjaciel znęcał się nad studentami trzeciego roku, prosząc o wymienienie trzech nazwisk aktywnych aktualnie krytyków literackich. To samo. W bibliotekach uniwersyteckich nie ma mowy o komplecie prasy literackiej. O czym więc rozmawiamy? Szkoła nie przygotowuje do uczestnictwa w kulturze w najmniejszym stopniu. Mieszkający w Szczecinie młodzi pisarze nie orientują się w tym, co robią ich rówieśnicy w Krakowie czy Wrocławiu. Poloniści szkolni nie mają zielonego pojęcia o tym, co się dzieje w literaturze w ciągu ostatnich dwóch dekad. Magistranci nie są w stanie wyściubić nosa poza swą bardzo wąską specjalność: ktoś, kto pisze końcowe wypracowanie o Herbercie, nie wie, że jego rówieśnikami są Białoszewski i Gajcy. Student polonistyki ogarniający najważniejsze zjawiska współczesnego życia literackiego to postać dziwaczna, nie z tego świata. A mówimy przecież o profesjonalistach... W tym systemie edukacyjnym – chodzi o całość – literatura znalazła się na marginesie nawet na wyspecjalizowanych kierunkach uniwersyteckich.
     Ale cóż, żyjemy w wolnym kraju. Komuniści marzyli kiedyś o „wymianie elit” (Rakowski). No to mata wreszcie swe „ełyty”. Fajna ta demokracja jest, że aż strach. „Nie”?
     





Artukuł został opublikowany w miesięczniku „Odra” nr 11/2003.

wersja do wydrukowania