Nr 34 (81)
z dnia 12 grudnia 2003
powrót do wydania bieżącego
 
  teraz o...       
   

EPITAFIUM - DLA CZASOPISM? DLA POKOLENIA?
     
   

     Co się dzieje w kulturze, kiedy wymazane zostanie z niej na przykład pokolenie? Albo – czasopisma, wydawnictwa, instytucje? Można odpowiedzieć, odwołując się do sytuacji sprzed lat kilkunastu, że nic, powstają bowiem nowe instytucje, czasopisma, wydawnictwa. Przychodzi też na scenę literacką nowe pokolenie, które nieco później już pokoleniem nie chce się nazywać. Ale to samo pytanie można też nieco inaczej postawić. Co się dzieje, kiedy okazuje się albo kiedy coraz więcej wzbiera głosów mówiących o tym, że niepotrzebna jest cała grupa twórców, bo oto objawił się talent spychający poprzedników w niebyt? Albo jeden z generacji tak wyrósł, że strącił konkurentów w piekielną czeluść zapomnienia? Na te pytania można także odpowiedzieć, że nic się strasznego nie dzieje. Sięgając do odległej przeszłości – przypomnimy Norwida i jego tło, zapomniane już za życia drugie pokolenie romantyków. Z przeszłości bliższej wybierzemy chociażby pokolenie „Współczesności”.
     Ale teraz nie o tym. Ten wstęp potrzebny jest do postawienia innego jeszcze pytania – co się dzieje, kiedy gesty likwidacyjne pojawiają się w kulturze, w myśleniu o niej, z zadziwiającą powtarzalnością, dochodząc z różnych miejsc, z różnych „obiegów”. Kilka przykładów z ostatnich miesięcy. Oto „Więź” – elitarny wszak miesięcznik – pyta w numerze kwietniowym „Czy krytyka umiera?”. Zauważmy – nie czy umarła, ale czy umiera? Gdzieś w tym czasie w „Rzeczpospolitej” Krzysztof Masłoń likwiduje całe pokolenie pisarskie – powtarzając myśl krążącą tu i ówdzie od jakiegoś czasu, że głośne, osławione pokolenie „bruLionu” okazało się literackim fantomem. A w czerwcowej „Polityce” Jerzy Pilch ogłasza: „Ja po prostu przestaję czytać recenzje. Jak wszyscy”.
     Tendencje likwidacyjne to nieodłączny element życia literackiego i o tyle można byłoby im przyklasnąć, gdybyśmy podzielali diagnozę o zmianie pokoleń, o wspaniałych debiutach etc. Owe likwidacyjne gesty zostały zresztą uruchomione w kontekście debiutu Doroty Masłowskiej (jej Wojna polsko-ruska…, jak chcą niektórzy, to objawienie prozy realistycznej, nawet jeśli „twarze” bohaterów przypominają karykaturalne „gęby”, ale to o nas, o naszych czasach, zdarzało się czytać). Gwoździem do trumny – chcą niektórzy – stała się publikacja antologii Tekstylia (okazało się oto, że są młodzi, którzy są ciekawsi od niegdysiejszych młodych spod znaku „bruLionu”, a i jakoś bardziej utalentowani przy tym).
     Parafrazuję tu przeczytane, ale sprawiedliwie mówiąc, także i zasłyszane tu i tam głosy. Zdaję sobie sprawę, że kiedy elitarny miesięcznik pyta dramatycznie o umieranie krytyki, to także i w tym celu, by piórem krytyków obwieścić, że jeszcze trochę pożyje. Znany to wszak topos – galwanizacji trupa. Ostatecznie do repertuaru topiki należy też gest dziennikarza, który głosem nie znoszącym sprzeciwu ogłasza – że „ich” nie ma i nie było, bo tym samym opuszczoną przez „nich” przestrzeń można będzie zapełniać innymi (by nie być gołosłownym, proszę zwrócić uwagę, że bohaterem dużej rozmowy w „Rzeczpospolitej” z 21 czerwca jest Wojciech Kuczok, świetny skądinąd prozaik z pokolenia młodszego). Z repertuaru topiki pochodzi też gest Jerzego Pilcha. Świetny pisarz, tym razem w roli felietonisty, ekscentrycznie ogłasza z kazalnicy „Polityki” prawdę objawioną – o pozornym istnieniu obiegu recenzyjnego. (Swoją drogą w nieco dziwnej sytuacji stawia redakcję własnego pisma, która drukuje wszak recenzje).
     Co łączy te trzy – z różnych miejsc dochodzące, dość też różne – głosy? Trzy, a może więcej, gdybyśmy mieli dokładnie prześledzić zawartość gazet i czasopism z ostatnich miesięcy, roku? Co takiego „wisi” w powietrzu, że te trzy gesty likwidacyjne można, jak sądzę, postawić obok siebie? Otóż są te głosy, i im podobne, świadectwem narastającego przekonania, że żyjemy w bardzo iluzorycznym, doprawdy. Państwie Literatury. Gdzie pomieszkują nieczytywani przez artystów krytycy (strach pomyśleć, że może być odwrotnie), umierający krytycy i ciężko chorzy artyści, gdzie jest duszno, że czas przewietrzyć tę przyciężką atmosferę – ale jak, panie dzieju, jak.
     Państwo Literatura – o tym wiedzieliśmy wcześniej, ale strzegliśmy tej tajemnicy jak oka w głowie – zostało więc oczyszczone z elementów niepewnych. I teraz dumnie może wkroczyć na obrzeża Imperium Medialnego, tam gdzie pieniądze, kobiety i sława.
     Czy o to chodzi? Jest 21 czerwca, sobotni wczesny wieczór. Koniec tygodnia, wiadomo, nic ważnego się nie dzieje. Włączam TV, jest bowiem pewne, że tuż przed sportem i pogodą, pod koniec dziennika pojawi się krótki materiał z działki „kultura”. Będzie lekko, przyjemnie i najpewniej plotkarsko. Świetnie jeśli znana aktorka wyda książkę. Dwa w jednym. Ale tym razem – Joannę K. Rowling i premiera kolejnego tomu Harry’ego Pottera. Jeszcze nie u nas, ale już możemy popatrzeć na rozhisteryzowane nastolatki stojące w ogonku po książkę. Ale przekaz telewizyjny nie o tym, nie dowiemy się niczego istotnego o książce czy fenomenie czytelniczym „potteromanii”. Ważny jest bowiem nie okruszek z Państwa Literatury, ale kawałek tortu serwowany przez Imperium Medialne: 35 mld funtów zysku. Joannę K. Rowling jest kobietą bogatszą od Elżbiety II. Oto treść przekazu TV. Doprawdy, w marnych żyjemy czasach.
     Dziwić się będziemy, że niepotrzebne są recenzje? Oczywiście, można wzruszyć ramionami i nie zauważać marginalizacji Państwa Literatury, zawłaszczeń dyskursu Imperium Medialnego (proszę zwrócić uwagę na poziom recenzji pisanych przez dziennikarzy w dodatkach o książkach albo takie oto kwiatki, jak lidy w pismach kobiecych: przepisuję ze „Zwierciadła” – „Dlaczego choruję? Dlaczego się boję? Dlaczego nie patrzę w gwiazdy? Trzy książki, które poruszają to, co najgłębiej skrywane”. A jakież to książki: Bemie Siegel – Miłość, medycyna i cuda, Dorota Terakowska – Córka czarownic, Irvin D. Yalom – Kat miłości). Wieża z kości słoniowej jest pożytecznym wynalazkiem, zwłaszcza w podłych dla kultury czasach, ale czasami trzeba z niej zejść. Co widać? Zamglony pejzaż. Zatarte kontury. Taki widok rozpościera się po zejściu ze współczesnej wieży – czasopisma literackiego. Co z tego, że czasopisma starają się utrzymywać poziom, nie obniżać standardów mówienia o literaturze, jeśli dookoła rozlewa się papka, infantylny bełkot, napuszona, wypindrzona nowomowa poradników psychologicznych. Kiedyś wydawało mi się, że różnorodność czasopiśmienna zdynamizuje życie literackie III RP, że wytworzona w środowiskowych niszach pisarska, krytyczna energia przebije się przez medialny szum, że będzie to jakiś punkt odniesienia.
     Skąd czas przeszły? Wszak mimo coraz większych trudności, głównie finansowych, ukazuje całkiem spora liczba pism literackich. Zgoda, jeszcze jest gdzie drukować. Ale chyba duchowa energia przegrywa coraz wyraźniej z urzędniczym bałaganiarstwem, indolencją, tym wiecznym polskim „jest, jak jest”.
     W roku 1999 pisał Konrad C. Kęder: „Dwanaście lat temu wydrukowanie czegokolwiek graniczyło z niemożliwością, kserografy były urządzeniami trudno dostępnymi, zaś opanowanie technologu redakcji i wydawania pisma powielanego w technice offsetu wydawało się szczytem wtajemniczenia. Dziś, po dwunastu latach, dzięki komputerom skład przestał być problemem, kserografy
     stoją w każdym biurze, a firmy oferujące druk offsetowy prześcigają się w jakości i taniości swoich usług. Dwanaście lat temu wydawanie czasopisma było cudem poczwórnym: organizacyjnym, technologicznym, merytorycznym i finansowym. W poczwórnej też śmiałkowie chodzili glorii chwaty. Dziś wydawanie pisma jest cudem finansowym. Gloria pojedyncza, ordynaryjna. Tak wtedy, jak i teraz mało kto, poza namiętnymi miłośnikami, pisma „elitarne” czyta, choć w latach osiemdziesiątych wypadało je zdobywać i mieć. Dziś co najwyżej wypada je dostawać gratis.” Pisała nieco później Kinga Dunin w zakończeniu głośnego szkicu Normalka: „Po demokratycznym przesileniu, kiedy to każdy podobno mógł założyć gazetę, wydać książkę, zostać gwiazdą telewizyjną jednego wieczoru, sytuacja się normalizuje. Oficjalny kształt kultury został zalegalizowany, głosy, które nie potrafią się do niego dostosować – zmarginalizowane, pominięte albo skutecznie zneutralizowane. Nic już się nie wydarzy, a jeśli się wydarzy, to i tak się o tym nie dowiemy, bo skąd? Za chwilę znikną nawet niskonakładowe pisma literackie.”
     Postawmy sprawę jasno – zmarginalizowana, nawet zmarginalizowana literatura poradzi sobie bez pism literackich, bez dobrych dodatków w gazetach, bez informacji w TV. Zgoda, nawet jeśli nie jesteśmy wyznawcami poglądu, że żyjemy w jałowych, marnych czasach, po których już nie przyjdą – w co wierzą niektórzy – czasy dla kultury łaskawsze, zasobne w talenty, naładowane energią nowych poszukiwań artystycznych, otóż nawet jeśli nie jest tak źle, wiersze i powieści odnajdą drogę do czytelnika. Ta wiara pozwala żyć w tzw. trudnych czasach, czyli zawsze. Ale wiersze Rymkiewicza z Zachodu słońca w Milanówku czy Pollakówny z pośmiertnie wydanego tomiku, pozostając na zawsze już wierszami wybitnymi, czy aby na pewno nie stracą cząstki wielkości, jeśli nie zostaną przez wszystkich, którzy to powinni uczynić – przeczytane? A nienapisane, niewydrukowane komentarze, recenzje, spory, polemiki? Na ile dla współczesnej, tworzonej tu i teraz, literatury ważne są ramy okołoliterackie? Czy wystarczy gazeta, która owszem potrafi wykreować wydarzenie literackie (tu należy chwałę oddać „Wyborczej” za specjalne kolumny poświęcone książkom poetyckim Szymborskiej, Hartwig, Rymkiewicza, Miłosza, choć moje wątpliwości wzbudziła próba wykreowania słabej literacko książki demaskującej słabości księdza katolickiego), czy też właściwy jest układ gazeta-czasopismo, gdzie to ostatnie pozwoli przedstawić pogłębioną rozmowę o wierszu czy prozie (i oczywiście premiery wierszy i prozy). Nie muszę ukrywać, że jestem zwolennikiem istnienia owego układu gazeta-czasopismo. Dlaczego? Jeśli pominąć egoistyczny, redaktorski interes powiem tak, trawestując sąd Harry’ego Lima z arcydzieła Carola Reeda Trzeci człowiek: nieważne okażą się zmarnowane duchowe energie, jeśli na pustyni powstanie arcydzieło. Nikogo za ileś lat nie będzie interesował los przegranych twórców (i redaktorów). Ale czy na jałowej glebie może wyrosnąć coś trwałego? Czy „ogrodnik” musi odejść? Nie musimy od razu odpowiadać. Zastanówmy się też, czy warto toczyć grę o „żyw” życie literackie, czy odpuścimy – i oddamy literaturę najnowszą historii literatury. I nie są to pytania kierowane do wędrowców z pokolenia, ale też i do młodszych, którym bardziej niż nam chce się coś jeszcze robić. To gorzka pigułka, ale trzeba ją przełknąć. Jak wspaniałe były lata dziewięćdziesiąte, choć nie wszystkim się udało, jak na to zasługiwali. I choć wtedy wypatrywaliśmy często innego brzegu, okazało się, że tamtej wyspy nie należało porzucać. Był karnawał – wiemy to dopiero teraz – a my nawet porządnie nie pohulaliśmy. Zanim zostaniemy zlikwidowani, warto ocalić pamięć duchowej energii pokolenia – to my po roku 1989 zakładaliśmy pisma, wydawnictwa, pisaliśmy wiersze, powieści, eseje. Czas różnorodności, także czasopiśmiennej, mija, a my grzęźniemy w pseudosporach i nawet nie będziemy potrafili wysadzić się z hukiem. Czekamy na grosz łaskawy, który kap, kap, kap dociera w połowie roku, kap, kap, kap, pozwoli jeszcze raz z wielkim bólem zawieźć podwójny numer niskonakładowego pisma do drukami, kap, kap, kap – i co jakiś czas dociera wieść o ostatnim numerze kolejnego pisma.
     Epitafium – według definicji słownikowej, to krótki napis nagrobny, służący utrwaleniu pamięci o poległych wojownikach.
     Epitafium dla wojowników z niskonakładowych pism literackich, dla pisarzy pokolenia: „Kap, kap, kap”?
     





Artykuł został opublikowany w numerze 9/2003 miesięcznika „Odra”.

wersja do wydrukowania