Nr 30 (77)
z dnia 2 listopada 2003
powrót do wydania bieżącego
 
  wybrane artykuły       
   

NIE(O)PISANIE LIBERATURY
     
   

     I
     
     Nirwany nie należy szukać w zaświatach. Tak nauczał Nagardżuna. Pożądany ów stan osiągnąć można Tu i Teraz, to tylko kwestia właściwego postrzegania. Jak widać, nie jest z tym jednak zbyt dobrze, skoro tak niewielu ta sztuka się udaje. Trudno się zresztą dziwić, ludzie nie dostrzegają rzeczy i spraw dużo bardziej oczywistych. A jeśli nie dostrzegają ludzie, to tym bardziej nie należy się dziwić specjalistom.
     
     To, że nikt wcześniej nie dostrzegał liberatury, tłumaczyć można chyba tylko ciążącym na literaturoznawstwie dziedzictwem filozofii. A właściwie jej najbardziej wpływowego działu, który zajmuje się sporządzaniem przypisów do Platona. [Bo że (Boże!) nie jest to cała filozofia, w to głęboko wierzę.] O wiele bliżej byli twórcy: Mallarmé czy Butor. Ich intuicje nie miały jednak na tyle zdecydowanego charakteru, by mówić o odrębnym rodzaju literackim. Ja mówię o liberaturze jako odrębnym rodzaju literackim. Rodzaju, w którym oprócz tekstu nośnikami znaczenia są także wszelkie elementy graficzne i fizyczna przestrzeń książki (łac. liber). Rodzaju niemal tak starym jak samo pismo.
     
     Platon, jak wiadomo, pisma nie lubił. Świadczy to o jego wyjątkowo niewdzięcznym charakterze, gdyż niczemu innemu jak pismu właśnie zawdzięcza swój pomyślny los. Brak szacunku dla pisma stał się filozoficzną cnotą, co znalazło, niestety, odbicie w podejściu teoretyków. Tekst literacki wciąż postrzegany jest jako rodzaj idealnego bytu, którego fizyczny aspekt jest sprawą właściwie bez znaczenia. Najlepszym tego przykładem jest Słownik terminów literackich, zredagowany przez takie autorytety jak Głowiński, Kostkiewiczowa i Sławińscy. To właśnie analiza jego podstawowych haseł (tworzywo, forma, dzieło literackie, książka, czas i przestrzeń, układ typograficzny) doprowadziła mnie do sformułowania idei liberatury jako odpowiedzi na „platoniczny” stosunek do pisma i książki, reprezentowany przez krytykę1.
     
     I większość twórców, dodajmy. Gdyż tylko nieliczni uczynili swym tworzywem także podłoże, na którym znajduje się tekst, a co za tym idzie, uwzględnili w procesie twórczym fizyczną budowę książki – jej przestrzenny charakter. Modelowym przykładem będzie tu słynny poemat Mallarmégo Rzut kości. Dzieło zbyt poważne, by je zignorować i głosić, że literatura to tylko słowa.
     
     Niewątpliwie swoją rolę odegrał tu także podział zaproponowany przez Lessinga na sztuki przestrzenne i temporalne, i zaliczenie literatury do tej drugiej grupy. A że nie jest to podział w pełni oddający stan rzeczy, dowodzi właśnie liberatura.
     
     Liberatura, czyli architektura słowa2. Architektura, czyli sztuka najbardziej przestrzenna z przestrzennych. Oczywiście, przyrównanie do architektury też jest tylko pewnym uproszczeniem, bowiem w liberaturze aspekt czasowy nadal odgrywa ogromnie ważną rolę. Należałoby więc raczej mówić o czasoprzestrzeni:
     
     Liberatura to literatura czasoprzestrzenna.
     
     Ale wciąż literatura. Tak przynajmniej ja to widzę. To bardzo ważne, bo istnieje realne niebezpieczeństwo pomylenia liberatury z książką artystyczną (tzw. sztuką książki) albo – co gorsza – wypieszczoną przez drukarza luksusową książką bibliofilską. Liberatura nie jest ani jednym ani drugim, mimo że niektóre dzieła liberackie można z powodzeniem do książek artystycznych zaliczyć (chociażby twórczość Williama Blake’a), a i drukarzom postawić za godny naśladowania wzór. Trudno jednak byłoby uznać za książkę artystyczną wspomniany Rzut kości czy Joyce’owski Finnegans Wake – prawdziwe arcydzieła liberatury.
     
     Czymże zatem dzieło liberackie różni się od książki artystycznej? Najprościej ujmując – stosunkiem do tekstu. W książce artystycznej tekst podporządkowany jest książce, w liberaturze książka podporządkowana jest tekstowi. W obu sytuacjach dziełem jest książka, lecz stosunek do tekstu sprawia, że w pierwszym przypadku mamy do czynienia z rodzajem bliższym rzeźbie (książka-obiekt), w którym słowo jest tylko jednym z wielu równoważnych elementów dzieła, w drugim natomiast z literaturą anektującą do swojego terytorium fizyczny obszar książki.
     
     II
     
     Istnieją różne odmiany liberatury.
     
     Pierwsza to ta, w której dominuje czynnik architektoniczny – gdzie tekst niejako wymusza określoną budowę książki czy jej fragmentu (nawet gdy jest to tradycyjny wolumin). Tristram Shandy Sterne’a, wspomniane dzieła Mallarmégo i Joyce’a, Cent mille milliards de poèmes Queneau czy The Unfortunates B. S. Johnsona – to najbardziej sztandarowe przykłady tego typu liberatury.
     
     Inną odmianę reprezentują dzieła o bardziej wizualnym charakterze, w których warstwa graficzna (rysunki, zdjęcia) zintegrowana jest z tekstem lub też sam tekst układa się w jakiś obraz. Pierwszy przypadek to oczywiście utwory Blake’a (zbrodnią jest wydawanie wierszy tego poety bez towarzyszących im iluminacji) czy Wyspiańskiego – wielkiego reformatora polskiej sztuki drukarskiej. To także zawierająca fotografie i różne kroje czcionek książka Gassa Willie Masters’ Lonesome Wife. Czy wreszcie całe olbrzymie terytorium ilustrowanej liberatury dziecięcej (Alicja, Kubuś Puchatek, Mały Książę, Muminki). Do drugiej podgrupy zaliczyć można wiersze figuralne George’a Herberta czy Apollinaire’a albo powieści graficzne Federmana.
     
     Kolejny rodzaj liberatury reprezentują te dzieła, w których na plan pierwszy wysuwa się sfera materialna: papier czy inny materiał, czasami też przedmioty tworzące z książką rodzaj instalacji. Jest on najbliższy książce artystycznej i tworzony głównie przez artystów uprawiających sztukę książki. Wymienić tu można niektóre książki Bednarczyka (Świątynia kamienia, Anatomia aniołów), Bartczaka (Kilka wierszy – palimpsestowa struktura), Gajewskiego (moja twoja uśmiechnięta twarz, Do końca) czy „wczesnego” Sałaja (drewniane poematy).
     
     Istnieje też grupa dzieł liberackich, w których wszystkie te czynniki odgrywają mniej lub bardziej istotną rolę – do nich należą książki Radosława Nowakowskiego.
     
     III
     
     Nie podejmuję się tu opisania twórczości Nowakowskiego. Będzie to raczej „nieopisanie”, co jest zresztą jak najbardziej zgodne z naczelną filozofią tego twórcy, który swoje książki nazywa „Nieopisywaniem świata”.
     To „nieopisanie” odbędzie się na marginesie (a margines ta książka ma rzeczywiście szeroki) Traktatu Kartkograficznego – książki poświęconej liberaturze, na którą Nowakowski „przeszedł” niedługo po pojawieniu się terminu (w takim sensie, w jakim się przechodzi na inne wyznanie, choć w przypadku tego artysty ryzykowne jest stosowanie jakiejkolwiek terminologii religijnej). Wcześniej swoją twórczość określał mianem książkarstwa, co w niczym nie zmienia faktu, że niemal od początku miała ona charakter liberacki.
     
     Parafrazując, można powiedzieć, że w przypadku tego twórcy słowo (nazwa, etykieta) było na końcu. Nie była to jednak zmiana kosmetyczna – wręcz przeciwnie. Zmienił się cały kontekst. A co za tym idzie, dopiero wraz z nastaniem liberatury twórczość Nowakowskiego ujawniła pełnię swych walorów. Wcześniej prezentowana jedynie na wystawach sztuki książki nie mogła należycie zabłysnąć. Gdyż na wystawach się nie czyta, galerie do tego się nie nadają – a Nowakowski czytelnika wymaga. Taką lekturę umożliwia działająca w Krakowie czytelnia liberatury. Zapoznać się w niej można praktycznie z całym dziełem artysty, wierzę jednak głęboko, że jest to tylko krok, by książki te trafiły do księgarń.
     
     Osobiście mam do tej twórczości nieco ambiwalentny stosunek. Jest to literatura bardzo inteligentna, konsekwentna, momentami niezwykle dowcipna. I głęboko przeniknięta, że tak powiem, świadomością ekologiczną. Pod tym względem przypomina trochę pisanie Stachury, z tym że Nowakowskiemu – autorowi hasła Homo Catolicus – obce jest wszelkie myślenie religijne. Wręcz przeciwnie: przy odrobinie szczęścia niektóre jego książki mogłyby nawet zrobić karierę porównywalną z pracą Nieznalskiej (Halo! Czy są tu na sali jacyś członkowie LPR?).
     Trochę mnie jednak drażni ich – niekiedy – nadmiernie mentorski ton. Wolny od niego jest chyba tylko cykl Tajna Kronika Sabiny, najlepszy moim zdaniem w dorobku Nowakowskiego. Twórca, wyjątkowo, nie przemawia tu własnym głosem, lecz wkłada swe myśli w usta małej dziewczynki. Wcielenie się narratora w postać dziecka uchroniło tę książkę od pewnego dydaktyzmu, charakterystycznego dla innych jego dzieł. Dydaktyzmu, którego autor jest zresztą całkowicie świadomy, stawiając sobie w tym względzie za wzór Lwa Tołstoja i jego zakończenie Wojny i pokoju. Mój krytyczny stosunek do tego aspektu pisarstwa Nowakowskiego wynika może z faktu, że ja Wojnę i pokój cenię bardzo, z wyjątkiem owego właśnie zakończenia. (Swego czasu mieliśmy nawet ożywioną dyskusję na ten temat, nie doszło jednak, jak widać, do uzgodnienia stanowisk.) Inną cechą tej twórczości jest jej zbytnia – momentami – dosłowność, nie zostawiająca za wiele grze wyobraźni, a także będąca chyba objawem braku zaufania do inteligencji i wrażliwości czytelnika potrzeba nieustannego (auto)komentowania. Nie zgadzam się również z wyrażanym gdzieniegdzie lub praktykowanym przeświadczeniem, że same tylko chwyty liberackie (typografia, konstrukcja książki), nie poparte pracą w języku, wystarczą do tego, by uznać dzieło za prawdziwie odkrywcze. Moim zdaniem nie wystarczą.
     .
     Zapewne niektórych ta krytyka zdziwi, przywykło się już przecież umieszczać nas w jednym szeregu. Ja w tym jednak żadnej sprzeczności czy niekonsekwencji nie widzę. Gdyż liberatura to – jak już kiedyś pisałem – nie żaden wspólny styl czy światopogląd, tylko właśnie rodzaj literacki, w obrębie którego mieszczą się tak różne dzieła jak różny potrafi być jeden wiersz od drugiego czy jedna powieść od drugiej powieści. Jest tam więc miejsce i dla Fajfera, i dla Nowakowskiego.
     
     Wszystkie wymienione wyżej mankamenty nie przysłaniają mi jednak ogólnej oceny twórczości Nowakowskiego, którą stawiam wysoko, zdając sobie sprawę, że istnieje sporo czytelników, którzy zachwyt kieleckiego artysty nad zakończeniem Wojny i pokoju podzielają.
     
     IV
     
     Owo krytykowane przeze mnie komentowanie czy dydaktyzm wynikają przypuszczalnie z tego, że w Nowakowskim nieustannie walczą dwie natury: artysty i teoretyka. Skutek jest taki, że dzieło prozatorskie czy poetyckie bardzo często przeradza mu się w esej, a dzieło w zamierzeniu eseistyczne trąci poezją. Żeby jednak oddać mu sprawiedliwość trzeba tu dodać, że uzyskany przez niego efekt bywa niekiedy bardzo ciekawy.
     
     Traktat Kartkograficzny czyli rzecz o liberaturze wydaje mi się wolny od tego błędu. Napisany językiem klarownym i precyzyjnym, znakomicie wprowadza w podstawowe aspekty zagadnienia. Co ważne, cały czas ma się poczucie, że to głos praktyka, że autor naprawdę wie, o czym pisze. Wywód jest przy tym bardzo logiczny; prowadzony stopniowo, krok po kroku, od spraw elementarnych do coraz bardziej skomplikowanych: od pojedynczej litery aż po całą książkę. Autor odkrywa przed czytelnikiem pokłady znaczenia tam, gdzie przeciętny czytelnik niczego nawet nie podejrzewa (znakomicie ukazana chociażby semantyka kartki papieru), uczulając na wszelkie możliwe, czyhające na czytelnika pułapki. Robi to tak przekonująco, że wątpię czy po tej lekturze możliwe będzie jeszcze stare, tradycyjne, skupione jedynie na brzmieniowo-semantycznych walorach tekstu czytanie.
     
     Jeśli już z czymś się nie zgadzam w Traktacie, to z samą definicją liberatury. Pisząc, że „liberatura to robienie książek” może w niezbyt uważnym czytelniku wywołać przeświadczenie, że chodzi tu o jakąś manualną działalność – o wykonanie egzemplarza książki. Na szczęście dodaje później, że tak naprawdę chodzi o „wymyślanie książki” – „myślenie jednoczesne o [jej] wszystkich częściach-elementach-aspektach-płaszczyznach-obszarach-i-tak-dalej”.
     
     Natomiast to, co wydaje mi się najbardziej wartościowym punktem zaprezentowanego tu estetycznego programu, to propozycja innej taksonomii niż stosowana dotąd w literaturoznawstwie. W miejsce dotychczasowych rodzajów czy gatunków literackich Nowakowski proponuje podział na oraturę (czyli tradycję przekazów ustnych), literaturę i liberaturę. Trudno w tej chwili powiedzieć, czy kryterium środków ekspresji ma szansę się przyjąć, bez wątpienia jednak jest o czym dyskutować.
     

Zenon Fajfer


Przypisy

1. Zainteresowanych odsyłam do artykułów mojego autorstwa: Liberatura. Aneks do słownika terminów literackich, „Dekada Literacka” nr 5-6 z 30 VI 1999 r. oraz Liberatura czyli literatura totalna, „FA-art” nr 4 (46) z 2001 r.
2. „Szkice o architekturze słowa”. Taki właśnie podtytuł nosi książka Od Joyce’a do liberatury pod redakcją Katarzyny Bazarnik – pierwsza publikacja naukowa poświęcona temu zjawisku (Kraków 2002).

Artykuł pochodzi z czasopisma „Ha!art”, 2 (15) 2003

wersja do wydrukowania