Nr 26 (73)
z dnia 22 września 2003
powrót do wydania bieżącego
 
  wybrane artykuły       
   

MY, EUROPIANIE
     
   

     Referendum akcesyjne za nami. W poprzedzającej to wydarzenie debacie chłopski pragmatyzm nakazywał eksponować korzyści: Unia to przyspieszenie modernizacji, pieniądze na drogi i infrastrukturę, otwarte granice i rynki pracy. Inteligenckie poczucie wartości własnej podkreślało z kolei umowność podziału, wszak w Europie zawsze byliśmy, po czym szła lista przekonujących dowodów. Przynależność do Unii umowność tę wreszcie zlikwiduje. Równocześnie dumna konserwatywna samoświadomość wymieniała listę korzyści (tzw. koncepcja ubogacenia), jakie odniesie Unia powiększona o Polskę. Konserwatyści z obozu eurosceptycznego jakoś w walory ubogacające mniej wierzyli, eksponując śmiertelne zagrożenie dla narodowej tożsamości i kultury po połknięciu polskiego kąska przez europejską hydrę. Wiem, nie jestem sprawiedliwy, kiedy streszczam w ten sposób debatę przedreferendalną. Jednak czym jest ta nasza tożsamość, na czym miałoby polegać ubogacanie – tego wszystkiego nie dowiedziałem się.
     Tymczasem tuż przed naszym referendum ukazała się znakomita książka Oli Hnatiuk Pożegnanie z imperium. Ukraińskie dyskusje o tożsamości (2003). Jest to zapis intelektualnej debaty dokonany na podstawie analizy tekstów publicystycznych, krytycznoliterackich, esejów publikowanych na Ukrainie w ostatnich latach. Widać, że nic tam nie jest oczywiste, nic nie jest przesądzone, pofragmentowany język nie może odnosić się do wspólnych zasobów symboli i znaczeń, bo zresztą kwestia samego języka jest problematyczna.
     Jeden z polskich dyskutantów podczas prezentacji książki w Warszawie stwierdził, że Ukraińcy przechodzą ten sam proces, jaki my odbyliśmy ponad 100 lat temu, a inni, jak Holendrzy, jeszcze wcześniej. Kusząca teza, bo pozwala nam poczuć się lepiej, a i Ukraińcom pokazuje kierunek. By rzec językiem biologicznym, ontogeneza jest odbiciem filogenezy Wszystkie społeczeństwa idą tym samym szlakiem, jedynym możliwym dla rodu ludzkiego, jedne szybciej, inne wolniej, powtarzając te same etapy rozwoju.
     Obecny podczas prezentacji ukraiński historyk Jarosław Hrycak odrzucił ten radosny oświeceniowy uniwersalizm. Nie ma jednej ścieżki rozwoju, jednej ścieżki cywilizacyjnej i politycznej modernizacji. Ukraina musi szukać swojej drogi samodzielnie. Problem nie w tym, czy Ukraina będzie należeć do Unii Europejskiej, problem w tym, czy będzie od tego szczęśliwsza. Nie ma wątpliwości, że Ukraina powinna dokonywać reform politycznych, podnosić standard życia, wzmacniać swoje bezpieczeństwo. Ale powinna robić to nie po to, by uzyskać bilet do NATO lub UE. Powinna to robić dla samej siebie. W każdym razie członkostwo w UE czy NATO ma być efektem, a nie warunkiem ukraińskiego sukcesu.
     
     Pożegnanie uniwersalizmu
     W Polsce taka debata, jak opisana przez Hnatiuk, zdaje się niepotrzebna: […] od XVI stulecia czuliśmy się „Europianami” (żeby użyć określenia Klonowica). Choć faktycznie położenie na mapie kontynentu kazało nas zaliczać do jego środkowowschodniej części, to cywilizacyjnie uważaliśmy się za sąsiadów Włoch i Francji, do których to krajów Sarmaci odbywali tak częste podróże1. Kwestia modernizacji nie jest problemem kierunku, lecz raczej sposobu jej finansowania. Po prostu chcemy powtórzyć drogę, jaką przeszły kraje obecnie do Unii należące. W przedreferendalnej debacie w roli argumentów prounijnych wymieniano modernizacyjne sukcesy Irlandii (jeszcze dwadzieścia lat temu była zahukaną prowincją Europy, a dziś jest wyspą supernowoczesnych technologii z dochodem narodowym na mieszkańca przewyższającym dochód brytyjski) czy Hiszpanii (jeszcze do niedawna w szponach frankistowskiej dyktatury, dziś pokryła się siecią autostrad i prowadzi ekspansję na globalnych rynkach). Nas ma czekać to samo.
     Powinniśmy zastanowić się nad sceptycyzmem Hrycaka. Ukraina w niektórych aspektach modernizacyjnych osiągnęła parametry światowe. Póki co produkowane w Dniepropietrowsku rakiety nośne na jakich wynosi się satelity są jedynymi, które nie miały żadnej awarii (około setki startów). Radar „Kolczuga” sprzedany podobno Irakowi nie wzbudziłby emocji w Stanach Zjednoczonych, gdyby nie był dobry. Gdy nasza dzielna armia miała udać się z sojuszniczą misją do Afganistanu, skorzystać musiała z ukraińskich samolotów, itd.
     Ale Ukraińcy też dobrze pamiętają ile kosztowała ich ta przyspieszona modernizacja. Pamiętają również swojego rodaka, Nikitę Chruszczowa, zapewniającego, że Związek Sowiecki „dogoni i przegoni” Stany Zjednoczone. Być może potrzeba bardziej traumatycznej przeszłości, by sceptycznie podchodzić do uniwersalistycznych wizji i zadawać fundamentalne pytania.
     My ich nie zadajemy, bo nie mamy wątpliwości, choć coraz więcej wątpliwości ma nawet sam Zachód, zarówno Europa, jak i Stany Zjednoczone. Skoro idea postępu, jak dowodzi John Gray, dawniej jeden z ideologów thatcherowskiej konserwatywnej rewolucji, a dziś zagorzały krytyk uniwersalizmu i globalizacji, wyczerpała się, to również przewartościować trzeba związany nierozłącznie z postępem koncept modernizacji2. Inaczej grozi nam doświadczenie paradoksu Zenona z Elei. Już raz go zresztą doświadczyliśmy, po 1989 roku.
     Wówczas również nie mieliśmy wątpliwości, że chcemy normalnego, wolnorynkowego, „uniwersalnego” kapitalizmu, mieszanki amerykańskiego ducha przedsiębiorczości i europejskiego opiekuńczego państwa dobrobytu. Problem w tym, że gdy opowiedzieliśmy się za tak pojmowanym kapitalizmem, Zachód, by powtórzyć słowa Edwarda Luttwaka, włączył turbodoładowanie. Kapitalizm, jakiego chcieliśmy w Polsce, okazał się nieistniejącym już dawno celem. Jak u Zenona, cel wydawał się w zasięgu ręki, ale w miarę jak się doń zbliżaliśmy, sukcesywnie się oddalał.
     Czy l maja 2004 r. nie okaże się podobnie? Czy nie okaże się, że rację miał Witold Gombrowicz, gdy radził: Nie traćcie drogiego czasu na pościg za Europą – nigdy jej nie dogonicie. Czy zamiast ględzić o możliwości powtórzenia irlandzkiej, fińskiej czy hiszpańskiej drogi nie powinniśmy – znów odwołam się do Hrycaka – sproblematyzować kwestię tożsamości, modernizacji, Zachodu i Europy, bo to dopiero umożliwi racjonalny dyskurs o poszukiwaniu własnej drogi?
     
     Namysł przed pościgiem
     Wydaje się to tym bardziej konieczne wobec zasadniczego sporu, jaki podzielił zachodnią opinię na dwa obozy, amerykański i europejski. Jeden i drugi buduje swą tożsamość odwołując się do tradycji Oświecenia, każdy jednak inaczej ją interpretuje. Wykład idei europejskiej dobrze streszcza wspólny manifest Jacquesa Derridy i Jürgena Habermasa: Wszyscy mamy przed oczyma obraz Europy pokojowej, gotowej do współpracy, otwartej wobec innych kultur i zdolnej do dialogu. Kłaniamy się Europie, która w drugiej połowie XX wieku znalazła modelowe rozwiązania dwóch problemów. Unia Europejska już dziś przedstawia się jako forma „rządów ponad państwem narodowym”, która mogłaby znaleźć naśladowców w układzie postnarodowym. Również państwa opiekuńcze przez długi czas uchodziły za wzór [...] Dlaczego Europa, uporawszy się z dwoma problemami tej miary, nie miałaby podjąć kolejnego wyzwania, jakim jest obrona ładu kosmopolitycznego opartego na prawie międzynarodowym przed konkurencyjnymi projektami oraz dalsze doskonalenie takiego ładu?3.
     Derridzie i Habermasowi marzy się sytuacja permanentnego pokoju nakreślona przez Immanuela Kanta w Zum ewigen Frieden (1795; jego pierwsze polskie tłumaczenie, Proiekt wieczystego pokoiu..., ukazało się dwa lata później). Szkoda tylko, że obaj wspomniani myśliciele nie przypominają podstawowej trudności, jaką w swych rozważaniach napotkał Kant: gwarancją pokoju i lepszego życia ma być prawo międzynarodowe. Ale przecież nawet dziecko wie, że do tego, by działało prawo, potrzebna jest siła. Tej zaś Europa dyskretnie się wyrzeka, bo zbudowanie policji gwarantującej międzynarodowy ład kosztować by musiało rezygnację z tak zachwalanej idei państwa opiekuńczego – na jedno i drugie pieniędzy nie wystarczy.
     Filozofowie nie bawią się w takie subtelności wierząc, że wystarczy sama siła racjonalnych argumentów. Derrida i Habermas wierzą, że można doprowadzić do końca historii i nie widzą najwyraźniej, że osuwają się w odmęty niebezpiecznej utopii. Szkoda, że ich pamięć tak łatwo wymazała wspomnienie o premierze Chamberlainie, który jak oni wierzył w skuteczność prawa międzynarodowego bez użycia siły i myślał, że w 1938 r. przywiózł z Monachium pokój.
     Przekonanie, że zło można wyplenić potęgą racjonalnego rozumu powraca niczym niebezpieczna iluzja. Demonstracje antyamerykańskie, które dla Derridy i Habermasa są oznaką formowania się nowej, europejskiej świadomości, dla mnie nie są niczym więcej, niż powrotem do starych, skompromitowanych rytuałów. Można je odprawiać z obłudną świadomością, że jak mimo wszystko sprawy pójdą źle (by wspomnieć Kosowo), to będzie można zwrócić się do ostatniej instancji – armii amerykańskiej.
     
     Amerykańska machtpolitik
     Amerykanie, w przeciwieństwie do Europejczyków, mogą liczyć tylko na siebie. Ich ulubionym filozofem nie jest Immanuel Kant, lecz Tomasz Hobbes. Gwarancją pokoju jest siła, bez niej pokój jest niemożliwy, a prawo nieskuteczne. Dlatego, jak wyjaśnia Robert Kagan4, Stany Zjednoczone nie zrezygnują z machtpolitik. Zwłaszcza po 11 września. Dlatego gotowi są poświęcić część dobrobytu i ponad 3 proc. PKB (a więc blisko 500 mid dolarów) przeznaczyć na wojsko.
     Stany Zjednoczone potrzebują siły nie tylko po to, by się bronić. Bez niej nie doprowadzą do realizacji swojej wersji oświeceniowej utopii – triumfu liberalnej demokracji i wolnego rynku na całym świecie. Kantowskiej nadziei na światową politykę wewnętrzną, która gwarantowałaby nieustający pokój, przeciwstawiają teorię złotych łuków. Głosi ona, że kraj o odpowiednio wysokim poziomie rozwoju gospodarczego, z klasą średnią na tyle dużą, by firmie McDonald’s opłacało się w nim otwierać sieć swoich barów, staje się krajem McDonald’sa. A ludzie z takich krajów nie toczą między sobą wojen, gdyż wolą czekać w kolejce po hamburgera5.
     Projekt europejski nie przystaje do amerykańskiego, są z zupełnie różnych bajek. Amerykanie są z Marsa, Europejczycy z Wenus: coraz rzadziej osiągają zgodę i coraz mniej się wzajemnie rozumieją, powiada Kagan w cytowanym już artykule. A może to jednak tylko pozory? Demistyfikacji tej fałszywej świadomości dokonują Michael Hardt i Antonio Negri w słynnej już księdze Empire6, okrzykniętej manifestem neokomunistycznym. Autorzy ci przekonują, że po epoce imperializmu zakończonej upadkiem Związku Radzieckiego tworzy się nowy, globalny ład społeczny. Myślący powierzchownie analitycy stwierdzają pochopnie, operując starą terminologią, że tworzy się świat jednobiegunowy, zdominowany przez Stany Zjednoczone.
     
     Imperium
     To nie tak, przekonują Hardt i Negri. Nowy ład to globalne Imperium o strukturze sieci, w której Stany Zjednoczone są ważnym, ale jednym z wielu węzłów. Istotą sieciowego imperium są procesy – władza i siła są tych procesów emanacją. W przeciwieństwie do imperializmu, Imperium nie ustanawia terytorialnego centrum władzy i nie opiera się na fizycznych granicach lub barierach. Jest zdecentralizowanym i zdeterytorializowanym aparatem rządów, który sukcesywnie wchłania całą globalną rzeczywistość w swoje otwarte, rozszerzające się granice. Imperium zarządza hybrydowymi tożsamościami, elastycznymi hierarchiami i wymianą poprzez modulowanie sieci kontroli.
     Autorzy Empire analizując genezę nowego ładu przypominają, że idea imperium i władzy w sieci została już ponad dwieście lat temu zapisana w konstytucji USA, prototypowej ustawie zasadniczej dla nowych czasów. Ojcowie Założyciele sprytnie przewidzieli miejsce na ekspansję, tworząc sieciową konstrukcję władzy (network power) jako emanacji dynamicznego procesu ustalania się równowagi pomiędzy różnymi instytucjami (zasada checks and balances).
     Jak na marksistów przystało, Hardt i Negri żywią przekonanie, że rozwojem Imperium rządzi pewna logika. Do jej zrozumienia, oprócz dialektyki, przyda się znajomość teorii systemu społecznego autorstwa niemieckiego socjologa Niklasa Luhmanna7. Luhmann, przypomnijmy, zbudował bardzo abstrakcyjny model społeczeństwa jako systemu samoorganizującego się (autopoietycznego). W miarę wzrostu złożoności organizacyjnej społeczeństwa i zagęszczenia komunikacji ponad pewien próg następuje swoisty kryzys, wieńczony pojawieniem się podsystemu pochłaniającego tę nadwyżkę komunikacyjną. Choć to pojawienie się było niemożliwe do przewidzenia, to jednak ex post należy uznać nieuchronność tego procesu. Zgodnie z modelem Luhmanna społeczeństwo jest systemem, który mimo nieustannego wzrostu złożoności nie traci spójności, za co odpowiadają procesy samoorganizacji.
     Hardt i Negri przekonują, że tak jak niegdyś logika rozwoju dziejowego musiała doprowadzić do przejścia społeczeństw kapitalistycznych w fazę imperializmu, tak obecnie popycha ich do imperialnej integracji w ramach globalnego systemu – sieci przepływów władzy, symboli, pieniędzy i siły. Różnice zdań między Europą i Ameryką mają w tym kontekście charakter kosmetyczny i nie powinniśmy dać się im zwieść.
     
     W globalnej sieci przepływów
     Niezależnie jak potraktujemy wywody Hardta i Negriego, faktem jest, że postępuje sieciowa integracja świata, przynajmniej w wymiarze gospodarczym. Niektórzy socjologowie, jak Manuel Castells i David Ronfeldt, twierdzą, że oto na gruzach społeczeństwa przemysłowego powstało społeczeństwo sieciowe. Tej ewolucji kapitalizmu nie można analizować w oderwaniu od stosunków produkcji i procesu dalszej racjonalizacji „świata życia”. Otóż najważniejszą cechą kapitalizmu późnonowoczesnego jest dematerializacja i cyfryzacja globalizującej się gospodarki. Jej substancją są symbole: produkty intelektu, jak oprogramowanie, filmy, usługi. Eksport praw autorskich to najważniejsza pozycja w amerykańskim handlu zagranicznym, jedyna nie przynosząca ujemnego bilansu. Podstawowym produktem współczesnego kapitalizmu jest szeroko rozumiana kultura. Poddane rynkowej presji uczestnictwo w kulturze (zarówno w roli twórcy, jak i odbiorcy) ulega urzeczowieniu, twórca staje się producentem, a odbiorca konsumentem. Relacje między nimi ulegają racjonalizacji na skutek zaangażowania do procesu wymiany kulturowej instytucji rynku i neutralnego medium pieniądza.
     Ta racjonalizacja ma daleko idące konsekwencje. Wszak to kultura jest podstawowym zasobem służącym do określania zarówno osobowej, jak i grupowej tożsamości. Siłą rzeczy tożsamość i jej „produkcja” staną się przedmiotem rynkowej oferty. Co też już się dzieje, a niezliczone analizy socjologiczne i antropologiczne opisują, jak przez akty konsumpcji człowiek późnonowoczesny zaspokaja swoje potrzeby duchowe.
     Tożsamość to coś, co dziś można wytworzyć pod dyktando komunikatów marketingowych za pomocą dostępnych artykułów i usług.
     Fascynującej prezentacji powyższych procesów dostarcza książka Marilyn Halter Shopping for Identity (2002), która opisuje, jak w latach dziewięćdziesiątych w Stanach Zjednoczonych eksplodował „rynek tożsamości”. Symboliczna data to rok 1991, kiedy sprzedaż salsy przewyższyła sprzedaż keczupu. Dziś rynek produktów i usług służących wyrażeniu tożsamości osiągnął w USA wartość biliona dolarów. Różnorodność jest obecnie cool, ciekawą tożsamość można zbudować bez wysiłku, jak domek z klocków lego. Chcesz być Żydem, lecz nie możesz zapomnieć smaku bekonu? Nie ma problemu, wśród dziesiątków tysięcy koszernych produktów na rynku można znaleźć również koszerne steki nasycone bekonowym aromatem. Oto więc amerykańska recepta na wieczny pokój: zamiast bomb i kamieni sklep, w którym na półce obok siebie leżą jarmułki i arafatki.
     
     Spotkanie utopii
     Tak oto spotykają się europejska i amerykańska utopia, w jednej i drugiej kultura ma być przestrzenią pokojowej konfrontacji, co da się osiągnąć za cenę racjonalizacji. Różnica polegająca na tym, że Amerykanie bardziej wierzą w rynek, a Europejczycy w swoich urzędników, nie jest istotna. Skutkiem zarówno jednej, jak i drugiej racjonalizacji musi być urzeczowienie aktywności kulturowej. Niestety, nie ma się co łudzić, że efektem będzie wieczysty pokój.
     Naturalną reakcją na nadmierną racjonalizację będzie spychanie do sfery podświadomości nieracjonalnych elementów immanentnie tkwiących w procesach kulturowych. To, co zepchnięte, będzie jednak wracać. Odpowiedzią na sztuczną, sklepową tożsamość będzie poszukiwanie tożsamości „autentycznej”. Jak przekonująco opisuje to wspomniany już socjolog z Berkeley, Manuel Castells, czeka nas czas eksplozji silnych tożsamości (osobowych i zbiorowych) konstruowanych na zasadzie sprzeciwu wobec racjonalizacji. Fundamentalizm religijny to tylko jeden z możliwych przejawów tego zjawiska8.
     Przekonanie, że kultura stanie się pokojowym polem konfrontacji to naiwna i niebezpieczna iluzja. Kultura to nieustanny proces, poprzez który jednostki i grupy budują swoją tożsamość. Proces w którym sublimuje się naturalna, atawistyczna skłonność do przemocy i agresji. Proces polegający na komunikacji z otoczeniem, na ustalaniu relacji z Innym. Amerykański antropolog Greg Urban przypomina, że w komunikacji tej uczestniczą od początków rodzaju ludzkiego cztery media: małżeństwo, wojna i podbój, religia, handel9. Mówiąc inaczej: wojna to kontynuacja stosunków kulturalnych innymi środkami. Wiek XXI ma być wiekiem mistycznym. Będzie też stuleciem napędzanych irracjonalnymi pobudkami konfliktów – odpowiedzi na racjonalizację kultury. I będzie też wiekiem wojen, dla których pretekstem stanie się kultura – surowiec równie cenny dla gospodarki, jak ropa naftowa.
     
     Polski węzeł w globalnej sieci
     Wróćmy do pytań o naszą, polską kulturę i tożsamość. Wiele decyzji Polaków, od wyboru radnych po głosowanie w referendum akcesyjnym, pokazuje, jak bardzo jesteśmy określeni przez tradycję sięgającą jeszcze czasów przedrozbiorowych. Nie musimy się więc obawiać o tożsamość, jej istoty nie unieważni ani Unia Europejska, ani NAFTA, ani wolny rynek. Na ile jednak z takim bagażem jesteśmy w stanie podjąć konfrontację z późnonowoczesną rzeczywistością? Czy kultura może być naszym strategicznym zasobem? Czy ten fundament sięgający czasów sarmackich umożliwi Polakom tworzenie własnych, oryginalnych i współczesnych tożsamości, wyrażających się subtelniejszym niż sarmacki, zawierającym wiele odcieni językiem? Czy mamy szansę spełnić misję, jaką barwnie określił słoweński filozof Slavoj Žižek: Interesujące byłoby ponowne odczytanie wyjściowego programu „Solidarności” – nie ma tam nic na temat kapitalizmu. Więcej natomiast na temat społecznego marzenia. Sądzę, że powinniśmy walczyć o to dziedzictwo, jest to sprawą zasadniczą, w przeciwnym razie – jeśli to marzenie o zbiorowej solidarności zniknie – będziemy żyli w przerażającym społeczeństwie, w którym rywalizacja rynkowa będzie współistniała z nowym rodzajem trybalizmu. Strasznie będzie się żyło w takim społeczeństwie. My – państwa postkomunistyczne, ujmując to w marksistowsko-mesjanistycznym stylu, mamy misję wynalezienia nowej formy... nie żartuję!... tak, żartuję, ale myślę o tym całkiem poważnie, wynalezienia nowej formy życia społecznego, która mogłaby uniknąć starych pułapek. Może jesteśmy w stanie ocalić ludzkość10.
     Uzupełnię Žižka – powinniśmy przeczytać ponownie nie tylko wyjściowy program „Solidarności”, niezbędny jest też wielki przegląd kapitału symbolicznego. Musimy wiedzieć, co w naszej kulturze i tradycji wymaga ochrony przed rynkową racjonalizacją.
     Potrafimy samodzielnie budować tożsamość polityczną. Jeszcze tylko nie wiadomo, czy równoczesne rozgrywanie karty amerykańskiej i europejskiej to tylko wyraz chłopskiej chytrości, by jednocześnie doić dwie krowy, czy też intuicja realpolitik dążącej do tego, by w opisanym globalnym systemie sieciowym stać się możliwie jak najważniejszym węzłem. Jeśli to drugie, to należy pamiętać, że w XXI wieku realpolitik to kulturpolitik. (A na pewno noopolitik, jak się nazywa opracowana przez amerykański think-tank Rand Corp. strategia przesunięcia konfrontacji politycznej do sfery symbolicznej, czyli noosfery.)
     Już po referendum, nie musimy się obawiać, że problematyzacja kwestii naszej przyszłości zaszkodzi wynikowi głosowania. Nie łudźmy się, że l maja 2004 roku nasza historia dobiegnie kresu. Ona dopiero się zaczyna.
     





Przypisy
1. Janusz Tazbir, W pogoni za Europą, Warszawa 1998.
2. John Gray, Al-Qaeda and What It Means to Be Modern, London 2003.
3. Jacques Derrida, Jürgen Habermas, Europa jaka śni się filozofom, „Gazeta Wyborcza”, 10.06.2003.
4. Robert Kagan, Power and Weakness, „Policy Review”, June 2002.
5. Thomas L. Friedmann, Lexus i drzewo oliwne, Poznań 2001.
6. Michael Hardt, Antonio Negri, Empire, New York 2000; jej obszerną prezentację odnajdą Czytelnicy w nr. 62 „Przeglądu Politycznego”.
7. Niklas Luhmann, Social Systems, Stanford 1995.
8. Manuel Castells, The Power of Identity, Oxford 1997.
9. Greg Urban, Metaculture. How Culture Moves Through the Vorld, 2001.
10. Nie wierzę w zderzenie cywilizacji, „Odra”, 9/2002.


Artykuł pochodzi z czasopisma „Przegląd Polityczny” nr 61 (2003).

wersja do wydrukowania