Nr 17 (64)
z dnia 22 czerwca 2003
powrót do wydania bieżącego
 
  wybrane artykuły       
   

LITER KULTURA POGRZEBANA ZA ŻYCIA (PROPEDEUTYKA POGRĄŻANIA PISARSTWA)
     
   

     Zdolność wnikliwej i uczciwej samoanalizy polska literatura utraciła na długo przed pojawieniem się wszelkich symptomów kryzysu, dlatego obecne lamentowanie na ten temat, nawet za pomocą najbardziej wyrafinowanych półsłówek, nic w tej kwestii nie zmieni. Cały ładunek retorycznej perswazji, przetaczający się z gracją walca drogowego po łamach publikatorów literackich, jest tyleż zbędny w angażowaniu nieefektywnych argumentów, co kłopotliwy pod względem wiarygodności formy przekazu. Jak bowiem zaufać sądom wieszczącym powszechny upadek literackości, skoro za większość ich instancji odpowiadają przekonania właśnie ów upadek pogłębiające i wręcz podżegające do złośliwej dewastacji tradycji słowa pisanego? Gdy poważnie rozpatrzyć głosy erystycznej kampanii, dawno już wykraczającej poza zagadnienia literackie, oczywistą staje się zarówno bezsilność wobec opisywanych zjawisk, jak i patetyczna manifestacja zagrożonych wartości. Gestom rozkładanych bezradnie rąk idzie zatem w sukurs postawa obrońcy humanistycznej utopii, będącą karykaturalną wariacją klerkizmu. Skąd popularność takiego właśnie rozgraniczenia poglądów? Rozgraniczenia, które przecież dzięki swojemu podbudowaniu ideologicznemu zrobiło karierę jako zasadna droga ferowania wyroków na temat kondycji literatury.
     
     Polska kultura niemal od zawsze tkwiła w okowach czasu historycznego i niejednokrotnie dawała się uwodzić polityce. Niestety, w XX wieku wzajemne relacje twórczości artystycznej i historii zatraciły spoistość. Nastąpiło pozornie mało ważne przesunięcie akcentu z dzieł, przez które wypowiada się artysta, na artystę, który wypowiada się niekoniecznie przez dzieła. Pisarz został urzędnikiem państwowym, realizującym kulturotwórczą misję edukowania społeczeństwa. Tworzył ku rozrywce milionów, uwikłany w zależności instytucjonalne; od szczebli lokalnych po rządowe. Zaczęto mówić o powinnościach, zadaniach oraz obowiązkach pisarza. Literatura uległa oficjalnemu zadekretowaniu.
     
     Koszmar socrealizmu, w którym najpełniej zrealizowała się owa koncepcja uspołecznienia pisarza, choć krótki, nie minął wraz z nadejściem kolejnych pokoleń buntowniczych autorów oraz zmianą systemu. Wręcz przeciwnie, generacje pisarzy ustawiających się do portretów albo gniewnej zbiorowości, albo wiecznych indywidualistów, wzmocniły model literackości z urzędu niejako wbrew sobie. Przyjęcie określonego modelu istnienia w rzeczywistości kulturowej: outsidera lub przedstawiciela grupy kontestatorów, oznaczało akceptację ustalonego wcześniej porządku. Outsider oraz kontestator byli w takim układzie niezbędni dla władzy jako przykład tego, czym artysta nie powinien być. Tymczasem skomplikowana sieć biurokratycznych instytucji, roztaczających opiekę nad legitymizowanymi pisarzami, przyniosła nie inną strukturę odbioru literatury. Wyplewiono przynajmniej zewnętrznie poetyki dysonansowe, krzykliwe, obrazoburcze i wszelkie inne budzące sprzeciw estetyczny, promowano natomiast grzeczność oraz porządek, opierające się na wrażliwym społecznie intelektualizmie. Pozostała z tego do dzisiaj swoista automatyczna kreacja pisarza jako osoby tworzącej zhierarchizowane, spójne, dyskursywne światy słowa, ale też przeciwieństwo tego obrazu – skandalista, bluzgający czym bądź, dający ujście nihilistycznej żółci.
     
     Szufladki, w których ułożono czytelnicze nawyki, trudno jest otworzyć. Kiedy słyszy się o tęsknocie za poezją, ujmującą człowieka w pełni i potrafiącej ową złożoność przekazać w formie harmonijnego przekazu, a jednocześnie padają oskarżenia o wulgaryzmy i perwersje, układane bez poszanowania zasad literackości, powstaje nieodparte wrażenie, iż walka pomiędzy dwoma schematyzmami pojmowania literatury ciągle trwa w najlepsze, zdając się nie mieć końca. Ofiary liczy się tu na tysiące napisanych utworów. Utworów, których prawie nikomu nie chce się czytać.
     
     Choć dojmujące jest uczucie uwięzienia w opozycjach „my-oni”, które współczesna literatura przerabia na wszystkie sposoby, o śmierci słowa pisanego wypadałoby mówić ostrożnie. Literatura umiera, bo musi się odrodzić w nowych warunkach. Zagrożeniu natomiast ulega archaiczna definicja literackości, niegdyś uprawomocniona społecznie za pomocą pragmatyzacji pisarstwa. Lepiej chyba pogodzić się z nieuchronnym odejściem klasycyzującej poprawności niż wojować z żywiołem destruującym skostniałe formy, żywiołem, który istnieje od wieków i niemal zawsze wygrywał w konfrontacji z logocentrycznym zacietrzewieniem.
     
     Powyższe uwagi mają charakter może nieco ogólnikowy, a dla ludzi dogłębnie zorientowanych w temacie mogą wydać się nawet nadmiernym uproszczeniem. Istotnie, różnorodność zjawisk współczesnej literatury może wydawać się zbyt wielka, by zamknąć ją w przejrzystym układzie spolaryzowanych stanowisk. Lecz bogactwo płynące z tego rogu obfitości, atakujące feerią stylów i form, jest złudne, przynosi same rozczarowania, gdy poddać je analizie. Pozostaje mieć nadzieję, iż opisane powyżej zjawiska historyczne będą miały ograniczony i przejściowy wpływ na literaturę, a ich przejawy w rzeczywistości trafią do skansenu zachowań odbiorczych. Tak jak przedwczesne pogłoski o śmierci literatury, rzecz jasna, mocno przesadzone.
     





Tekst pochodzi z czasopisma „Per-jodyk” nr 16 (2003).

wersja do wydrukowania