Nr 9 (56)
z dnia 2 kwietnia 2003
powrót do wydania bieżącego
 
  wybrane artykuły       
   

PO PROSTU „NAJMŁODSI”
     
   

     Wielokrotnie powracaliśmy już na tych łamach i w tych przeglądach do kwestii tzw. młodej literatury i wielokrotnie zarzekaliśmy się, że właściwie nie ma o czym mówić, przynajmniej nie ma o czym mówić od dobrych kilku lat, bo sytuacja – jeśli idzie o schematyczne próby całościowych rozeznań (abstrahując tu od ich konieczności i celności) – jest oczywista;
     boom z początku lat dziewięćdziesiątych przygasł, część krytyków wycofała się ze swoich entuzjastycznych ocen zaistniałych wówczas faktów literackich (kto wie, może po to, by za jakiś czas znów bić się w piersi i po raz kolejny weryfikować swój stosunek do rzeczy), wszyscy stali się trochę ostrożniejsi, a „nowe” – czytaj: kolejny boom – nie przyszło, i nic nie zapowiada ,,wielkich” czy chociażby intrygujących wydarzeń na literackiej scenie. Bez względu na to, ile razy powtarzane były tego typu diagnozy, jakaś dyskusja, pozorowana choćby, musiała się toczyć i, jak się zdaje, teraz właśnie nastąpił punkt kulminacyjny „sporu” o „roczniki siedemdziesiąte”, kiedy – jak to zazwyczaj w takich przypadkach bywa – pojawiają się głosy rozsądne, wychodzące z wyłożonego wyżej prostego założenia, ale wynikające także ze zniecierpliwienia każącego to założenie szerzej uzasadnić. Zanim jednak dojdziemy w literackim getcie do nieskomplikowanych przecież i nie wymagających szczególnego treningu myślowego konstatacji, cały hałas zostanie przyswojony przez nasze „ulubione” gazety i media, nowe schematy zakorzenią się w świadomości „maluczkich” i powrócą w postaci „poważnych”, bezmyślnie powielanych, tez krytycznych.
     Cały problem polega na tym, że na łamach „Tygodnika Powszechnego” czy „Gazety Wyborczej” można sobie bez ustanku trajlować na temat „pokolenia Nic” czy jakiegokolwiek innego pokolenia, ale przekładanie narzędzi takiego dyskursu na język wypowiedzi krytycznoliterackich daje raczej mierne efekty. Tak czy owak, nie uda się temu zapobiec, a utwierdza nas w tym przekonaniu lektura okołoświątecznych numerów „RZECZPOSPOLITEJ”, gdzie Krzysztof Masłoń poświęca nieco miejsca na rozważania dotyczące najnowszych zjawisk. Oto czytelnik stron kulturalnych dziennika, znudzony nudą i obżarstwem, otrzymuje gwiazdkowy prezent: świadomość istnienia – no właśnie, czego? – pokolenia? grupy? formacji literackiej? Oceniając dokonania literackie minionego roku, pisze Masłoń: Antologią „Tekstylia” wkroczyły do literatury „roczniki siedemdziesiąte”, na które – zniesmaczeni „osiągnięciami” pokolenia „bruLionu” – spoglądamy z nadzieją („Królik z Wejherowa”, nr 299/2002). I teraz, czytelnik wie już, że najpewniej w nowym roku możemy spodziewać się „rewolucji”. Ze nadchodzi nowe pokolenie, właśnie pokolenie, bo skoro antagonizuje się pewną grupę młodych twórców wobec generacji „brulionowej” (uznając, iż taka zaistniała), to nie powinniśmy mieć co do tego żadnych wątpliwości. Czym zawiniła Masłoniowi poprzednia generacja ze Świetlickim na czele? Ano, nie opisała lat osiemdziesiątych, które przecież na opisanie czekają (skąd my znamy te postulaty, zapytacie zapewne), ani pewnie lat dziewięćdziesiątych. Bo jak czytamy w kolejnym tekście tegoż autora, poświęconym omówieniu krakowskiej antologii „Tekstylia” („Świat o smaku balonówy”, nr 301/2002): Klucz do rzeczywistości, wszystko jedno – tamtej czy tej, musi być prawdziwy. Szkoda tylko (ach, ta szczupłość miejsca w gazecie), że autor nie wyjaśnia nam, jaki klucz jest prawdziwy; dowiadujemy się jedynie, że na pewno klucza takiego nie posiada Dorota Masłowska, autorka głośnej „Wojny polsko-ruskiej...”, najbardziej przereklamowanej – zdaniem dziennikarza ,,Rzeczpospolitej” – książki minionego roku. Jako że Masłowska nie urodziła się w latach siedemdziesiątych, sprawa jest jasna: nie należy pewnie do pokolenia, albo też można już mówić o istnieniu w obrębie pokolenia propozycji ciekawych i tych nie do zaakceptowania, na które dają się nabierać takie tuzy jak Pilch czy Świetlicki, ba, niedługo będziemy mówili o wewnątrz-pokoleniowym sporze, no i wszyscy będą zadowoleni z tej pożywnej strawy, boć przecie Masłoń nie pisze o Masłowskiej jako o grafomance, wprost przeciwnie, zalicza ją do „najzdolniejszych” młodych autorów. I nie brakuje tu – wbrew temu co do tej pory zrelacjonowaliśmy – pewnej dozy ostrożności: Trzeba także, żeby te młode roczniki pisarskie dały „czas czasowi”. Naprawdę ich sytuacja wcale nie jest zła. Wprawdzie debiutantowi trudno przebić się na rynku książki, ale wreszcie, po dłuższej przerwie, literatura polska jest na tym rynku obecna. Niewykluczone, że to początek koniunktury. Oby tylko nie powtórzyły się lata 90., gdy przewartościowanych zostało niemało autorów i całkiem sporo tytułów, o których dziś – jak najsłuszniej – nikt nie pamięta.
     Jak widać, te lata dziewięćdziesiąte jakoś szczególnie wielu doskwierają, a my myślimy sobie, że powinniśmy być wdzięczni zrządzeniom losu za to, że były, takie właśnie, a nie inne, i że w porównaniu z mizerią teraźniejszości, bez względu na trafność ustaleń, zapewniały myślowy ferment. Sprawa jednak nie na tym polega, by spierać się o wyższość jednej dekady nad drugą, czy pastwić się nad uproszczeniami. Wskazujemy tu raczej na nieśmiertelny schemat: nowa dekada czyli nowe roczniki i nowe szanse. Nowa dekada i nowe pokolenie (i już nieważne, czy spełnia ono jakiekolwiek kryteria generacji literackiej). Koniunktura i dekoniunktura, brzydcy „średniacy” i piękni młodzi, chuchanie i dmuchanie na wszystko, co wspomaga takie przeświadczenia, w obawie, by poręczne narzędzie opisu nie zostało odstawione do lamusa. Żadnych prób określenia swoistości, jeśli takowa istnieje, stare postulaty przyłożone do nowych okoliczności. Czy doczekamy się kiedyś (także na „gazetowym” poziomie) na teksty, w których nie padną wreszcie ani razu słowa: „dekada”, „roczniki”, „pokolenie”, etc.? Bardzo wątpliwe. I, jako się rzekło, za lat parę krytycy w niskonakładowych pismach będą zastrzegać się najpierw, że wszystkie te leksykalne wytrychy to elementy dyskursu już dawno skompromitowane, po czym przeczytamy, że z braku innych sensowych ustaleń...
     Ucieszyliśmy się więc, że ktoś w ogóle chce na łamach dziennika pisać o rzeczach najświeższych, zupełnie spoza obiegu masowego i zmartwiliśmy się, bo przecież jest to rodzaj niedźwiedziej przysługi. Ale też w wysokonakładowej prasie świątecznej znajdujemy coś, co w kontekście „sporu o roczniki siedemdziesiąte” rozjaśnia nam w głowach podstawowe kwestie z nim związane: literacką emanację świadomości rzeczonych „roczników”: Urodziłem się w roku 1976 – dwa lata po największym w dziejach tryumfie polskiego futbolu i dwa lata przed wyborem polskiego papieża. Przez całe dzieciństwo, a może i później, byłem absolutnie pewien, ze Polska jest odwieczną piłkarską potęgą oraz że papież zawsze jest Polakiem.(...) Dziwiło mnie imię papieża Piusa XII. Pius? Nikt – nawet żaden z moich szkolnych kolegów – nie miał tak na imię, chociaż połowa lat 70. to musiał być sezon solidnie zakręconych chrzcin – chodziłem do klasy z Esmeraldą Dorsz, Luizjaną Poświat oraz Olivierem Gruchałą. Tworzyliśmy niezły kwartet – nazywam się Patryk Wojewoda. Oto fragment, który zachwyciłby zapewne Masłonia, solidny wstęp do opisania rzeczywistości schyłkowego PRLu, solidna kreacja bohatera „pokoleniowego”, w sam raz (z pewnym dystansem wszakże zakreślona) przystająca do potrzeb czasu. A któż to na łamach „POLITYKI” (nr 51-52/2002) tak pięknie na te potrzeby odpowiada? Czyżby któryś z wymienianych w „Rzeczposplitej” autorów? Daniel Odija? Tomasz Piątek? Mariusz Sieniewicz? Wojciech Kuczok? Otóż nie, mamy do czynienia ze swoistą „mistyfikacją”. Cytujemy bowiem fragment nowej powieści Jerzego Pilcha „Aria poławiacza PINów”. Cytujemy wskazując na pewną łatwość korzystania z pokoleniowej konwencji, a może jeszcze bardziej na miałkość dyskusji z nią związanych. Bo cóż by się zdarzyło, gdyby na przykład powstająca właśnie książka Pilcha (wszak to tylko domysł wynikający z nieznajomości zamysłu twórczego, można więc nam to wybaczyć) stała się najpełniejszym świadectwem pokoleniowej odrębności „roczników siedemdziesiątych”? Wstyd i sromota? Bynajmniej. Po prostu jeszcze jeden przyczynek do opisu nieuleczalnej choroby drążącej polskie życie literackie. Pokoleniowa manifestacja musi być i już. Musi być też jakieś zbiorowe wystąpienie i muszą być roztrząsania dotyczące sensowności takich działań.
     Aby rzecz całą doprowadzić do końca, zajrzyjmy do „STUDIUM” (nr 5/2002). Piszemy „do końca”, bo ankieta, którą można tam odnaleźć powinna w zasadzie zamykać wszelkie dyskusje. Redaktorzy tego periodyku postanowili zadać pytania o wzajemne relacje pomiędzy „młodą poezją” i krytyką, o swoistość właśnie ,,młodej poezji” i o ewentualne trudności, jakie sprawia ona w lekturze. Przy okazji otrzymaliśmy całą panoramę stanowisk dotyczących „roczników siedemdziesiątych”, panoramę, z której można wyodrębnić sądy i oczywiste, i ostateczne, które wszak warto dobitnie raz jeszcze powtórzyć. Należałoby więc stwierdzić za Joanną Orską, iż kategoria pokolenia jest cokolwiek podejrzana i zadać pytanie, dlaczego uparcie powraca się, choć w zawoalowany sposób, do jej schematów. Tym, którzy mimo wszystko zechcieliby ignorować tego rodzaju wątpliwości, warto byłoby przypomnieć, że gdybyśmy trzymali się „na siłę” generacyjnego porządku, to cezura przypadałaby mniej więcej na połowę lat siedemdziesiątych – i zacytować Karola Maliszewskiego: Wydaje mi się, ze intencja pytań mówiących o krytycznym zbywaniu objęto późne roczniki siedemdziesiąte, gdyż wczesne dobiegają albo dobiegły już trzydziestki – i raczej nie mogą narzekać na brak wnikliwych omówień krytycznych; mam tu na myśli np. poezje Tomasza Różyckiego, Bartłomieja Majzla, Tomasza Majerana, Grzegorza Olszańskiego, (wyjątkowo Krzysztofa Siwczyka i Marty Podgórnik), Radosława Kobierskiego, Marcina Hamkały, Marcina Wieczorka, Jacka Gutorowa, Romana Honeta, Jakuba Winiarskiego, Wojciecha Wencla, Jolanty Stefko, Bartosza Muszyńskiego, itd. Ten zestaw nazwisk chyba nie pozostawia żadnych złudzeń co do jakiejś wyimaginowanej spójności generacyjnej. Ale to już zabawa dla buchalterów. Trzeba byłoby też przywołać inne konstatacje, na przykład Tomasza Cieślaka (Nie ma sensu dawać „młodej poezji” jakiejś taryfy ulgowej, udawać, ze jest czymś innym, niż jest w istocie. Wśród wielu słabych tekstów, w ogromnej stercie tomików poetyckich zawsze znaleźć można wartościowe, ciekawe, oryginalne wiersze. Po co zabierać ich autorów na jakąś grupową wycieczkę albo robić zawodnikami jakiejś drużyny, skoro najlepiej radzą sobie w grach indywidualnych? ), albo też przytaknąć Marii Cyranowicz, która nie widzi powodu do histerii w związku z faktem, iż starsi krytycy nie interesują się dokonaniami debiutantów, co zresztą – jak nietrudno zauważyć – znajduje uzupełnienie w fakcie zainteresowania tymi dokonaniami przez rówieśników. Warto wreszcie przypomnieć, za Cezarym Kęderem, odpowiedź na pytanie, dlaczego nie wypromowano żadnego istotnego twórcy? Gdyż przede wszystkim taki musiałby się pojawić, a gdyby się był pojawił, to musiałby się uzbroić w cierpliwość, gdyż promowanie twórcy rozciąga się na długie lata, zaś główne działania promocyjne prowadzone są zawsze gdzie indziej (tzn. nie w tym miejscu, na którym skupia się uwaga publiczności), bodaj czy nie najskuteczniej w ciszy saloników wiecznie starszych państwa.
     Pomijamy tu większość wypowiedzi, która, o dziwo, w sposób rozsądny odnosi się do problemu nadymanego do nierozsądnych granic. Trzeba byłoby sobie zatem jeszcze wyjaśnić, czy tylko naiwność każe w ten sposób postępować animatorom „roczników siedemdziesiątych”. Bo jeśli idzie o kwestię, która od razu ciśnie się na usta, tzn. działania promocyjne, taktyka jest zupełnie chybiona. Dlaczego? Bo powiela chwyty także w tej dziedzinie wypróbowane w latach dziewięćdziesiątych. Co tu dużo mówić: wszak i „poetyka ankiety” do nich należy. Pytanie „co dalej” zostało zadane już dużo wcześniej, a po tym pytaniu, kiedy tu i ówdzie padły jakieś nazwiska-nadzieje, rozważanie, dlaczegóż to krytyka (a przynajmniej duża jej część) nie chce odtrąbić nowego przełomu, wydaje się zajęciem zupełnie jałowym. Wolimy już czytać teksty na łamach młodoliterackich pism, gdzie kolega dostrzega kolegę, co może być w wielu przypadkach interesujące i zależy tylko od talentu i predyspozycji intelektualnych obu, niż koncentrować się na dysputach, które niczego nowego nie wnoszą i za kilka lat zostaną zapomniane. Wystarczy sięgnąć do pism sprzed lat dwudziestu, trzydziestu i przekonać się o tym. Ot, choćby przykład, na który powołuje się Orska w omawianej ankiecie, jest symptomatyczny: „Student”, lata siedemdziesiąte, Pawlak i Piskor kontra „koryfeusze” Nowej Fali. Także i dziś, wartość poznawcza tego rodzaju wystąpień jest żadna, choć podłoże oczywiste: chęć zaistnienia, co samo w sobie nie jest niczym nienormalnym czy wstydliwym; tu idzie o sposoby i koło się zamyka, bo dochodzimy do stwierdzenia najbardziej oczywistego z oczywistych: decyduje olśniewający, świetny, znakomity, czy po prostu intrygujący, „dobrze zrobiony” tekst.
     Także „TEKSTYLIA” (Kraków 2002), opasły tom opracowany przez Piotra Mareckiego, Igora Stokfiszewskiego i Michała Witkowskiego, bazuje na doświadczeniach sprzed paru dobrych lat i stanowi coś w rodzaju połączenia „Parnasu bis” z antologią „Macie swoich poetów”, wzbogaconego o dużą część poświęconą prozie. Skoro tak mało miejsca przeznaczaliśmy (z pewnymi wyjątkami) w tej rubryce omówieniom tekstów z „Ha!artu”, przyjrzyjmy się jeszcze owej antologii, koronnemu dowodowi istnienia „roczników siedemdziesiątych”. Wszak większość tekstów krytycznych tu przedrukowanych (ale i część wierszy i prozy) pochodzi z pism młodo- (i nie tylko) literackich. Nie sposób ich pominąć, jeśli chcemy sięgnąć do samego źródła zamieszania, o którym mowa. Zamieszania, które „Tekstylia” jeszcze potęgują, bowiem we wstępie („Wszyscyśmy z White'a”) autorzy odcinają się od kategorii „pokolenia” (Mówiąc krótko, z socjotechnicznego i krytycznego punktu widzenia nie ma mowy o pokoleniu. Stąd podkreślamy, ze termin „roczniki siedemdziesiąte” najpewniej jest brać w cudzysłów), ba, w innym miejscu wręcz deklarują, że pomysł wyrasta ze sprzeciwu wobec prób „powoływania kolejnego pokolenia literackiego”. Warto tu zastanowić się, w jakiej mierze ów cudzysłów dotyczący roczników siedemdziesiątych jest daleko idącą konsekwencją wcześniejszego mówienia nie o pokoleniu „bruLionu”, ale o tzw. pokoleniu „bruLionu”, czyżby to właśnie ów skrót tzw. uległ rozwinięciu? No dobrze, ale co proponuje się w zamian? Co mieści się w tym cudzysłowie? Na to pytanie odpowiedzi nie znajdujemy. Kończy się jak zawsze – przypominam – „z braku innych sensownych ustaleń”..., itd. Bo zobaczmy: Pozostała kategoria „roczniki siedemdziesiąte”. Nie bardzo wiadomo było, co z nią począć. Z jednej strony za bardzo odsyłała do wspólnoty generacyjnej, by swobodnie się nią posługiwać, z drugiej strony, była na tyle zadomowiona, iż nonsensem byłoby udawać, że nie istnieje. A dlaczegóż to nie można było jej zignorować, chciałoby się zapytać. Wcale nie trzeba udawać, że nie istnieje, wystarczy przestać się nią posługiwać, przynajmniej w wystąpieniach aspirujących do miana „istotnych”. Dlaczego zatem nie czynią tego autorzy antologii? Bo gdyby ograniczyli się do konstatacji, która zresztą pada raz jeden, że idzie po prostu o „najmłodszą polską literaturę”, to zabrakłoby określenia zamykającego obszar zainteresowań. A zatem nie wiadomo byłoby, gdzie się zaczyna i gdzie kończy ta „najmłodsza literatura”, na jakiej zasadzie włącza się w jej obręb pewnych debiutantów, a innych wyklucza, (przynależności do grona towarzyskiego? wspólnoty estetyki? jakichś innych, niejasnych kryteriów?), w jaki sposób obronić się przed posądzeniem o zupełną dowolność. Tyle że i tak nie wiemy (nawet jeśli pozostawimy ten termin), jak wyznaczyć granice. Zaglądamy do „Tekstyliów” i widzimy w słowniku autorów urodzonych pod koniec lat sześćdziesiątych i na początku lat osiemdziesiątych... Wydaje się, że wspomniany cudzysłów jest pusty...
     Nie można przy tym pominąć innego wybiegu, który został tu zastosowany. Powołując się na Haydena White'a, PM, IS i MW odżegnują się od tradycyjnej wersji historii literatury, traktując ją jako fikcję. Rezultat jest taki, że chcąc uniknąć pułapek historycznoliterackiego myślenia wpadają w te pułapki i używają wytrychów, które później figurują w podręcznikach jako świadectwa sensu i klarownej struktury. No dobrze, zostawmy to. Istotna wydaje się deklaracja, która wprowadza pewien nowy element: (...)niniejsza książka nie jest ze wszechmiar zobiektywizowaną prezentacją dokonań formacji, o której tu mowa; nie jest także próbą dostosowania się do krytycznej recepcji twórczości „roczników siedemdziesiątych”, to znaczy, nie mamy zamiaru przedstawienia rzeczy tak, jak postrzegane są przez najbardziej wpływowych krytyków; więcej, tworząc niniejszą książkę nie wierzyliśmy, by istniała wizja formacji, którą to wizje postanowiliśmy zobrazować. Książka, którą oddajemy w ręce czytelników jest fikcyjną opowieścią o literaturze, kreacją dyskursu o „rocznikach siedemdziesiątych”, jest permanentnym przeinaczeniem tzw. rzeczywistości, które za cel stawia sobie przekonanie czytelników o prawdziwości tego, co mówimy. Najpierw są teksty, potem ich interpretacje, te interpretacje rodzą poczucie, że coś do czegoś chyba pasuje, więc robimy tak, by pasowało, opisujemy to. I tak rodzi się narracja nazywana historią literatury (podkr. A.N.) Ciekawe, co by powiedział Krzysztof Masłoń, pokładający nadzieję w najmłodszych autorach, na „permanentne przeinaczenie tzw. rzeczywistości”. Może zbyt nieuważnie czytał ów wstęp? Ciekawe też, co oznacza tu określenie „formacja”, bo jeśli ,,roczniki siedemdziesiąte”, to nie „formacja”, a jeśli formacja, to chcielibyśmy coś więcej wewnątrz „Tekstyliów” przeczytać na temat światopoglądowych czy estetycznych wyznaczników nie-pokoleniowej wspólnoty. No i wreszcie kwestia najistotniejsza, jeśli odrzucimy te wszystkie niekonsekwencje i rozmycia: przekonanie czytelników. Ale o prawdziwości czego? Istnienia „roczników siedemdziesiątych” czy „narracji”? Nie wiem, jak jest z innymi czytelnikami, nas to zupełnie nie przekonuje, bo nie wiemy, co ma przekonywać, nie dostrzegamy tego fikcyjnego choćby modelu. I znów przyjdzie się tłumaczyć, że cały ten wywód nie służy ekspozycji złośliwości czy nieżyczliwości, wręcz przeciwnie. W końcu krakowska publikacja ma swoje zalety: umożliwia nam orientację w zamglonej nieco do tej pory konstelacji nazwisk autorów młodszych o lat dziesięć czy kilkanaście. I wiemy już dzięki niej (zdjęcia!), jak np. wygląda Mariusz Sieniewicz, którego teksty gdzieś czytaliśmy, albo też Michał Witkowski, znany nam – prócz próz i recenzji – jedynie przez pocztę elektroniczną. To nie żart, poza zdjęciami otrzymujemy w miarę rzetelną informację o dotychczasowych dokonaniach tych autorów, miejscach publikacji, książkach, etc., można powiedzieć wręcz, że niektóre hasła są zbyt obszerne w stosunku do czasu funkcjonowania postaci i terminów na scenie literackiej. Nie ma się co oszukiwać, nawet w obrębie dość wąskiego środowiska piszących, wiele inicjatyw, wiele książek umknęło uwadze, szczególnie tych, którzy nie zaliczają się do grona rówieśników postaci obecnych w tomie. Nie mieliśmy do tej pory świadomości kiełkujących tu i ówdzie pomysłów, pism, które, owszem, docierały, ale – osobno – nie stwarzały wrażenia wspomnianej wielości. Dzięki antologii możemy oswoić (bez urazy, taki jest stan faktyczny przy dzisiejszych uwarunkowaniach obiegu literackiego) całą tę „egzotykę”, oczywiście, jeśli ktoś zada sobie tyle trudu, by uważnie przestudiować obszerny tom. Teksty publikowane na łamach „Studium” czy „Ha!artu” stają się przez to jakby mniej anonimowe, wiemy, z kim mamy do czynienia i zaspokajamy ludzką ciekawość. Mało? A jakąż to inną rolę odegrały wspomniane „Parnas bis” i antologia „Macie swoich poetów”?
     Jednakowoż, my też możemy pozwolić sobie na drobne niekonsekwencje i wyjść poza mówienie o perspektywie ogólnej i oczywistościach. W „Tekstyliach” zwróciły naszą uwagę teksty „krytyczno-poetyckie” Igora Stokfiszewskiego, których wymowie można tylko przyklasnąć i przytoczyć je, choćby w wyimkach: I es dostrzega brak schematu konfliktu literackiego przystając tym samym na dogmat kontynuacji w noc różną od poprzedniej choć nie do końca (...); I es odrzuca generacyjne pojmowanie poezji lat dziewięćdziesiątych na rzecz formacyjności estetycznej (...), I es rozumie estetykę poezji lat dziewięćdziesiątych dwuobozowo. Z jednej strony jako wymieranie paradygmatu modernistycznego z jego światopoglądem i estetyką. Z drugiej konstytuowanie się paradygmatu postmodernistycznego z jego światopoglądem i estetyką (...). Tu wreszcie wyłania się w miarę klarowny obraz i wreszcie wiemy, z jaką narracją (i z jaką formacją) mamy do czynienia. Tylko że w takim ujęciu całe przedsięwzięcie jest źle ustawione. Krytycy, poeci, prozaicy, nastawieni przecież niekonfrontacyjnie i niegeneracyjnie powinni się pokusić o zarysowanie obrazu przemian na przestrzeni ostatnich lat kilkunastu, dwudziestu, trzydziestu. Po cóż proklamować zjawiska – wbrew temu, co czytamy we wstępie – których określić się nie da, i jeśli nawet ostateczną instancją miałby być narrator czy narratorzy, to muszą mieć oni – to prawda: subiektywną – wizję opowieści. Taką wizję ma owszem, np. Igor Stokfiszewski, o czym przekonujemy się śledząc ciąg dalszy cytowanego wyżej tekstu: I es wierzy w estetyczne konsekwencje postmodernistycznej paradygmatyczności choć z sercem ściśniętym poszukuje prób wydobycia się poza orbitę nieokreśloności nawet za cenę gorzkiej planety za huśtawkę nastrojów...). Bez względu na to, czy – w konsekwencji – przyjmujemy tezy krytyka o istnieniu jakiegoś „nowego modernizmu” czy „nowej tożsamości”, możemy ze spokojnym sumieniem ujmować taką wypowiedź w niemal pełnej izolacji od zbiorowych wystąpień. Dlaczegóż miałaby ona pojawić się w kontekście „Tekstyliów”? Podobne (w aspekcie quasi – systemowym) wizje mogą mieć inni autorzy antologii i twórcy w niej obecni. W końcu nikt z autorów „Tekstyliów” nie twierdzi, że Stokfiszewski przemawia w imieniu ich wszystkich, a nawet jakiejś konkretnej grupki.
     Nie ma więc powodu, by wymyślać różnego rodzaju wybiegi i koncepcje służące zebraniu tych przecież zupełnie odmiennych pomysłów istnienia w literaturze i pojmowania procesów tu zachodzących. I tu koło znów się zamyka, bo bardziej wiarygodna wydaje się czwarta strona okładki, gdzie slogan: „Prawdziwy bank świeżej, młodej krwi” wskazuje na sedno sprawy (mamy przecież kilka grup krwi i nie każdą można zaserwować potrzebującemu jej pacjentowi). Okazuje się, że nie zawsze dyskusje przynoszą jakieś pożytki, czasem wręcz destruują efektywność poczynań twórczych. To jasne, cały „spór” wywołany jest z jednej strony niecierpliwością debiutantów, z drugiej zaś strony nieustannym podjudzaniem i atmosferą wyczekiwania, także krytycznym „Pora zaistnieć panowie!” Karola Maliszewskiego. Wyzwanie zostało podjęte, ale też przy realizacji tego typu oczekiwań cała para idzie w gwizdek. O, przepraszamy, nie cała, bo poza dyskusjami i „tekstyliami” istnieje całkiem sporo ciekawych poetyckich i prozatorskich zapowiedzi, którym nie są potrzebne wstępne zastrzeżenia i usprawiedliwienia. Dotyczy to zresztą także części deklaracji krytycznych, tych „programowych” i tych starających się opisać najnowsze zjawiska. I tak np. w tekście Roberta Ostaszewskiego (zajmującego się z kolei prozaikami) odnajdujemy taką oto konstatację: Nie wykrystalizowało się pokolenie „ trzydziestolatków” tym bardziej więc nieuzasadnione jest twierdzenie o istnieniu przeciwstawiającego się mu pokolenia dwudziestolatków. Młodzi prozaicy, poza składanymi tu i ówdzie deklaracjami, iż nie chcą pisać tak, jak ich starsi koledzy po piórze, nie przedstawili jak dotąd przekonujących tekstowych dowodów na to, ze rzeczywiście tworzą inną prozę. Teksty młodych bez trudu wpisać można w najwyrazistsze obecnie nurty naszej prozy, rozwijają one jedynie pomysły wykoncypowane dużo wcześniej. Jak dotąd, widoczne jest nieco większe niż w przypadku starszych pisarzy zainteresowanie młodych teraźniejszością i chęć znalezienia nowych ścieżek w obrębie prozy mitograficznej. Innymi słowy: jeśli chodzi o nowe propozycje światopoglądowe czy estetyczne, to na razie nie dzieje się zbyt wiele. Najprawdopodobniej „trzydziestolatkowie” i dwudziestolatkowie ujęci zostaną kiedyś w ramy jednego pokolenia. Ale tę kwestię, jak sądzę, rozstrzygną za jakiś czas historycy literatury.
     Otóż to. Niestety, i za jakiś czas klucz pokoleniowy też będzie funkcjonował. Zagarnie wszystkie dzisiejsze spory i wrzuci do jednego worka wszystkich bohaterów „Parnasów bis” i „Tekstyliów”. Całe szczęście; że historia literatury (w takim czy innym kształcie) jest zbyt różnorodna, by ograniczać się do takiego ujęcia. Pozostaje życzyć nie „rocznikom siedemdziesiątym”, ale po prostu najmłodszym autorom, by nie dali sobie upuścić zbyt wiele świeżej krwi przez wampiryczne schematy życia literackiego, pozorowanych dyskusji i pozornego istnienia w mediach. Najgorsze mają za sobą, miejmy nadzieję, że przelewanie z pustego w próżne nie będzie ciągnęło się latami, aż do momentu, kiedy – jak to zwykle bywa – uruchomione zostaną odruchy likwidatorskie i nic, poza sferą socjologii i ogólnych formułek nie zostanie z niegdysiejszego „pokolenia”. Nie mamy złudzeń co do tego, że zaistnieje podobny wariant albo też przez następne dwa – trzy lata rozwijana będzie retoryka „sporu” i „swoistości”, by zaraz potem znaczna część młodych pisarzy zadeklarowała, że nie ma z tym nic wspólnego. A skoro takich złudzeń nie mamy, czy warto w ogóle zajmować się tematem? Warto, chociażby po to, by wskazać na dziwny splot stanowisk. Bo przecież to belferskie i nudne powtarzanie tez o konieczności zdroworozsądkowego podejścia do problematyki życia literackiego, sprowadza się do pytania wynikającego ze zniecierpliwienia; „czy zawsze musi być tak samo i czy wciąż musimy powtarzać stare błędy”?
     
     No i wypada się jeszcze wytłumaczyć z tej konsekwentnie stosowanej liczby mnogiej: doszliśmy, to jest chciałem powiedzieć, doszedłem do wniosku, że może jednak trzeba sprostać wyzwaniu czasu, i na zbiorowe wystąpienie odpowiedzieć siłą – cóż z tego, że jednako fikcyjnej – zbiorowości. W końcu nie zaszkodzi, na wszelki wypadek, zaznaczyć, że niby jestem jeden, a przecież tak różny, że przecież pochwalić i podszczypać mogę (możemy) w jednym i tym samym tekście, że każdy z nas inny, ale, psiakrew, tworzę jedno pokolenie, formację, rocznik.
     





Przegląd prasy pochodzi z kwartalnika „Kresy” nr 3-4/2002.

wersja do wydrukowania