Nr 35 (46)
z dnia 12 grudnia 2002
powrót do wydania bieżącego
 
  wybrane artykuły       
   

O POŻYTKACH PŁYNĄCYCH Z KRYTYCZNEJ NIEMOCY ALBO TEKST „ROCZNICOWY”
     
   

     Niemal dokładnie trzynaście lat temu szykowałem się do napisania tekstu krytycznoliterackiego, który w pierwszym numerze „Kresów” miał stanowić próbę ogarnięcia sytuacji poezji w wyrazistym kontekście społeczno-politycznym: po słynnych czerwcowych wyborach i powstaniu rządu Mazowieckiego, przed innymi ważnymi wydarzeniami określającymi kształt „nowej” sytuacji, także sytuacji literatury. Cenzura jeszcze trwała w najlepsze, pismo, które miało powstać, funkcjonowało mentalnie jako twór z pogranicza pierwszego, drugiego i trzeciego obiegu. Trudno byłoby wymagać jakiejś szczególnie przenikliwej diagnozy, jednakże – mimo iż wiara w zabobony jest mi obca – kiedy przyglądam się swoim wynurzeniom z perspektywy tych lat trzynastu, to dystans wydaje się dobrodziejstwem i przekleństwem zarazem; jest mi, co tu dużo mówić, wstyd. Wstyd i za metodę polegającą na produkowaniu serii ogólników i wymienianiu nazwisk, i za tytuł, nieco pompatyczny. Całe szczęście, że na końcu zdania „Czy czeka nas nowa duchowa przygoda przełomu?”, pojawił się znak zapytania, bo wątpliwość jest stanem czy uczuciem aktualnym do dzisiaj. I kiedy odczytuję kolejne słowa składające się na owo tytułowe hasło, będące tyleż wątpliwością, co artykulacją pragnienia, by odpowiedź na pytanie weń wpisane brzmiała „tak”, niemal nie widzę pośród nimi takiego, które mogłoby stanowić choćby zaczątek opisania sytuacji teraźniejszej, ani też uwarunkowań tych trzynastu lat, które upłynęły od roku 1989. Zaznaczam, że idzie mi o literaturę samą, a nie dyskusje dotyczące ekonomii, polityki, mechanizmów promocyjnych, nowych instytucji i pism. Owszem, nie da się tego wszystkiego pominąć, także i teraz (cóż, koszula bliższa ciału), zadając sobie, powiedzmy, pytanie o możliwość funkcjonowania pisma literackiego w obliczu finansowej mizerii i zawężającego się ciągle obiegu tego typu publikacji, ale wciąż nie odpowiedzieliśmy sobie przecież na pytania zasadnicze, sygnalizując jedynie tu i ówdzie (chciałem napisać: nieśmiało, ale to nieprawda, biadolenie było donośne), że coś takiego się po połowie łat dziewięćdziesiątych wydarzyło, co uniemożliwiło „swobodny rozwój” literatury, że mamy do czynienia z końcem „decentralizacji”, że festiwal nie mógł trwać wiecznie, że kaca mają ci, co bezkrytycznie wspierali „rewolucję” i ci, co sięgając do języka gazety i idąc na koncesje wobec popularnego obiegu, przyczynili się do jej likwidacji. Ale – być może – nigdy nie nastąpiło to, co uzasadniało te wszystkie głosy, tak jak nigdy nie mieliśmy do czynienia z mitycznym początkiem.
     Neguję tu pierwsze z użytych w tytule tamtego, dawnego tekstu słów: „nowa” (nowy, nowe). Jeśli coś nowego pojawiło się w tym czasie, to przecież były to zjawiska lansujące programową nieoryginalność, albo też, co niekoniecznie jest tym samym, postacie, które nie do końca zdawały sobie sprawę, że sens oddziaływania tego, co skapnie spod ich pióra polega na odświeżeniu „kilku myśli, co nie nowe”, kilku chwytów i figur, co nie nowe. Kontekst też był niezbyt świeży; do takiej świeżości nie może rościć sobie pretensji ani „pokoleniowa” burda, ani „nowoskamandrycki” szum, ani też kilka liczmanów, które miały załatwić cały wysiłek krytyczny i oswoić pozorny chaos. Teraz już właściwie wiemy: jeden podział polega na funkcjonowaniu klasycystów, barbarzyńców i ponowoczesnych (jakkolwiek byśmy się zżymali na to, nie mamy wpływu na klasyfikacje w najlepsze pieniące się w popularnych opracowaniach, ba, w szkolnych podręcznikach czy na internetowych stronach polskich ośrodków kultury za granicą – nie ma na to rady, koniec, kropka); drugi podział, późniejszy, polega na wytypowaniu czterech, pięciu medialnych nazwisk z zaznaczeniem kategorii „i inni” – stanowiącej swoistą „mierzwę” projektowanych w tekstach przemian, sugerującą wszakże większe bogactwo współczesnej literatury, istnienie „ciekawych” a niedocenionych realizacji jakiejś „nowej” świadomości. Czy możemy zatem czuć się nasyceni poznawczo? Co do tego nie mam już żadnych wątpliwości.
     Podobnie w przypadku określenia „duchowa” (duchowy, duchowe). Zdaje się, że wtedy nie miałem na myśli nic innego, niż podróż wewnętrzną w poszukiwaniu takich światów, które po okresie pseudomarksistowskiego rozpasania zagwarantują właśnie oryginalność indywidualnych rozwiązań poetyckich i prozatorskich, wyeksponują bogactwo „wnętrza”, prywatne obsesje, będą odtrutką na polityczne zobowiązania literatury. Niestety, „duchowość” została skojarzona z „duszą” i po raz kolejny zmuszeni byliśmy odkrywać to, co zostało odkryte na przełomie XIX i XX wieku, a nieobce każdemu dziecku rozróżnienie między duszą i logosem poszło w odstawkę, przytłoczone tymi wszystkimi mniej i bardziej sfrustrowanymi „ja”, mniej i bardziej kabotyńskimi „ja” – i wiele jeszcze mniej i bardziej trafnych (trefnych) epitetów można by tu przytoczyć. Słowo „duchowy” na milę dziś pachnie w związku tym anachronizmem, zastąpione zostało słowem „autopromocyjny” i na zmianę tego stanu rzeczy też nie ma sposobu. Tak czy owak, skojarzenie „nowa” i „duchowa” niebezpiecznie zmierzało (zmierza) w stronę tautologii.
     O „przełomie” nawet nie ma sensu pisać, zbyt wiele poświęcono mu uwagi, ale rezultat wydaje się mniej niż skromny: komfort psychiczny (spokój duszy) tych, którzy bez wyrazistej cezury nie mogą spać, i których nawet „mniej więcej” nie zadowala. Wszystkie oczekiwania po kilku latach stały się narzędziami redukcji (nawet nie tworzenia trwałej hierarchii) i zostało właściwie tylko jedno słówko budzące nadzieję: „przygoda”. Sprawa o tyle jest prosta, że przygody okiełznać się nie da i że indywidualne „awanturnictwo” śledzić możemy niezależnie od tych wszystkich uwarunkowań, o których mowa wyżej (i nie tylko), choć i tu napotykamy na niemałe przeszkody. Co jednak w niczym nie umniejsza faktu, że – choćby peryferyjne – perypetie pisarzy odizolowanych (dzięki nim) od „głównych nurtów”, będą pojawiać się zawsze gdzieś na dalekim horyzoncie. Jest jednak po drodze coś, co nazywamy horyzontem pozornym i to jest dziś najdalsze pole widzenia krytyki. Z wolna staje się ono także najszerszym polem widzenia tych, co jeszcze sięgają do niskonakładowych publikacji poetyckich i prozatorskich.
     Dlaczego przywołuję tu stary tekst i to tekst, wobec którego czuję dziś wyraźną niechęć (choć inne pytania wówczas w nim postawione mogą wydawać się „aktualne” czy też „pożyteczne”)? Otóż dlatego, że mógłby on być przykładem klęski pewnego sposobu pisania o literaturze i projektowania jej kształtu. Klęski, która już wówczas rysowała się nieśmiało, a o ile autor tych słów może czuć się po części usprawiedliwiony, to jednocześnie nie pojmuje, jak teraz, na początku nowego wieku, można wciąż kontynuować ten wzorzec artykulacji krytycznych tez: opierający się na jakichś całościowych zarysach, ilustrowany wyrywkowymi przykładami (w końcu pominięcie, choćby dwudziestu poetów albo stu wierszy zawsze będzie znaczące, jak będzie znaczące zacytowanie jednego poety albo trzech wierszy), zamykający żywy obraz powstających książek w obrębie kilku tendencji i haseł. Sięgający do dyskusji, które właściwie pozorują istnienie życia literackiego, do tez miałkich jak piach sypiący się przez dłonie. Jakoś szybko zwietrzały te spory z lat dziewięćdziesiątych, a nowych nie ma i jeszcze przez jakiś czas nie będzie, jak mniemam. Dlaczego? Bowiem nie tylko odrzucany przeze mnie, a praktykowany zadziwiająco długo styl krytyczny jest nie do zaakceptowania. Tak pisać się nie da, ale nie da się pisać również inaczej. Śmiem twierdzić, że pisać krytycznie prawie w ogóle się nie da.
     Skąd ta pozornie radykalna teza? Nie wynika z żadnego specjalnego źródła, ani z intelektualnej przenikliwości. Dzisiejszy układ w zajmującej nas dziedzinie żadnej specjalnej przenikliwości od nas nie wymaga, nie wymaga wytaczania armat na wróble, nie wymaga nowatorskich metodologii ani finezyjnego, „nowego języka”; wymaga natomiast podstawowej orientacji w zasklepionych już nieźle wzajemnych relacjach pomiędzy autorami czy grupami autorów poklasyfikowanymi i zaliczonymi do prądów, kierunków, szkół. Do tego jeszcze ważna jest orientacja w konfiguracjach towarzyskich, gdzie czasem dochodzi do drobnych przesunięć. Jako że niemal każdy, krytyk (są tu – oczywiście – pewne wyjątki) jest poetą, prozaikiem, a jeśli nie jest nim, to ma takie ambicje lub lada dzień nim zostanie, nie sposób ustrzec się posądzeń o interesowność. Tym samym wchodzimy w czas podejrzeń, gdy żadna z diagnoz stawianych literaturze nie brzmi wiarygodnie. Przykłady? Jest ich mnóstwo i same w sobie mogłyby się składać na oddzielny wywód. Ale też (gdy uzbiera się tego odpowiednio wiele) ich masa krytyczna zaczyna obracać każde poważne” wystąpienie w pusty śmiech. Nie da się więc napisać, że nie ma wśród najmłodszych autorów wyrazistych, osobnych indywidualności, bo szybko pojawi się riposta w postaci posądzenia o petryfikowanie zastanych układów i pokoleniowe tłamszenie debiutantów przez jako tako umoszczonych przedstawicieli średniej i starszej generacji. Nie da się napisać o wpadkach uznanych autorów bez posądzenia o jałowe „wichrzycielstwo” i chęć nagłośnienia własnej osoby. Nie da się napisać dobrze o dobrych wierszach kolegi bez wzbudzenia natychmiastowych podejrzeń o kumoterstwo. Nie da się napisać o sekciarstwie „niszowych” grup i braku otwarcia na wszystko, co pachnie jakimkolwiek odstępstwem, bez posądzenia o to, że coś nie gra w życiu towarzyskim autora tej wypowiedzi. Nie da się napisać o „medialnych” uwarunkowaniach kształtu prozy pana czy pani X, bo powiedzą, żeś zazdrosny o sukcesy. Nie da się napisać o głupocie niektórych tekstów publikowanych w wysokonakładowej prasie, bo – podobnie jak w poprzednim przypadku – można być postrzeganym jako niespełniona gwiazda gazet i telewizji. Nie można zająknąć się słowem o postmodernizmie, ponowoczesności, etc., bo z punktu uznany zostaniesz za agenta chaosu, „FA-artu” i wszystkich nieczystych sil epatujących dziwactwami. Nie można niczego „ubrać” w kategorie historycznoliterackie, bo powiedzą, żeś na służbie badaczy uniwersyteckich, co to ani trochę nie czują prawdziwej literatury. Nie wypada zająknąć się o „metafizyce”, bo wtedy nie zostaje nic innego niż pobierać dożywotnią rentę u Mariana Stali. I tak dalej, i tak dalej, katalog ten można ciągnąć jeszcze długo, co niewiele zmienia, bo sedno sprawy polega na tym, że toniemy w powodzi zastrzeżeń, animozji, urazów. O chlubnych wyjątkach, jak zaznaczyłem wcześniej, nie piszę; zawsze znajdzie się jakieś dziwadło, wobec którego tych zastrzeżeń jest podejrzanie mało (ale właśnie: podejrzanie).
     Co więc należałoby uczynić, żeby móc w ogóle pisać? Nie jest to łatwe w dobie, kiedy na najważniejsze wydarzenie literackie dziesięciolecia zaczyna być kreowane powolne ściąganie do Krakowa obecnych i przyszłych noblistów, tudzież wszystkich innych uznanych i uhonorowanych osobistości polskiej poezji (taki stan rzeczy rysował się na przykład na początku lata 2002 roku w różnych gazetach). Ani się obejrzymy, a do rangi światowych hitów urosną międzynarodowe turnieje poetyckie organizowane w Krakowie przez jury złożone z samych honorowych obywateli miasta (życie w takim mieście stanie się trudne dla mało czołobitnych debiutantów, ale to już nie moje zmartwienie). Nie jest to łatwe, kiedy – na przeciwnym biegunie – gest odrzucenia i lamentowania święci tryumfy. Jest kilka ścieżek; niektóre z nich wyglądają na zupełnie niemożliwe, inne skażone są utopijnym idealizmem, niektóre może dają jakąś nadzieję dyskursu o literaturze. Można wszakże przestać pisać: ten najdalej idący wariant odrzucamy jednak wiedząc o nieuleczalnej chorobie pióra. Można przestać podpisywać teksty własnym (a lepiej jeszcze: jakimkolwiek) nazwiskiem. Sęk w tym, że większość z nich i tak da się rozpoznać, w obecnym stanie rzeczy demaskacja jest nieuchronna. Można wszak czekać na pojawienie się zupełnie nowych graczy na krytycznej scenie, choć konia z rzędem temu, kto -jako, dajmy na to, dwudziesto- czy dwudziestoparoletni krytyk – nie zacznie od rozpatrywania szans swojego pokolenia na rychłe opanowanie sceny literackiej. Można, i to jedyna chyba sensowna szansa, próbować przyspieszyć wspomniany przeze mnie proces przeistaczania się krytyków w literatów sensu stricto, wchłaniania krytyki przez literaturę, przez pismo. I bezwstydnego (w przeciwieństwie do dzisiejszego stwarzania pozorów) manifestowania tej zbieżności. Będziemy mieli wtedy do czynienia z sytuacją (skoro obiektywizm nie jest możliwy a jego namiastki zdominowane przez wyliczone i nie wyliczone zastrzeżenia), w której tekst ustrzeże się przed epitetem „krytyczny”, a co najważniejsze i pierwszorzędne, będziemy mogli zrezygnować z publicystyki, której pewnie wszyscy mamy serdecznie dość (ba, pewnie to nazbyt optymistyczne założenie). Każde wystąpienie zaczniemy traktować albo w kategoriach programowych (co pewnie ułatwi znacznie sprawę przyszłym historykom literatury) albo też w kategoriach realizacji pasji czytania, kiedy każdy autor jawi się jako prawdziwy amicus libri czy też filolog bez krytycznego zacięcia skupiony na meandrach tekstu, skupiony na bogactwie sensów nie poddanych ideologicznej presji (także tej wynikającej z doktryny estetycznej). Jeśli zaś będziemy mieli do czynienia z jakimś starciem, to nie tyle będzie ono wynikało z prywatnych zawiści, co na przykład z nieakceptacji metafory „podmiejski pociąg pędził przez willowe pustynie jak sztylet, który spragniony jest tylko serca”. Co więcej, w przypadku, kiedy dialog toczył się będzie wyłącznie pomiędzy pisarzami, mamy gwarancję, że ten, kto przezwyciężył egoizm nakazujący mu skupiać się tylko na własnej twórczości, zabiera glos w kwestiach naprawdę istotnych, zauroczony zdaniowymi sekwencjami i retorycznymi figurami, wykładający, na czym polega kontrowersyjność tekstu, czy też szukający wskazówek dla własnych obsesji pisarskich. A zatem, w innym ujęciu, pisać się da, pod warunkiem, że uczynimy z krytyki zupełnie inny obszar refleksji niż ten, z którym mieliśmy do czynienia w ostatnich latach.
     No dobrze, o co właściwie mi idzie i do czego zmierzam? Do czego właściwie potrzebna jest mi ta wizja literatury bez krytyki literackiej? Z góry uprzedzam wszelkich tropicieli malkontenctwa: nie piszę tego, by sobie ponarzekać. Co prawda, z krytyką najlepiej nie jest, ale to nie należy do zmartwień osoby, która – zgodnie z powyższymi dyrektywami – napisze od czasu do czasu (być może nauczona doświadczeniami rzekomej „nowej duchowej przygody przełomu”) kilka słów o czymś, co jej się spodoba albo o tym, co ją bulwersuje w tekście nie zawsze autorstwa kogoś z pierwszych stron gazet. Być może jest coś na rzeczy, i istnienie krytyki literackiej w dzisiejszym czasie, w Polsce, można uważać za niekonieczne, bez względu na to, czy tezę tę stawiamy sobie na serio czy też żartujemy. (Jeśli nawet nostalgicznie założymy, że zdolna jest ona coś hierarchizować i porządkować, to rolę tę może przecież odgrywać swobodna płaszczyzna wymiany myśli w języku twórczości oryginalnej). Bardziej interesuje mnie możliwość stworzenia miejsca, do którego interesowna krytyka literacka nie będzie miała przystępu. Nędza dzisiejszych diagnoz budzi bowiem nadzieję na… solidne funkcjonowanie pism literackich (jeśli oczywiście pominiemy, co zawsze przychodzi z trudem, wspomnianą sytuację ekonomiczną).
     Trudno wszakże rozpisywać się też o współredagowanym przez siebie piśmie, choćby miało i to miejsce przy okazji 50. numeru. Kiedy jednak spoglądam na szkice pomieszczane w „Kresach” na przestrzeni trzynastu lat, odzyskuję dobry humor przygaszony nieco lekturą własnego tekstu z numeru l. Bo choć składał się on z wielu wzniosłych (Kant i Lyotard nie mają tu nic do rzeczy) ogólników i banałów, to przecież zakładał bezinteresowność wystąpienia w obronie literatury równie bezinteresownej. W końcu sam pomysł pisma ufundowany był na takim właśnie założeniu i, na całe szczęście, chyba nigdy nie udało się od tego odejść. Jakieś podsumowanie nam się należy, co nie oznacza, że sam zamierzam wystawiać cenzurkę przedsięwzięciu, w którym biorę udział, ani manifestować specyficznego samozadowolenia wynikającego z faktu trwania pisma. Kto wie, być może jest to raczej rodzaj mowy pogrzebowej związanej z sytuacją nie tylko „Kresów”, ale całego rynku pism literackich w Polsce. Ze nie tak miało być, wszyscy wiemy, ale mało kto kwapi się do rachunku sumienia związanego z własną polityką redakcyjną zakładającą najczęściej, że najważniejsze są igrzyska, przykładającą zatem ręki do uwiądu krytyki literackiej. Bo w tych igrzyskach zagubiło się to, co najistotniejsze: styl uważnej lektury i rzetelność namysłu zamiast pogoni za hasłem i „wydarzeniem”. „Kresy” też miały pewne grzeszki z tym związane, ale lekkie – bo wynikające zapewne z niepełnej świadomości konsekwencji czynu. Myślę o dyskusjach i ankietach, których część przyjmowana była z mieszanymi uczuciami, ale – z drugiej strony -jak utrzymać stan bezinteresowności nie konfrontując ze sobą sprzecznych poglądów (a w końcu mnogość stanowisk obligowała do tego). Zawsze przy takiej okazji padnie jakaś inwektywa, ale cóż… przecież kontekst ankiety wyklucza quasi – cenzorskie ingerencje. W końcu inicjatywy te zmierzały w kierunku podobnym co pytanie o perspektywy literatury, tak niefortunnie postawione przeze mnie w pierwszym numerze. Niestety, redaktorzy pisma nie zawsze pamiętali, że krytyka tego rodzaju ma bardzo niebezpieczne skłonności do przeradzania się w publicystykę. Dziecięca choroba demokracji, która gubi, i czasem gubi na amen. Ale istniała i nadal istnieje cała reszta: eseistyka, przekłady, twórczość oryginalna dobierana bez doktrynerskich założeń. Istnieje przestrzeń rozmowy, otwarcia się na różne języki i style. Ta różnorodność ograniczana była zawsze przez prywatne gusta i elementarne reguły ale to już jest rzecz nieunikniona. To znacznie ważniejsze narzędzie selekcji niż dyskurs ulegający naciskom zewnętrznych, pozaliterackich czy towarzyskich uwarunkowań. Ten i ów się obraził, ale to dobrze, bo zawsze obrażał się będzie ten, kto traktuje miejsce wymiany myśli w kategoriach wspomnianego: nie da się napisać, bo… Co więcej, będzie chciał, by nie dało się napisać… Bo zawsze szło o pokazanie nie publicystów (zresztą nie tylko krytyków, są wszak poeci i powieściopisarze – publicyści), ale krytyków, wychodzących poza doraźne pojedynki, zmierzających w stronę literatury, czyli zarówno w stronę tekstu jak i własnej literackiej profesji.
     Różnica pomiędzy „wtedy” a „dziś” polega na tym, że niezbyt powszechna była wówczas świadomość krytycznej niemocy, teraz zaś tę niemoc można – jak się zdaje – dobrze wykorzystać. Dlatego nie samokrytyka jest najistotniejsza ani samozadowolenie, ani narzekanie. Paradoks polega na tym, że im świadomość stanu rzeczy większa, tym mniej sil, by wyciągnąć wnioski z tego stanu i tym większe zagrożenia nie związane z koncepcjami i pomysłami. A i bezinteresowność coraz trudniej jest w praktyce realizować. Nie ma jednak innej odpowiedzi na niemoc jak… niemoc własna, ale inna, wynikająca z rezygnacji z kampanii publicystycznych. To jedyna szansa dla pism, dla wszystkich miejsc tworzących przestrzeń rozmowy, dyskusji nie uwikłanej w założone niechęci i odrzucenia. Szlachetność, niestety, staje się wyjściem z impasu. Dość specyficzna szlachetność, z surową ręką, twardą ręką eliminującą wszelką powierzchowność i wolną ręką dla wszystkich sięgających poza pozorny horyzont.
     Żadnej przy tym „recepty” na kolejne dziesięciolecie czy dziesięciolecia: w końcu nie należy robić nic, ponad to, co robiło się do tej pory, o ile ma się w miarę czyste sumienie i w związku z ogólnikowymi tezami – pytaniami, i w związku z różnymi fałszywymi ograniczeniami: kontynuować pisarską robotę (w „poetyckim”, „prozatorskim”, „krytycznym”, „redaktorskim” – nie ma to znaczenia – wymiarze). Akt pisania jest całością i jeśli miałbym szukać jakichś korzeni tej postawy w sobie i w „Kresach” sprzed lat, muszę raz jeszcze wrócić do „nieudanego” przecież tekstu napisanego przed trzynastu laty:
     to, co się ostało, wiąże się nie tylko z „przygodą”, cennym dobrem w literaturze, na które trzeba chuchać i dmuchać, ale także z rzetelnością, o którą kiedyś apelowałem powołując się na Czechowicza, nie podejrzewając nawet jak bardzo będzie ona potrzebna, także poza „poezją”. Rzetelność nadal nas wszystkich obowiązuje, choć pojawiają się glosy, że należy odłożyć ją do lamusa, a i praktyka codzienności na to wskazuje. Każda rzetelność. Czyżby postawa taka miała wykluczać się z „przygodą”? Wątpię. I na tej wątpliwości – jak myślę – wolno budować (razem) sensy uprawiania literatury i dyskusji o literaturze.
     





Artykuł pochodzi z kwartalnika „Kresy” nr 2 (50) 2002.

wersja do wydrukowania