Nr 33 (44)
z dnia 22 listopada 2002
powrót do wydania bieżącego
 
  wybrane artykuły       
   

DLACZEGO CZAROWNICA LATA?
     
   

     Wiedźmy kojarzą nam się ze wstrętnymi staruchami, które warzą w kotle podejrzane mikstury, latają na miotle i rzucają uroki. Wkładamy te historie między bajki, oczywiście. Jeśli jesteśmy feministkami, wiemy, że wiedźma to ta, która wie. Ale w powszechnej świadomości czarownica funkcjonuje jako diabelskie nasienie, przeciwieństwo cnotliwej i posłusznej Marii. Z jednej strony mamy więc Ewę i Marię -z drugiej zbuntowaną Lilith; z jednej pobożną i cnotliwą niewiastę - z drugiej wyuzdaną i nieposłuszną kobietę, czarownicę. Znacznie bardziej interesująca jest oczywiście ta druga.
     Czarownica ucieleśniała wszystko to, czego brakuje Marii: była poganką, kobietą zmysłową i złą. Kiedy pobożna białogłowa dreptała do kościoła na modły, czarownica odsypiała nocne sabaty, orgie z diabłem i szaleńcze loty na miotle. Fantazje na temat tego, co wyczyniają czarownice po nocach, niekoniecznie muszą pochodzić z czasów średniowiecza, które jest dla nas synonimem zacofania, zabobonu i ciemnogrodu, lecz z czasów jeszcze wcześniejszych, przedchrześcijańskich. Czarownice zachowywały się przecież tak, jak fachowe szamanki - kontaktowały się ze światem demonów, przebywały w sferach niedostępnych zwykłym śmiertelnikom. Podobnie jak szamanki w celu wejścia w stan transu posługiwały się substancjami psychoaktywnymi, zarówno roślinnymi, jak i zwierzęcymi. W lasach i na łąkach zbierały odpowiednie rośliny, dodawały do nich zwierzęcego tłuszczu, trochę kociego mózgu i krwi nietoperza (jak wieść niesie) i sporządzały z tego maści, dzięki którym mogły dosiąść miotły i wylecieć przez komin na sabat z udziałem diabła.
     
     Recepta na odlotową maść
     Bierzemy zebrane przy pełni księżyca rośliny psiankowate (lulka i wilczą jagodę - niemiecka nazwa psiankowatych brzmi o wiele bardziej poetycko: dzieci nocnego cienia), marynujemy je w świńskim lub w gęsim tłuszczu. Dodajemy do nich inne trujące rośliny, na przykład bielunia dziędzierzawę, doprawiamy psychoaktywnym śluzem z ropuchy, marynowaną w alkoholu salamandrą, kawałkami węża i jeża, a na koniec mieszamy z ludzką krwią. Powstałą w ten sposób substancją nacieramy całe ciało, a szczególnie miejsca, w których skóra jest najdelikatniejsza. Następnie dosiadamy miotły, kaczki, świni lub kota i fruniemy, dokąd tylko chcemy.
     Nie trzeba było badań współczesnych naukowców, żeby udowodnić, że w rzeczywistości żadne wyloty przez komin ani powietrzne rejsy nad Łysą Górą nie odbywały się (niestety?) w rzeczywistości, a były jedynie wizjami ludzi, którzy umiejętnie posługiwali się psychoaktywną florą i fauną. Wiedzieli, że skóra salamandry i ropuchy ma właściwości halucynogenne, podobnie jak bardzo wiele roślin, których nasiona, kwiaty czy liście w większych dawkach są śmiertelnie trujące. Sztuka polega(ła) na tym, żeby „zarzucić” dawkę powodującą halucynacje, wizje i niezwykłe przeżycia duchowe.
     Już w 1436 roku hiszpański teolog biskup Alfonso Tbstado ogłosił, że sabaty czarownic i ich spółkowanie z diabłem istnieją tylko w wyobraźni osób, które stosują czarow-skie maści. Kilkadziesiąt lat później lekarz hiszpańskiego króla przeprowadził eksperyment, który miał udowodnić, że palone na stosie czarownice w rzeczywistości są ofiarami czegoś w rodzaju choroby psychicznej. Był jednak na tyle ostrożny, że eksperyment przeprowadził nie na sobie, lecz na żonie kata. W roku 1692 jeden z badaczy czarowskich maści opublikował opis innego eksperymentu z odlotowymi substancjami: „Usłyszałem od mego mistrza następującą opowieść: pewien zakonnik spotkał we wsi kobietę, która do tego stopnia była pozbawiona rozumu, że wierzyła, iż w nocy latała w przestworzach z Dianą (pogańską boginią) oraz z innymi kobietami. Gdy w rozsądnej rozmowie usiłował wyperswadować jej tę herezję, upierała się przy swojej opowieści. Wtedy zakonnik poprosił ją: »Pozwól mi, pani, towarzyszyć ci, gdy najbliższej nocy wyruszysz w swą podróż.« Odpowiedziała mu: »Zgadzam się. W otoczeniu wiarygodnych świadków ujrzysz, skoro taka twoja wola, jak odlatuję.« Gdy nadszedł czas, zakonnik pojawił się w domostwie fanatyczki wraz z godnymi zaufania świadkami, aby przekonać się o jej szaleństwie. Kobieta owa postawiła na stołek duże naczynie, którego używała do zagniatania ciasta, weszła do niego i usiadła. Potem wypowiedziała czarowskie zaklęcia i natarła się maścią. Odchyliła głowę do tyłu i natychmiast zasnęła. Za sprawą diabła śniła o bogini Wenus i o innych zabobonach, i to tak intensywnie, że krzyczała przez sen i rzucała się jak dzika; trzęsła wanną, w której siedziała i wraz z nią spadła ze stołka, raniąc się mocno w głowę. Gdy obudziła się na podłodze, mnich zawołał: »I gdzieś teraz jest, na litość boską? Nie byłaś, pani, u Diany i nie opuściłaś tej wanny, co mogą potwierdzić obecni tu świadkowie!« Dzięki temu przestała wierzyć w swej duszy w te wstrętne rzeczy.” Niestety, racjonalni zakonnicy nie mieli na tyle rozsądku czy siły przebicia, żeby rozpowszechnić wyniki swoich eksperymentów i położyć kres paleniu ludzi za czarostwo.
     Dowodu na to, że latanie na miotle i udział w seksualnych orgiach z diabłem to tylko jedno z następstw zażycia psychoaktywnej substancji, dostarczył także w czasach nowożytnych eksperyment niemieckiego profesora etnologii z uniwersytetu w Getyndze, Willa-Ericha Peukerta. Profesor Peukert sporządził miksturę z belladonny, lulka i datury i razem z kilkoma kolegami wtarł sobie tę maść w czoło oraz w skórę pod pachami. Następnie etnolodzy spali przez całą dobę, a po obudzeniu opisywali sny, w których widzieli przerażające maski. Mieli we śnie wrażenie, że lecą z olbrzymią prędkością w powietrzu. Co chwila spadali gwałtownie w dół, po czym znowu startowali i pędzili na przestrzeni wielu kilometrów, unosząc się nad ziemią. Pod koniec halucynacji zdawało im się, że biorą udział w orgii seksualnej. Tak więc zostało potwierdzone - o ile można tu cokolwiek potwierdzić i udowodnić z całkowitą pewnością - że halucynacje związane z lataniem bez użycia maszyn czy nawet skrzydeł to rezultat zażycia psychoaktywnych, halucynogennych maści, mikstur, substancji itp.
     Nie wszystkie eksperymenty z czarowskimi maściami kończyły się dobrze. Pierwszy badacz tych mikstur, Carl Kiesewetter, zmarł po eksperymentalnym zażyciu sporządzonej przez siebie mieszanki różnych psychoaktywnych substancji. Halucynogenów roślinnych i zwierzęcych używa się na świecie już od około dwóch tysięcy lat. Kościół zdegradował je do rangi czarcich sztuczek, karząc za ich użycie śmiercią i nie dbając o to, że stosowane w odpowiednich dawkach (najczęściej bardzo niewielkich, liczonych w miligramach) działają leczniczo, uspokajająco, usypiająco, łagodzą ból itp.
     
     Święte grzyby
     Antropologia kultury zna świetnie takie rodzaje ekstazy jak przeobrażanie się w zwierzę czy wędrówki duszy przez różne poziomy światów. Metody te stosowane były w wielu kulturach: żeby wprowadzić się w trans i móc kontaktować się z duchami przodków szamani syberyjscy jedli suszone czerwone muchomory, Indianie znad Amazonki palili szczególny tytoń, a Wikingowie i Celtowie oraz Indianie z terenów dzisiejszego Meksyku spożywali święte grzyby. Dodawano ich kiedyś do warzonego piwa, aby zintensyfikować jego działanie: do dziś przypomina o tym nazwa znanego piwa Pilsner (Pilz to po niemiecku grzyb). Grzyby traktowano jak święte, bo za ich pośrednictwem można było zbliżyć się do sfery sacrum, a także uzdrawiać chorych.
     Znaną uzdrowicielką meksykańską była szamanka Maria Sabina z plemienia Mazateków, która zmarła w 1985 roku mając 90 albo 97 lat. Pochodziła z rodziny szamanów, którzy leczyli zażywając najpierw święte grzyby, a potem przekazując chorym ich posłannictwo. Byli to szamani teonancacatl - ciała wszelkich bogów, a więc grzyba. Kult grzybów zawierających psychoaktywną psylocybinę trwał przez wiele stuleci, dopóki nie zabronili go w XVI wieku hiszpańscy konkwistadorzy. Maria Sabina już jako ośmioletnia dziewczynka została kapłanką świętego grzyba i pomagała ludziom prowadząc „prorocze rytuały”, w trakcie których po zjedzeniu grzybów przenosiła się do świata, w którym „istniała tylko prawda”. Na Zachodzie stała się słynna w roku 1957, gdy zaprosiła do obserwacji swego rytuału, velady, naukowców spoza kręgu swojej kultury. Wydarzenie to opisało czasopismo „Life”, a do Marii Sabiny zaczęli pielgrzymować z całego świata hipisi, psychopodróżnicy, poszukiwacze prawdy i psychodelicznych przeżyć, między innymi John Lennon, Mick Jagger i Bob Dylan. Wielu Indian z jej rodzinnej wioski w stanie Oaxaca wzięło jej za złe to, że zdradziła białym tajemnicę boskich grzybów; spalili jej dom, a ją samą wygnali. Jednak Maria Sabina uważała, że zapoznanie białych ludzi z tajemnicą grzybowej psychodelii było dobre i potrzebne. Dzisiaj na ulicach meksykańskich miast można kupić koszulki z podobizną legendarnej szamanki, sprzedawane obok koszulek z twarzą Che Guevary i Chrystusa.
     Jak to możliwe, że Maria Sabina komunikowała się z boskimi grzybami i słyszała, co do niej mówią, a potem dzięki tej wiedzy uzdrawiała chorych ludzi?
     
     Boskie głosy
     Autor książki o halucynogenach i szamanizmie, Henry Munn, pisze, że po zjedzeniu magicznych grzybów umysł ludzki uwrażliwia się na odgłosy i dźwięki. Powoduje to psylocybina, psychoaktywny składnik grzybów, zarówno meksykańskich, jak i naszej europejskiej łysiczki lancetowatej (psilocybe semifanceata). „Munn uważa, że psylocybina pobudza centra werbalizacji i mowy w mózgu. Podkreśla, że Indianie słyszą, co grzyby do nich mówią. Nie jest to zwyczajne słyszenie głosów, lecz są to ukierunkowane wypowiedzi skierowane do podmiotu. W swego rodzaju ekstatycznym języku szamani przekazują usłyszaną treść. Indianie z Oaxaca wierzą, że to Bóg dał im te święte grzyby jako nie umiejącym czytać, aby mogli słyszeć przy pomocy grzybów boskie słowa.” - pisze Robert Palusiński w skonfiskowanej po publikacji książce Narkotyki - przewodnik. I dalej: „Szaman w obrzędzie łączenia się z boskimi siłami za pomocą grzybów jest wyłącznie instrumentem przekazującym treść posłania płynącego od uświęconych roślin, jego inspirowana psylocybina, zmultiplikowana zdolność wypowiedzi, przemawianie (śpiew) nieraz dwoma, a nawet (Lamowie w Mongolii) trzema głosami naraz, jest wyłącznie przekazem świętych, pradawnych treści.”
     Maria Sabina jest dzisiaj uważana za Mądrą Kobietę. Do swoich podróży w inne światy używała w gruncie rzeczy tych samych danych ludziom przez naturę środków, którymi posługiwały się średniowieczne europejskie czarownice. Te ostatnie miały jednak pecha, bo żyły w czasach, gdy pobożni, a jednak racjonalni zakonnicy i królewscy lekarze oddawali się sporadycznie interesującym doświadczeniom na ich umysłach, ale nie przychodziło im do głowy, aby zahamować machinę Inkwizycji. Czarownice korzystały z pomocy natury do osiągnięcia czegoś, co nazywamy dziś poszerzoną świadomością lub dezintegracją pozytywną. Zarówno wtedy jak i teraz zachowania takie są zabronione. Inny jest tylko zestaw kar i uzasadnienie zakazu.
     





Tekst pochodzi z pisma „Zadra” nr 3 (12) 2002.

wersja do wydrukowania