Nr 29 (40)
z dnia 12 października 2002
powrót do wydania bieżącego
 
  wybrane artykuły       
   

PAKIET
     
   

     Wąski rynek książki, a właściwie zastąpienie rynkiem wszystkiego, co kojarzyło się kiedyś z książką – a więc powolności, lektury, smakoszostwa, dyskusji, biblioteki, witryny „Naszej Księgarni” – ma taki między innymi skutek, że publikacja najpierw musi mieć przyczynę. Z logicznego punktu widzenia trudno zgłaszać protest, a i postmodernistyczne teorie mogą okazać się w tej sprawie poręczne, bo niewątpliwie mieszają się oryginały i kopie: wspomniana przyczyna i skutek dotyczą pragmatycznego aspektu sztuki, której epistemologiczny wymiar ma się za to tak, że wszystko jedno.
     Co mam na myśli? Czy to też nie wszystko jedno? Krytyka jest demonstracją (mniejsza o to, czego), a czasem nawet demonstrancją. Prawda o mojej irytacji jest zaś tym razem czysto biograficzna. Jako osoba często podróżująca pociągiem lubię kupować na dworcach tygodniki i książki. Jako historyczka literatury znam dzieje książki podróżnej, publikowanej w tanich zeszytach, bawiącej przez kilka godzin „lektury jednokrotnej”. Dziś ceny odwodzą od wyrzucania kartek za okno – podziwiam gest facetów w garniturach, zostawiających nonszalancko ledwie napoczętą „Politykę” na siedzeniu wagonu I klasy (no, no!!!!) – a więc jak już coś kupię, wymęczę po drodze, przywiozę, położę obok komputera, to i wypowiedzieć się na piśmie warto. Pamięć zawodna, nienapisane równa się zapomniane; zapłacone powinno być wykorzystane. Rzecz jest zresztą, prawdopodobnie, pomyślana jeszcze trochę inaczej, nie sądzę żeby ktoś brał pod uwagę sklerozę jako czynnik stabilizujący Sytuację Kultury w Naszym Kraju. Więc raczej jest tak: człowiek mieszkający w stolicy, a więc tym bardziej krytyk mieszkający w stolicy (naturalne środowisko występowania tego gatunku) po osiągnięciu stacji docelowej udaje się do kina, gdzie ma okazję obejrzeć przeczytaną właśnie fabułę. Słowem, nie ma książki bez lepszego powodu. Jednym z najlepszych jest równoległość z czymś bardziej interesującym, czyli z filmem. Taki pakiet, przy czym kolejność konsumpcji nie jest najważniejsza. Najważniejszy jest pretekst do dyskusji redakcyjnej, w której warto mówić dużo, powołując się na siebie nawzajem.
     Nie byłoby w tym nic zaskakującego, nie byłby to także interesujący temat, bo przecież każdy student polonistyki zetknął się z teorią przekładu intersemiotycznego, a każdy uczeń liceum z problemem adaptacji arcydzieła literatury. Niepokoi natomiast natężenie zjawiska, wskazujące na to, iż poza pakietem rynkowym powieść straciła rację bytu, bo – prawdopodobnie – nie znajdzie nabywców. Ta zasada rychło się samozdestruuje, ponieważ nikt nie będzie chciał czytać tego, co twórcy filmowi dla niego poprawili, co przetłumaczyli na język pięknego obrazu, co odpodobnili od czyjegokolwiek życia czasem prześwitującego przez literaturę. Jedynym miejscem, gdzie warto będzie utrzymać punkty sprzedaży książki, pozostanie stacja PKP. Tam, pomiędzy dostępem do multipleksu multikina, zawieszeni i unieruchomieni, będziemy jeszcze czytać i na pewno ostatnią lekturą pozostanie właśnie wchodzący na ekrany scenariusz autora archaicznej Nagrody Pulitzera.
     Naprawdę będzie jeszcze inaczej. Nikt normalny nie będzie czytał i chodził do kina. Normalni i dzisiaj się tym nie zajmują. Książki czytają głównie filateliści, jak nazywał wszelkich upartych intelektualnych hobbystów Leopold Tyrmand. Inni: chyba że dostają je za darmo. To dotyczy także pism kulturalnych. Podstawowymi ich odbiorcami są partycypanci listy gratisów, innym szkoda paru złotych polskich; wyjątek stanowią znajomi królika, którego/której tekst znajduje się w środku. Kiedy uczestniczę w nadętych dyskusjach o kulturze regionalnej, mam zawsze ochotę zapytać: a kto z Państwa kupił ostatnio za pieniądze jakiś wytwór tej kultury? I jestem pewna, że nikt. A przecież zasada działania kultury, nawet regionalnej, jest prosta: jedni wytwarzają, inni nabywają. Nie wszystko może być dotowane, nie można dotować w stu procentach uczestnictwa. Nie można prowadzić działalności charytatywnej dla konsumenta.
     Przepraszam za ten wypływ jadu wszystkich, którzy w latach dziewięćdziesiątych i w trzecim tysiącleciu kupili chociaż jeden egzemplarz „Pograniczy”. Nie o „Pogranicza” jednak tu chodzi, ale o zjawisko szersze i powszechne. Wracając do głównego toku (czasem dygresja jest od niego ważniejsza, liczę że kto trzeba aluzje chwyta), chciałabym wyrazić powątpiewanie co do skuteczności wszelkich zachęt rynkowych, albowiem książka przegrywa w bezustannie rozgrywanym konkursie piękności. Przegrywa z chlebem i igrzyskami, chociaż jednocześnie wszystko to już było i kto czytał — będzie czytał, więc nie dramatyzujmy tak bardzo, bo w końcu wyniki sprzedaży to nie nasza sprawa.
     Póki co, niektórzy krytycy widowiskowo narzekają. Na przykład, że Drużyna pierścienia to zaledwie piękny obraz nie zachowujący głębokiego przesłania oryginału. W tym przypadku pozwolę sobie nie zgodzić się, bo nie należę do wielbicielek Tolkiena, jako że jestem feministką, co moim zdaniem jednak stanowi przeszkodę. Nie można wybaczyć wizji jej podstawy i siły, a więc głębokiego związku z męsko-militarystyczną koncepcją świata i interpretować jej poza tym fundamentalnym przesłaniem. Ja nie mogę, bo nikt nie dał mi patentu na wypowiadanie się w imieniu jakiejś grupy. Nie idzie o brak kobiet, ale o to, że światu Tolkiena ani ten brak, ani potrzeba uzupełnień nie przychodzi do głowy. Feministyczne przemyślenie kultury polega na tym, że reinterpretujemy także miejsca piękne, uwodzące, cudowne, bo nie o kwestionowanie estetycznej fortunności krytykom genderowym idzie. Nur über Ihre Leiche – powiada Elizabeth Bronfen. Jest jakoś tak, że najpiękniejsze dzieje się przez „jej”, przez kobiety ciało. Czy możemy wyobrazić sobie ponętniejszą ikonę niż ta, o której pisze Sartre w eseju o antysemityzmie: piękna Żydówka wleczona za włosy po ulicy getta. Nikt nie twierdzi, że Państwo Platona to miejsce pozbawione uroku, albo że trupy gwałconych kobiet nie mogą układać się w malownicze wzory. Czasem trzeba przezwyciężyć formę, żeby zrozumieć ideę. Niestety, od bajki o męskich trollach do „świata bez kobiet” jakby napisała Agnieszka Graff, droga niedługa. Krótko mówiąc: nie mogę pominąć antykobiecego w męskim, braku mnie w Tolkienie.
     Wielbiciele Władcy pierścieni twierdzą, że tekst jest eposem na miarę homeryckiego, czemu film nie dał rady. Wydaje mi się, że film pokazuje wiernie to, co widać także w powieści, a pod czym światowy fan-klub domyśla się jakiejś bezdennej głębi, jakiejś niesamowitej tajemnicy. Tę tajemnicę każdy sobie roi na własny rachunek, co zresztą jest przywilejem czytelnictwa zarażonego pasją. Co takiego chcieliby ci pasjonaci zobaczyć na ekranie? Co takiego? Bo nie wiem. Żeby jeszcze dosłowniej aureole ozdabiały głowy Dobrych, a niepokój emanował od Złych? Żeby jeszcze wyraźniej było widać tę baśń dla chłopców, pokazującą raz jeszcze poczęcie świata z ich solidarności, co nawołuje do spędzania i dziś czasu w swoim dobrym towarzystwie? Żeby co? Kiedy pokaże się wielkim nakładem środków na ekranie tę eposową głębię, widać, że nie taka ona głęboka, chociaż owszem, dość przystojna.
     Ile wznowień za to, ilu mogło wypowiedzieć się znawców, jak nam wzrosło czytelnictwo. I dobrze. Mniejsze fale wynoszą mniejsze dzieła. W takim mniejszym pakiecie sprzedaje się na przykład książkę o Sand i Chopinie, parze interesującej ze względu na fatalny film Pragnienie miłości. Książkę też fatalną, ale przekonać się o tym można dopiero po zainwestowaniu w dworcowym kiosku, gdzie jest eksponowana na przedniej szybie. Nosi tytuł Bieguny miłości (graficzne rozwiązanie okładki i strony tytułowej każe się domyślać, jak to zapisać: George Sand Bieguny miłości Fryderyk Chopin? odwrotnie? najpierw nazwiska, potem rzeczowniki? z łącznikami? z przecinkiem? Nie wiem, trudno zdecydować – ćwiczenie typograficzno-semiotyczne w sam raz dla studentów na analizę i interpretację), a więc po prostu wymarzony. Jej autorem jest Pierre Brunel „uznany pisarz i profesor literatury na paryskiej Sorbonie” (z okładki). Bardzo lubię opowieści biograficzne o sławnych ludziach, ubolewam nad tym, że polska humanistyka rzadko próbuje popularyzatorstwa na wysokim poziomie, lecz tym razem muszę stwierdzić, że czasem ten brak to niewielka strata. Książka Brunela grzeszy powierzchownością, ledwie szkicuje związki między osobami, niewiele mówi o ich twórczości, jeszcze mniej o epoce. Jedyne informacje utrwalone lekturą dotyczą dość skandalicznego prowadzenia się wielkich epoki, ale też jest to wrażenie raczej ilościowe, bo poza katalogiem niemoralnych związków nie otrzymujemy niczego. Nawet ten katalog jest zresztą przyzwoity, zastanawia co najwyżej permisywizm środowiska artystycznego, w porównaniu z którym jesteśmy dziś purytanami. Dowiadujemy się kto z kim (dużo, dużo), ale nie jak i dlaczego. Czytając ulegamy wrażeniu, że zaraz, zaraz, już, już – nastąpi jakiś wybuch fabularny, a tu nic.
     Odniosłam wrażenie, że Brunel jest o wiele bardziej purytański od swoich bohaterów, co zresztą nie powinno dziwić, nie od dziś wiadomo, że przeżywamy renesans zakłamania. Wielkie zerwania, tragedie, komplikacje, odnotowuje jako fakty z kroniki towarzyskiej, odbierając im moc. George Sand jest w jego obrazie jakąś nudną flirciarą, organizatorką życia nudnej gromadki. Chopin to facet lubiący ładne szmatki, jeżdżący po Nohant na ośle. Do tego wszystkiego narracja, lekko stylizowana, mająca „mówić w imieniu bohaterów”, z ogniskową zbliżoną raz do jednego, raz do drugiego „bieguna”. Taka mowa pozornie zależna, naiwnie wierna schematycznej lekturze listów oraz innych świadectw.
     Nic z tej quasi-biografii nie wynika, niczego się nie dowiemy, poza tym, że byli ze sobą, potem przestali być, potem poumierali po kolei. Przechodniu, odwiedź ich mogiły. No i że jak się źle prowadzili, to mieli dużo nieślubnych dzieci (Liszt), więc dzisiaj mamy jednak postęp, bo nie każda zdrada kończy się ciążą. W tej Francji to chyba wszyscy muszą być bastardami.
     Z okazji filmu krytyka sporo miejsca poświęciła dezawuowaniu postaci Sand, cytowano bez końca opinię Emila Zoli, który miał ją za histeryczną grafomankę. Domagano się też jakiejś innej prawdy, głębszej prawdy o muzyce Chopina. W wersji Brunela – pewnie z racji narodowości — raczej Sand jest główną bohaterką, ale nie dowiemy się, czy była wybitną pisarką, ani jakie znaczenie miała jej rewolucyjno-feministyczna postawa. Pojedyncze zdania sygnalizują pobliże tajemnicy, początkowe mylne zinterpretowanie wzajemne kochanków: on widział w niej nieprzyjemną chłopo-babę, ona w nim zniewieściałość. Na tym kalamburze płci można by wiele zbudować, autorka Leili mogłaby stać się patronką nowoczesnych rozważań nad tożsamością, gdyby spróbować naruszyć banalny schemat romansu z epoki, w który Brunel wpisał swą narrację. Czy francuski profesor literatury jest pozbawionym talentu naiwniakiem? Myślę że nie, raczej jest to książka dla określonego odbiorcy, podobnego temu, który był katowany lekturą szkolną pt. Fryckowe lato. Zdaje się, że nie czytałam.
     Kolejna powieść nabyta przeze mnie na Dworcu Centralnym a jednocześnie goszcząca na ekranach kin (szczecińskich zresztą tak przelotnie, że trudno było zauważyć) to Kroniki portowe Annie Proulx. Powieść nagrodzona Pulitzerem i National Book Award; okładka przyozdobiona portretami filmowych odtwórców głównych postaci. Warto by zestawić te wizerunki, dość że Kevin Spacey gra pierwszoplanowego bohatera, charakteryzowanego w powieści następująco:
     A wszystko to wynikało z głównego mankamentu Quoyle’a: z jego nieszczęsnej powierzchowności.
     Z wyglądu bowiem przypominał ogromny, wilgotny bochen chleba. W wieku sześciu lat ważył osiemdziesiąt funtów, mając lat szesnaście, ginął pod górą mięsa. Ogromna głowa bez szyi, rudawe włosy zaczesane do tyłu. Twarz pomarszczona jak zaciśnięta pieść. Oczy o barwie gliny. I ów monstrualny podbródek przypominający półkę doczepioną do dolnej części twarzy.
     Jakiś osobliwy gen wystrzelił w chwili jego poczęcia niczym pojedyncza iskra pojawiająca się wówczas, gdy dosypujemy węgla do ognia. Ten gen dał mu szczęki olbrzyma. Jako dziecko wypracował sobie swoistą strategię, mającą powstrzymać spojrzenia innych – wystarczył uśmiech, spuszczony wzrok i prawa dłoń uniesiona po to, by zamaskować podbródek (s. 12).
     Nie cytuję po to, by zakwestionować kompetencje organizatorów castingu. Jest jednak zdumiewające, jak można pominąć podobny opis postaci: wszystko to wynikało z… Wszystko, a więc mająca się rozegrać historia, która zresztą nie podoba mi się, nie rozumiem, czemu tego rodzaju literatura uważana jest za wzór artystycznej literackości, nagradzana, tłumaczona, filmowana. Co mam jej do zarzucenia? Stworzenie tak przepełnionego na każdym poziomie modelu świata, który nie zostawia miejsca na czytelnika. Stylistyczna przesada, metaforyczna potoczystość widoczna z zacytowanych zdaniach rozlewa się na całość. Każdy bohater, wszystkie miejsca, drobne zdarzenia – układają się w bezustannie interpretowany model, który opatrzony jest dodatkowo metakomentarzami: cytatami z Księgi węzłów i podobnych źródeł, a nawet rysuneczkami.
     Historia opowiedziana w powieści jest prosta i na czasie. Każdy ma geneologię, która jest raną i może zarazem ocalić. Nie masz historii poza rodziną. Zdradzany, opuszczony przez żonę, która porywa i sprzedaje pedofilowi dzieci, a następnie ginie w wypadku samochodowym „mężczyzna o szerokiej szczęce” ulega namowom ciotki, wyjeżdża do rodzinnej Nowej Funlandii, gdzie wszystko się musi rozegrać aż do wyzwolenia z przeszłości. Ciotka, jak się okaże lesbijka opłakująca zmarłą przyjaciółkę, była też molestowana w dzieciństwie przez ojca Quolye’a, za co mści się wysypując do latryny jego prochy. Jedna z córek wydaje się szalona (pod koniec jej wizje zostaną wyjaśnione jako faktyczne spotkania z obłąkanym krewnym), za to spotkana na miejscu tajemnicza „wysoka kobieta” ma dziecko z zespołem Downa.
     Te ludzkie, zwyczajne, zanurzone w powszednim cierpieniu historie mają w powieści sens, bowiem dotyczą zwykłych ludzi. Jeśli nie podoba mi się dzieło Annie Proulx – symboliczna funkcja domu przymocowanego do skały przy pomocy lin to już dla mnie naprawdę za wiele – nie ośmieliłabym się twierdzić, że nie jest warte uwagi. Po prostu, ja nie przepadam za taką prozą, w której co zdanie to epifania. Tym razem zastanawia mnie jednak ten piękny przekład na język filmu, który lekceważy początkowe zdanie: „wszystko to wynikało głównie z…”
     Kevin Spacey może grać zmęczonego życiem faceta, jego widowiskowo podkrążone oczy mogą przekonywać. W powieści idzie jednak o kogoś innego, a więc i o coś zupełnie odmiennego. Oto te wszystkie dziwne historie zdarzają się ludziom zwykłym. Nie trzeba hollywoodzkiej urody, żeby przeżyć niezwykłą historię, ani dostąpić happy endu. Fizyczność bohatera jest nieusuwalnym stygmatem, gest przysłaniania szczęki oznacza wycofywanie się z przestrzeni, delikatne pozostawanie o pół kroku z tyłu. Amantka w powieści to też raczej przeciętna kobieta o zniszczonych rękach, która ma do zaofiarowania wewnętrzne dobro.
     Film banalizuje fabułę, odbierając widzowi pocieszenie. Nie wszystkim mogą się zdarzyć piękne zakończenia. Jeśli nie masz wdzięku, nie licz na nic. Nie rozumiem tego, bo przecież byłoby znacznie ciekawsze pokazanie, jak ktoś nieprzeciętnie niefotogeniczny porządkuje swój świat, zamiast wmawiania nam, że jesteśmy podobni do aktorów zgarniających wielomilionowe gaże za wyjątkowy wygląd. Jeśli nie mam racji, strasznie jesteśmy głupi. Rozumiem sztuczkę polegającą na podbarwieniu „zwykłego życia”, ale wydaje mi się zbyt już ograna, a więc pozbawiona siły. Filmu pomijającego najważniejszą cechę bohatera nie nazywałabym już adaptacją, mówiłabym o luźnej inspiracji wątkami fabularnymi. Katastrofa dla literackiego oryginału, bo sama historia banalna, post-psychoanalityczna, tylko sposób jej podania zawiły i przez to (choć dla mnie kontrowersyjnie) wartościowy. To trochę tak, jak z filmami o problemach psychicznych i uzależnieniach sławnych ludzi, z których wynika, że uzależnieni to oni może byli, ale od systemu medycznego, który za wielkie pieniądze leczył ich z potknięcia się na schodach i fiolki aspiryny. Co z tego wynika dla „normalnego” pijaka?
     Do czego zmierzam? Do hasła: nie oglądaj? Byłoby śmieszne, ostatecznie przecież nie o jakiś formalno-ideologiczny puryzm relacji między literaturą a filmem toczy się gra w dzisiejszej kulturze (czy też o prawdziwy obraz życia). W końcu Proulx to nie narodowa klasyka, żeby bronić jej przesłania. Chodzi mi o to, że ten pakiet nie ma sensu artystycznego, lektura książki nie wzbogaca wizji filmowców, a seans filmowy nie interpretuje narracji. Jedyny sens to zachęcenie mnie do kupienia powieści, jedyny wniosek to konieczność znalezienia pretekstu do lektury, bo sama książka, nawet z tym Pulitzerem i National Book Award nie woła czytelnika z witryny dworcowej księgarni dość donośnie.
     Inny film z Kevinem Spacey’em to K-PAX wg powieści Gene Brewera, pierwszej części „trylogii o tajemniczym procie”. Refleksja, jaka się przy okazji tej adaptacji nasuwa, jest banalna: film przypomina literacki pierwowzór, nawet go momentami poprawia, ponieważ fabuła jest dużo prostsza, język mniej zmetaforyzowany, przesłanie ekranowo nośne. Ta „historia nie z tej ziemi” należy do powieści z wątkiem psychiatrycznym przełamanym przez fantastyczny. Prot uważa się za przybysza z planety K-PAX, utopijnego miejsca znakomicie zaspokajającego ludzkie tęsknoty do ideału. Wspólnota K-PAX powinna zostać ocenzurowana przez osoby o przekonaniach prawicowych, albowiem jest miejscem o zdecydowanie lewicowym, a nawet anarchizującym rodowodzie. Okazuje się, że jest to także takie miejsce, gdzie zwizualizowana zostaje idea osobowości opartej na doktrynach psychoterapeutycznych. Prowadzący terapię prota lekarz każdej części jego opowieści o powszednim życiu potrafi przyporządkować część fabuły psychiatrycznej, należącej do współczesnej kultury. Kompleks Edypa – proszę bardzo, wspólne wychowywanie dzieci. Nadmiar seksu – zabicie związku przyjemności i rozmnażania. Itd.
     Zgodnie z hasłem: psychiatro, lecz się sam – tajemniczy pacjent pomaga odkryć lekarzowi jego problemy rodzinne, po czym znika, zostawiając pogrążone w katatonii ciało pewnego, dotkniętego przed paroma laty osobistą tragedia, człowieka. Powieść zostawia nam domysł: był przybyszem z Kosmosu czy wariatem? Oczywiście, jak w dobrej amerykańskiej prozie idzie tu o obcość i tożsamość, o dyskusję z psychoterapią i wielkość ludzkiego ducha. Fabuła nadaje się świetnie na film, a ponieważ czytając możemy przewidzieć rozwojów zdarzeń, może lepiej byłoby pójść do kina? Nie wiem, czy to zdanie pozostaje w zgodzie z zasadami logiki, nawet nie logiki ziemskiej; przyjmijmy, że na Mojej Planecie, jeśli czas lektury równa się czasowi projekcji, a jesteśmy dalekowidzem – wybierzemy kino.
     W każdym razie i w tym przypadku na okładce zobaczymy odtwórców głównych ról w filmie, działa więc zasada pakietu.
     I właściwie nie wiem, jak to zamknąć, bo wnioski zdają się nie występować. Mam wrażenie, że ktoś mi daje sygnał, próbuje połączyć moją podróż z moimi wyjściami popołudniowymi. Jeszcze jeden sposób rynku na czytelnika. I tyle.
     
     Dopisek – a w filmie francuskim Plotka dwóch facetów siedzi w samochodzie, czając się na rzekomego „pedała”, który jest nawet „pedofilem” (bo przyuważyli go pod szkołą syna), żeby mu spuścić łomot. Opowiadają sobie obejrzany odcinek serialu: ona kocha jego bardzo, okazuje się, że on jest jej ojcem, a w dodatku brat okazuje się kochankiem matki – czy jakoś tak. I komentarz: jakie to wzruszające, zupełnie jak w życiu! W filmie paradoks gra przez zestawienie ich polowania na „zboczeńca” (wcielającego się w tę rolę interesownie, żeby nie stracić pracy, bo zakłamana poprawność polityczna nie pozwoli szefom go zwolnić) z przeżywaniem masowego filmu. To pełen kicz dzisiejszych czasów, w serialu niektórzy zachwycają się zupełnie nieprawdopodobnymi i w gruncie rzeczy niemoralnymi kombinacjami, a w życiu mają światopogląd ortodoksyjnie nieliberalny, żeby to nazwać elegancko. Ta jedna komediowa scena chyba powiedziała mi więcej o stanie zachodniej cywilizacji niż wszystkie opisane wyżej fakty. Nie będę ukrywać – pewnie więcej niż sama mam do powiedzenia.
     
     
     Tekst dotyczy między innymi książek:
     Pierre Brunel: George Sand/ Fryderyk Chopin. Bieguny miłości. Przełożył Wiktor Dłuski. WAB: Warszawa, 2002. – 268 s.
     Annie Proulx: Kroniki portowe. Przełożył Paweł Kruk. Dom Wydawniczy Rebis: Poznań, 2002. – 335 s.
     Gene Brewer: K-PAX. Przekład Maria i Andrzej Gardzielowie. Wyd. Znak: Kraków, 2002. – 243 s.
     oraz kilku filmów, na których nie byłam (choć na niektórych byłam), paru przechadzek i podróży expressem relacji Warszawa – Szczecin.
     





Artykuł pochodzi z dwumiesięcznika „Pogranicza” nr 3/2002.

wersja do wydrukowania