Nr 29 (40)
z dnia 12 października 2002
powrót do wydania bieżącego
 
  wybrane artykuły       
   

WYPEŁNIĆ PRZEZNACZENIE
     
   

     Nie ma wyjścia, trzeba zaufać znawcy zagadnienia. W tym wypadku Krzysztofowi Vardze, który, jak powiadają, dobrze orientuje się w sprawach węgierskich. Zapewnia tedy Varga, że kiedy w roku 1975 Los utracony ukazał się nad Dunajem, nikt się powieścią Imre Kertésza nie przejął i że „prawdziwa kariera tego pisarza zaczęła się w połowie lat osiemdziesiątych i przyszła z Niemiec”. Dalej nasz madziaroznawca formułuje tę oto – jakże celną – złośliwość: „Niemcy znają się na Holocauście i potrafią ocenić, co jest wartościowe”. (Byłby więc Kertész węgierskim Szczypiorskim? Wiele na to wskazuje.) Polski wydawca z kolei wierzy Niemcom, którzy „znają się na Holocauście”. Amerykanie też wierzą Niemcom, że ci znają się na tym, na czym się znają.
     Złośliwości można by mnożyć, fakt jednak pozostaje faktem, iż dzisiaj nie tylko kupuje się licencję na przekład książki wraz z jej (książki) propagandowym oprzyrządowaniem (to oczywiste), ale też pewna ścieżka kariery, pewna struktura tzw. sukcesu została perfekcyjnie opanowana i przy byle okazji powielana, o czym zresztą wspominałem niedawno w „FA-arcie”, pisząc o powieści Bernharda Schlinka zatytułowanej Lektor. Wygląda to mniej więcej tak: Niemcy, co to „znają się na Holocauście”, najpierw dmuchają balon na swoim podwórku. Balon leci przez Atlantyk, gdzie rzecz dopompowują Amerykanie. W końcu po paru latach ów balon z napisem „arcydzieło” przylatuje do nas. No i zawsze jest tak samo: tutejszy wydawca zapewnia, iż zachodnioeuropejscy i amerykańscy krytycy uznali książkę (tu: powieść Imre Kertésza) za dzieło wybitne. Właśnie dlatego polskiej edycji Losu utraconego towarzyszy (bo towarzyszyć musi!) hasło wyjęte z niemieckiej gazety: „Dokument i arcydzieło literackie zarazem”. To na pierwszej stronie okładki. Na odwrocie książki znajdziemy podobne opinie. W porządku, święte prawo marketingu i reklamy. Tyle że w tej konkretnej sytuacji szalenie ryzykowne to zapewnienia, wpędzające polskiego czytelnika w konfuzję. Jeśli bowiem powieść węgierskiego autora opatrzymy mianem arcydzieła, to jak wówczas nazwiemy prozę obozową Tadeusza Borowskiego? Trudno zaprzeczyć, iż Los utracony to jedna z bardziej poruszających relacji obozowych, ale też nie sposób zapomnieć, że w zasobach naszego piśmiennictwa mamy tak wstrząsające świadectwa, jak Anus mundi Wiesława Kielara czy szereg opowieści łagrowych z Innym światem Herlinga na czele. Nie warto chyba kłuć w oczy hasłem „arcydzieło”, zwłaszcza że i bez niego powieść Kertésza doskonale się broni.
     Los utracony zawiera nad wyraz prosto i oszczędnie opowiedzianą historię piętnastoletniego żydowskiego chłopca z Budapesztu. Wczesnym latem 1944 roku, wzięty z ulicznej łapanki, trafia do Oświęcimia, a stamtąd do obozu w Buchenwaldzie. Narrator-bohater przechodzi przez wszystkie możliwe doświadczenia składające się na obozowe piekło. Jest więc podróż w bydlęcych wagonach, selekcja więźniów na rampie kolejowej w Auschwitz-Birkenau, smak krematoryjnego dymu w ustach, katorżnicza praca, niewyobrażalny głód, ciężka choroba, która tylko cudem nie skończyła się śmiercią, wreszcie trudny powrót do Budapesztu, gdzie czeka na chłopca wiadomość o utracie ojca, wywiezionego na roboty zaledwie kilka miesięcy wcześniej. Przy tej ostatniej sprawie (powołanie do tzw. służby pracy) trzeba się zatrzymać na chwilę, a to dlatego, że powieść Kertésza zaciekawia między innymi tym, iż wskazuje na odmienny wariant żydowskiego losu. Chodzi o politykę hitlerowców wobec obywateli państw pozostających w sojuszu z III Rzeszą. Otóż – jak wiadomo – Zagłada objęła Żydów węgierskich w końcowej fazie wojny. Toteż ojciec chłopca do ostatniej chwili prowadzi interesy, rodzina mieszka w dzielnicy zdominowanej przez ludność nieżydowską, a sam bohater, aż do zamknięcia szkół wiosną roku 1944, uczęszcza do dobrego gimnazjum. Słowem, wcześniej – jeśli w ogóle można tak powiedzieć – było normalnie. Zaiste, zaintrygował mnie ten problem. Różnica mnie ujęła. Co prawda żaden ze mnie znawca literatury traktującej o Zagładzie, moje oczytanie w tej materii nazwałbym przeciętnym, wszelako nie pamiętam, aby którakolwiek polska książka w ten sposób ujmowała problem. Otóż w swoim najgłębszym przekonaniu bohater jest po prostu Węgrem; mówi wyłącznie po węgiersku, pracuje w węgierskiej fabryce, żandarmi, którzy go zatrzymują, noszą węgierskie mundury. Bez doświadczenia getta, bez traumy antysemityzmu, bez Niemców wreszcie sytuacja chłopca jawi się jako co najmniej osobliwa, albowiem żydostwo zostało mu czy raczej w niego wmówione. Nie ma tu nawet śladu – jeśli wolno tak powiedzieć – upiornej uwertury, jakby przedsionka Zagłady (naznaczenie gorszością, segregacja, poniewierka, wielki głód i wielki strach), owego motywu przejścia, który tak mocno daje o sobie znać w polskich warunkach, a stał się udziałem najbardziej nawet spolonizowanych Żydów.
     W Losie utraconym świat staje na głowie niemal z minuty na minutę. Owszem, bohaterowi obiło się o uszy, że „wydano nowe przepisy przeciwko Żydom”, lecz aż do dnia, w którym wepchnięto go do bydlęcego wagonu, nie bardzo wiedział, co to znaczy. Później zresztą wcale nie stał się szczególnie przenikliwy. I na tym właśnie polega niezwykłość tej opowieści. Oto bowiem relacja Kertésza, nawiązująca przecie do autentycznych przeżyć obozowych autora, podporządkowana została nie tylko faktom, ale i świadomości sprzed lat. Pisarz dołożył starań, by bohater jego książki wiedział i rozumiał tylko tyle, ile mógł podówczas ogarnąć rozumem piętnastoletni chłopiec gwałtownie wrzucony w „kamienny świat”. Stąd narracja ta nasączona została dziecinnym zdziwieniem, naiwnością, a nade wszystko wstrząsającą zgodą na piekło. Bohater Losu utraconego ani nie ocenia obozowej rzeczywistości, ani nawet nikogo nie obwinia za cierpienia, których nieustannie doświadcza. Tak jak wcześniej był posłuszny rodzicom i nauczycielom w gimnazjum, tak za drutami obozu koncentracyjnego ze wszystkich sił chce sprostać wymaganiom oprawców. Chce po prostu przetrwać, intuicyjnie czując, że jedyną szansą na ocalenie jest bezwarunkowa zgoda na to, co zesłał mu los.
     Nie on jednak, ów chłopięcy bohater, lecz autor, spisujący tę relację po wielu latach, ustanawia coś w rodzaju filozoficznej sankcji, uzasadniającej ową zgodę na piekło. Sankcję tę podsuwa tytuł powieści Imre Kertésza. Utracić czy raczej zatracić los znaczy tyle, co przyjąć, że los nie należy do nas, ponieważ nasz prześladowca uznał ów los za bezprawny. Przetrwać znaczy – wypełnić przeznaczenie. Posłuchajmy: „Są tylko dane sytuacje i istniejące w nich nowe warunki. Ja też przeżyłem dany los. To nie był mój los, ale ja go przeżyłem – i w żaden sposób nie mogłem zrozumieć, że to im się nie mieści w głowach: teraz już powinienem coś z nim zrobić, gdzieś go dopasować czy wpasować, w końcu teraz już nie mogę się zadowolić tym, że to była pomyłka, ślepy przypadek, pośliźnięcie lub że może w ogóle się to nie wydarzyło” (s. 265). Przytoczone tu słowa pochodzą z końcowego fragmentu utworu, w którym narrator-bohater opisuje swój pierwszy dzień wolności (ściśle: jego pierwszy dzień w wolnym Budapeszcie). Tego dnia rozmawia między innymi z ocalonymi przyjaciółmi rodziny, mocno dorosłymi ludźmi, którzy – tak naprawdę – formułują iście dziecięce zalecenia na przyszłość, głoszą „śmieszne” (z punktu widzenia bohatera) nauki. Mówią mu: „przede wszystkim musisz zapomnieć o koszmarach” (s. 262), a więc chcą niemożliwego. Chłopiec ma natomiast inną, o wiele mądrzejszą ideę. Nie chce rozpamiętywać obozowego koszmaru, chce go zneutralizować, odwołując się właśnie do kategorii losu, wszelako pojmowanego inaczej niż fatum. Dla niego los jest pojęciem neutralnym, a to, co neutralne – zaryzykujmy tautologię – służy neutralizacji. Prosta to w sumie operacja, ale jednocześnie niezwykle wiarygodna. Co więcej i co najbardziej w finale powieści zaskakuje – młody bohater Losu utraconego ma przeczucie, graniczące z pewnością, że najgorsze dopiero przed nim. W hitlerowskich obozach koncentracyjnych spędził on tylko (?) rok, poza nimi przyjdzie mu spędzić resztę życia. Przeraża go tedy nie to, co za nim, lecz to, co przed nim. Lecz w tym miejscu narracja się urywa. Nie wiemy, czy strach, z jakim myślał o przyszłości, był uzasadniony…
     
     Imre Kertész: Los utracony. Przeł. Krystyna Pisarska. Wydawnictwo W.A.B. Warszawa 2002.
     





Recenzja pochodzi z kwartalnika „FA-art” nr 2-3/2002.

wersja do wydrukowania