Nr 16 (27)
z dnia 2 czerwca 2002
powrót do wydania bieżącego
 
  wybrane artykuły       
   

Nadzieje i złudzenia.
     
   

     Oto co znaczy być zamkniętym w kole niekończących się powtórzeń! Wszystko, co mam do powiedzenia na temat najmłodszej prozy polskiej, albo zostało już powiedziane (niekoniecznie przeze mnie, raczej nie przeze mnie), albo nie nadaje się do powtórzenia z dwu powodów: z przyczyn humanitarnych i intelektualnych. Okoliczność „humanitarną” objaśniam tak: młodzi prozaicy znajdują się dziś (koniec roku 2001) w niezwykle trudnym położeniu; ich sytuacja jest na tyle nieprzyjemna, iż doprawdy byłoby dużym nietaktem posyłać w ich kierunku pomruki niezadowolenia, kąśliwe uwagi czy dyscyplinujące upomnienia. Przesłankę intelektualną wyłożyć prościej – należy unikać oczywistości, mnożenia „prawd” znanych „od zawsze”, konstatacji z pogranicza zdrowego rozsądku i banału (że na przykład każdy normalny czytelnik ignoruje cyferki widniejące w nocie o autorze, że metryka pisarza się nie liczy, a na pewno o niczym nie przesądza itd.).
     A jednak nie chciałbym rozczarować redaktorów „Nowego Wieku”, którzy w najlepszej wierze poprosili mnie o wypowiedź na temat najmłodszej prozy; w najlepszej wierze, a więc bez brzydkich intencji w rodzaju zachęty „bierz ich!” (wiem, co mówię, bo też proza tzw. roczników 70. to zwyczajowy przedmiot do szczucia, obszczekiwania czy kąsania po kostkach). Cóż, pewnie i tak rozczaruję… Skoro rozczarowanie jest nieuniknione, to może warto pójść krok dalej – przykroić w tym miejscu obszar rozważań tak, że już bardziej niepodobna. Dać na przykład małą medytację wokół jednego przypisu. Dwudziestego i zarazem ostatniego, zamykającego obszerny elaborat pióra Michała Witkowskiego. Brzmi on (ów przypis) następująco:
     „Pamiętajmy, że znamy dziś około piętnastu prozaików z roczników siedemdziesiątych. Zapewne jest ich więcej, ale część to jak zawsze grafomani, i jest to większa część. Warto przypomnieć, że w latach 90. roczniki sześćdziesiąte wydały – jak wynika ze statystyk – ponad 500 oficjalnych debiutów. My w tej chwili mamy ich około 15-tu i »dwadzieścia lat panowania« przed sobą (zgodnie z myśleniem »dekadowym« największe sukcesy przychodzą w dekadzie pomiędzy trzydziestką a czterdziestką).”1
     1. „Znamy dziś około piętnastu prozaików”. Co znaczy „znamy”? Kto zna? Na pewno Michał Witkowski, wszak w swoim tekście rzeczywiście przywołuje książki kilkunastu autorów. Ale już na przykład inny specjalista od najmłodszej prozy Robert Ostaszewski2, operuje zbiorem nazwisk węższym o połowę. A pozostali krytycy zajmujący się na co dzień najnowszą prozą polską, w tym piszący te słowa? Cóż, moje oczytanie – jeśli miałbym być szczery, a i wypadałoby mówić wyłącznie za siebie – bliższe jest znawstwu Ostaszewskiego, niż Witkowskiego. No tak, ale to nasza (moja) robota, to nasz (mój) zawód. Czy jednak poza kręgiem wyspecjalizowanych specjalistów – by świadomie posłużyć się pleonazmem wskazującym na jakże wąskie pole zainteresowań – w ogóle istnieje świadomość problemu, czy to aby ciągle nie jest tak, iż za młodych prozaików uchodzą dzisiejsi czterdziestolatkowie (Olga Tokarczuk, Andrzej Stasiuk, Manuela Gretkowska)? Zapytam inaczej: kiedy publiczność czytająca mogłaby się dowiedzieć o istnieniu młodego prozaika? Wydaje się, że wówczas, gdy ów fenomen młodości staje się jakimś argumentem. Dajmy na to – promocyjnym. Otóż nie przypominam sobie, by w ostatnich latach ktokolwiek w ten sposób argumentował, mówiąc „patrzcie, młody-zdolny”, „taki młody, a jak dojrzale pisze”. Sprawy mają się chyba dokładnie odwrotnie. „Młodość” stała się jakby okolicznością obciążającą, „młodość” nie wzbudza bodaj zaufania. Co więcej – „młodość” nie zaciekawia. To znaczy – akurat mnie zaciekawia, bo też nieodmiennie interesuje mnie przyszłość naszej literatury, przyszłość rozumiana jako zaistnienie czegoś nowego, co to przychodzi jako młode, Pierwsze pisarskie kroki, debiuty prasowe i książkowe, a nawet hałaśliwe i niecierpliwe tupanie nóżką pisarzy i krytyków nieco i dużo młodszych (od piszącego te słowa), świeże papiery i inicjatywy – to wszystko po prostu mnie zaciekawia. Nie jest mi obojętne, czy i w jakim natężeniu młodzi wchodzą na literacką scenę, jacy są, co myślą i co knują, czy zabiegając o względy publiczności czytającej, wyrżną starszych braci, czy może ich (nas) oszczędzą? A nie jest mi obojętne, gdyż – darujcie banał – od tego, jacy są i z czym przychodzą, sporo zależy. Na pewno więcej, niż się na ogół sądzi. Tak więc odnajduję w sobie ciekawość młodych. Jednakowoż podejrzewam, że moje stanowisko jest, niestety, odosobnione. Czasownik „znamy” (widniejący w przypisie dwudziestym) to poważne nadużycie, względnie równie naganny przykład myślenia życzeniowego.
     2. „Piętnastu prozaików”. Ale powieściopisarzy jest w tym gronie najwyżej pięciu, co ma jednak pewne znaczenie. Nie twierdzę, że decydujące, acz nie lekceważyłbym tego, co można wyczytać z kształtu gatunkowego najmłodszej prozy. Miażdżąca przewaga krótkiej formy narracyjnej wskazuje na kilka spraw. Po pierwsze, mówi coś o autorytecie młodej prozy, a właściwie o braku tegoż. Wydawnictwo, które decyduje się na wydanie pełnowymiarowej, 300-stronicowej powieści początkującego pisarza lub zgoła debiutanta, nie tylko sporo ryzykuje, ale – bądźmy szczerzy – świadomie naraża się na straty. Ów utracjuszowski gest edytora jest w najlepszym razie długoterminową inwestycją, ta zaś musi się wiązać z jakimiś oczekiwaniami, nadziejami czy nawet iluzjami. Nieobecność tychże (nadziei czy iluzji) wydaje mi się niezwykle wymowna. Trzeba by także parę słów powiedzieć – i to po drugie – na temat autorytetu gatunku zwanego powieścią. Czy nam się to podoba, czy nie – współczesny odbiorca prozy artystycznej odważnie manifestuje swe nastawienia konsumpcyjne i zachowawcze. Nastawienia te należałoby chyba wziąć pod uwagę: jeśli czytelnik chce solidnej, obszernej powieści, trzeba mu ją dać. I to nie jest żadna reprymenda… to zwykła życzliwość. Choćby ta, jaką zamanifestowała niedawno Kinga Dunin, akcentując różnicę między „wielkim tematem” i „pomysłami, jakich wiele” 3. Oczywiście, wszyscy wiemy o tym doskonale, że „wielki temat” nie rodzi się na kamieniu (żeby coś dać, trzeba najpierw mieć) 4. Ale też nie ma innej drogi do czytelnika, nie ma innego sposobu na zbudowanie - i to po trzecie – autorytetu samego pisarza.
     3. „Z roczników siedemdziesiątych”. To chyba największa pomyłka taktyczna krytyki towarzyszącej dokonaniom najmłodszych twórców. Towar (mit bądź walor) nazwany „roczniki 70.” jest po prostu nie do sprzedania. Czym w ogóle jest to hasło? Wyłącznie powtórzeniem dowcipu Pawła Dunin-Wąsowicza i Krzysztofa Vargi, którzy układając słownik młodej literatury („Parnas bis”) w roku 1995, żartobliwie nawiązali do progu młodości (35 lat; 1995 – 1960 = 35), jakim operowały komunistyczne młodzieżówki w rodzaju ZSMP. Warszawskim leksykografom wyszło zatem „urodzeni po 1960 roku”. Trochę przez przypadek, w całości dla żartu. Ów dowcip powtórzony po latach mniej więcej sześciu nawet nie bawi, a cóż dopiero oczekiwać, by stał się fundamentem jakiejś nowej konstrukcji krytycznoliterackiej. Może inaczej – pojęcie „roczniki 70.” ma sens wyłącznie jako hasło bojowe, jako kategoria taktyczna właśnie, wprzęgnięta w dialektykę „nowego turnieju pokoleń” 5, przewidziana jako zawołanie – co tu wiele gadać – likwidatorskie. Tymczasem nikt tu nie ma ochoty (Michał Witkowski także jej nie ma) na mord założycielski, nikt się nie pali, by unieważnić bezpośrednich poprzedników, czyli tzw. roczniki sześćdziesiąte. Niby dlaczego? Skąd ta zaskakująca kurtuazja, dlaczego afirmacja w miejsce negacji? Nie mam pojęcia; elaborat Witkowskiego też mi tego nie wyjaśnił.
     4. „Zapewne jest ich więcej, ale część to jak zawsze grafomani, i to jest większa część”. Oto najbardziej tajemnicze zdanie przypisu dwudziestego! O którą bowiem część chodzi? I czy aby Witkowski się tutaj niechcący nie wygadał? „Jest ich więcej”, a więc nie nas, mimo że idzie – na co wskazuje podtytuł – o „notatki na marginesie twórczości własnej i innych”. Mamy zatem do czynienia ze „złotą piętnastką”, gdzie widzi swoje miejsce autor elaboratu zamieszczonego w „Ha!arcie”, oraz z hipotezą „parszywej piętnastki” lub jej wielokrotnością. Gdzie jednak ta „większa część” rozpoznana jako grafomańska? Czy tylko w owym „więcej”, czy również w obrębie „około piętnastu” (jak w zdaniu pierwszym przypisu)? Skoro grafomani dominują „jak zawsze”, wydaje się, że „złota piętnastka” nie jest wolna od takich, nieprzyjemnych przecie, rozpoznań. A dlaczego Witkowski się wygadał? Ano dlatego, że w przypisie dwudziestym doszedł do głosu – zapewne mimowiednie – tekst szczerości. Michał Witkowski, pisząc w Recyclingu o sobie i innych, musiał jakoś zabezpieczyć własne interesy pisarskie, a więc dać do zrozumienia, co sądzi na temat konkurencji. No tak… jest nas (już nie „ich”) garstka, z czego część („jak zawsze” większa!) to grafomani. Świetne perspektywy! Nie wywołuję sprawy, żeby się czepiać. Ani – tym bardziej – mała medytacja wokół jednego zdania przypisu dwudziestego nie jest wymierzona w autora przywoływanego tu elaboratu. Wręcz przeciwnie. Postawie niesolidarnej czy zgoła nielojalnej Witkowskiego mówię głośne „tak”. Nie tylko przywilejem bowiem, ale wręcz obowiązkiem artysty jest wiara we własną genialność i co za tym idzie – lekceważenie konkurentów. Tym bardziej istotna to sprawa, im więcej odruchów kolektywnych daje się zaobserwować. Roczniki 70. cechuje przesadna skłonność do trzymania się w kupie, do zachowań stadnych i wystąpień grupowych tudzież akcji integracyjnych, a to niczego dobrego nie wróży. Postawa autora Recyclingu – jako klarowna i nie pozostawiająca najmniejszych złudzeń (jestem debeściakiem, chcę być liderem itd.) – zasługuje na poparcie, choć rozumiem, że może się nie podobać.
     5. „Ponad 500 oficjalnych debiutów”. To chyba błąd w druku lub następstwo dużego skrótu myślowego. Skąd ta pięćsetka? Zwłaszcza, że z kontekstu wynika, iż jest to 500 debiutów w prozie. Co innego jednak zwróciło moją uwagę. Mianowicie próba dyskretnego przemycenia tezy o przechodzeniu ilości w jakość. Jest to teza tyleż prawdziwa, co fałszywa. Rzeczywiście, nasz światek prozatorski wydaje się jakiś spowolniały i wąski zarazem. Transfuzja, czyli tłoczenie świeżej pisarskiej krwi w stary organizm, mogłaby dokonywać się i szybciej, i na większą skalę… Lecz jednocześnie nie w liczbie gryzipiórków leży problem, ale w deficycie czytelnictwa, nie wspominając o rzeczy bodaj najważniejszej – o okoliczniku czasu (stąd fałszywość tezy). Jeśli zatem przyjąć, iż w istocie w latach 90. (szczególnie do roku 1996, bo potem stosunki się dość poważnie komplikują)6 mieliśmy do czynienia z imponującą falą debiutów, to przecież sytuacja, w jakiej znalazły się tamte „książki pierwsze”, określona została nie tyle przez debiutantów, ile przez odbiorców tej prozy tudzież przez pewien zbieg okoliczności historycznych. Otóż nadrzędny problem, który należałoby gruntownie przemyśleć, wyglądałby następująco: czy dzisiaj, jakimś cudem, można przywrócić lub sprokurować tamto otwarcie i tamtą gotowość? Nie sądzę… Ówczesne wołanie o nową literaturę dla nowej Polski, legitymizowanie przełomu politycznego rzekomym przełomem w kulturze, stawianie znaku równości między tym, co „młode” („nowe”), i tym „co czyste” (czytaj: nie umaczane w PRL-u), plus resztki inteligenckich złudzeń epok dawnych (literatura jest ważna, jest skarbem itp.) – to pewien układ sprawczy, który nie powróci niczym wiosna po zimie. Żadnych złudzeń!
     6. „»Dwadzieścia lat panowania« przed sobą”. Chciałbym bardzo, żeby Michał Witkowski miał rację (w końcu – czemu nie? niech sobie panuje!), ale obawiam się, ze ów projekt tkwi po uszy w pięknym złudzeniu, tak pięknym, że aż autoerotycznie wzniosłym. I znów – co innego mnie w tym sformułowaniu zastanawia. To mianowicie, gdzież miałoby się „panowanie” zaznaczać, nad czym rozciągać? Wbrew pozorom – istotne to kwestie, albowiem od odpowiedzi na te pytania wiele zależy. Najpierw tedy fundamentalna kwestia: czyje to będzie królestwo? Czy to zastane, określone przez pewien układ na – jak najbardziej zastanej – literackiej giełdzie, czy też nie? Czy idzie o słynny honor „nominowany do…”, czyli maksymalną stawkę, o jaką mogą – bądźmy przez chwilę szczerzy i poważni – zagrać roczniki 70. nim na dobre się nie zestarzeją, czy może chodzi o ambitny projekt stworzenia wiarygodnej alternatywy (dajmy na to – Nagroda Literacka Puma)? A zatem, czy to ma być walka o wpływy w obrębie „jedynie słusznej” piaskownicy czy raczej odważna decyzja w guście „nie bawię się z wami, idę lepić babki gdzie indziej”? Jeśli za każdym razem to pierwsze, to obawiam się, że autor elaboratu oszukuje i siebie, i „inne roczniki siedemdziesiąte”, by raz jeszcze i zarazem po raz ostatni odwołać się do podtytułu Recyclingu.
     



PRZYPISY
1. M. Witkowski: Recycling. Notatki na marginesie twórczości własnej i innych roczników siedemdziesiątych. „Ha!art” 2001, nr 3.
2. Zob. R. Ostaszewski: Dzieci gorszej koniunktury. Szkic (cienką kreską) do obrazu prozy najmłodszej. „FA-art” 2000, nr 4; oraz tegoż: Niszowcy i swobodne elektrony. Najkrótszy przewodnik po najmłodszej prozie. „Dekada Literacka” 2001, nr 9-10.
3. K. Dunin: Dlaczego Wojciech Kuczok powinien napisać powieść. „Studium” 2001, nr 1.
4. Jeśli w tej materii miałbym zaufać Milanowi Kunderze (Sztuka powieści. Przeł. M. Bieńczyk. Warszawa 1991), który powiada, że aby zgłębiać kilka wielkich tematów egzystencji (notabene tak definiuje powieść), trzeba uruchomić „doświadczalne ego”. Kundera co prawda nie pisze o tym wprost, ale ma na myśli starą, potoczną prawdę: nie ma tematu powieściowego bez egzystencjalnego („przeżyciowego”) zaplecza. A więc najpierw żyć, potem filozofować? Na to wychodzi.
5. Ściślej – nowego, „nowego turnieju pokoleń”, bo to przecież aluzja do szkicu i zarazem przenikliwej diagnozy Jerzego Jarzębskiego (zob. tegoż: Nowy turniej pokoleń. W: Apetyt na Przemianę. Notatki o prozie współczesnej. Kraków 1997, s. 121-130).
6. Wewnętrzną cezurę – rok 1996 – w obrębie dziesiątej dekady wychwycili i wszechstronnie opisali autorzy znanego przewodnika po prozie i poezji (Literatura polska 1976-1998. Kraków 1999). Przemysław Czapliński i Piotr Śliwiński.


Tekst pochodzi z pisma „Nowy Wiek” nr 7-8 (2002).

wersja do wydrukowania